Krzysztof Boruń - Małe Zielone Ludziki Tom 1.pdf

(973 KB) Pobierz
KRZYSZTOF BORUŃ
KRZYSZTOF BORUŃ
MAŁE ZIELONE LUDZIKI
Tom 1
CZĘŚĆ I
ZIELONY PŁOMIEŃ
5
1.
23 listopada, Monachium, szesnaście godzin przed akcją... Właśnie otrzymałam
wiadomość
od „Małego”, że wszystko gra i mogę lecieć.
Jestem w Muzeum Valentina w Bramie Izarskiej. Kręcone schody prowadzące w górę
do
maleńkiego lokalu pełnego staroci. Po drodze mija się różne zabawne osobliwości
wychodzące
ze ścian. Na przykład nogi murarza, który z pośpiechu sam się zamurował... Rzecz w
tym,
iż można zostawić tam wiadomość, nie budząc żadnych podejrzeń, i łatwo ją odczytać,
nie
zwracając niczyjej uwagi. To jeden z naszych sposobów przekazywania informacji. Kod
barwny – odpowiednio rozmieszczone skrawki kolorowych nitek lub papierki po
cukierkach.
Z systemem korygującym w razie przypadkowych przekłamań. Tym właśnie sposobem
„Mały” potwierdził przylot Magnusena do Maroka i przekazał mi sygnał rozpoczęcia
akcji.
Na schodach nikogo nie spotkałam, wątpię też, aby ktoś mnie śledził. Nawet zresztą
gdyby
szedł cały czas obok mnie, nie znając kodu, nie mógłby nic dostrzec. Niezły system
łączności,
wprowadzony przez Martina z przeznaczeniem na szczególne okazje, gdy kontakt
bezpośredni
staje się zbyt ryzykowny.
20 listopada „Mały” zarządził pogotowie bojowe i przerwanie wszelkich bezpośrednich
kontaktów. Mój udział w akcji został ustalony już przed moim wyjazdem do Londynu. Pół
roku wcześniej przeszłam zresztą specjalne przeszkolenie dywersyjne. Moim
instruktorem był
„Pers”, którego Martin mianował szefem grup uderzeniowych Zielonego Płomienia.
Od 21 listopada oczekiwałam na sygnał, prowadząc „normalne” studenckie życie.
Punktami
kontaktowymi były: 21 listopada – „wnętrze kopalni” w Muzeum Niemieckim, następnego
dnia – wejście do ogrodu botanicznego na Menzinger Strasse i wreszcie dziś – Brama
Izarska.
Czwartym punktem – na 24 listopada – miał być pewien klub jazzowy na Schwabingu,
ale to
już nie będzie potrzebne. Na schodach „Valentin-Musäum” znalazłam to na co
czekałam:
„Szczur w domu”, „Wejście drugie”. Oznacza to: „Magnusen przyleciał do Casablanki”,
„Akcję realizować według scenariusza drugiego”.
Po powrocie do domu, zgodnie z instrukcją, muszę spreparować z wycinków
gazetowych
anonim do siebie: „Jeśli chcesz uratować dra Martina Barleya bądź sama 24 listopada w
Casablance,
w hotelu „Bellerive”. Przyjaciel”. Chodzi o uzasadnienie wobec policji mego wyjazdu,
gdyby doszło do wpadki. Następnie mam zamówić telefonicznie bilet lotniczy i
przygotować
się do drogi. Scenariusz nr 2 wyznacza jako miejsce spotkania z „Persem” w
Casablance,
katedrę Sacre Coeur, skąd już niedaleko do „Alconu”. Ma to nastąpić około godziny
jedenastej czasu miejscowego i do tego momentu nie powinnam się z nikim
kontaktować.
Tylko w sytuacji wyjątkowej mogę przekazać „Małemu” informacje przez Bramę Izarską i
sygnał z budki telefonicznej.
Teraz jeszcze, zgodnie z instrukcją, po odczytaniu komunikatu i zostawieniu „śladu”, że
odebrałam informację, muszę wejść do winiarni na szczycie, aby napić się kawy. Ma to
usprawiedliwić moją obecność w Bramie Izarskiej, gdybym była śledzona.
Na górze sporo gości – żaden stolik nie jest wolny, ale przy niektórych pozostało parę
miejsc. Po lewej stronie od wejścia, przy drugim czy może trzecim stole, siedzi samotnie
przy
lampce wina jakiś nieznany mi mężczyzna około czterdziestki o ciemnych, z lekka
siwiejących
włosach i ogorzałej twarzy. Z wyglądu południowiec i to raczej Arab niż Włoch.
Rozglądam
się po salce, a on podnosi na mnie wzrok, i – jakby rozpoznając kogoś znajomego –
kłania się z uśmiechem, a potem zapraszającym gestem wskazuje mi wolne miejsce
naprze-
6
ciw siebie. Jestem pewna, że widzę go po raz pierwszy. Myślę, że najlepiej zignorować
faceta.
Wyraźnie próbuje „przygadać sobie babkę”. Ale przychodzi mi do głowy, że przygodny
towarzysz, jeśli nie będzie zbyt natrętny, może się tu przydać, gdyż samotna
dziewczyna
zwraca większą uwagę niż w towarzystwie. Dziękuję więc za zaproszenie uśmiechem i
siadam
przy jego stoliku.
– Pani pozwoli... Zamówię coś do picia. Może wino? Mają tu świetne wina. Czego się
pani
napije?
Mówi po angielsku z wyraźnym amerykańskim akcentem. Wpatruje się we mnie dość
natrętnie
i jestem niemal pewna, że wino uderzyło mu do głowy. Muszę go ochłodzić.
– Tylko kawy. Żadnego alkoholu! – staram się zachować dystans.
– Pani nie jest Niemką ani Angielką, prawda? – pyta patrząc mi w oczy.
– Czy to ważne?
– Nieważne – przytakuje niezrażony. – Pani wybaczy... Proszę dwie kawy! – woła po
niemiecku
w stronę bufetu. Potem znów przenosi wzrok na mnie i uśmiechając się, wyciąga do
mnie rękę. – Pani pozwoli...
Ujmuje moją dłoń i pociąga ku sobie. Chcę wyrwać rękę, lecz przytrzymuje ją za palce,
delikatnie, choć stanowczo.
– Co pan... – nie kończę, uświadamiając sobie, że wszelkie nieprzemyślane reakcje z
mojej
strony mogą doprowadzić do nieobliczalnych następstw.
Na szczęście jest to nieporozumienie.
– Niech się pani nie obawia – mówi nieznajomy, śmiejąc się. – Chciałbym obejrzeć pani
dłoń. To takie moje hobby...
Nie puszcza mojej ręki i obraca otwartą dłonią do góry. Jednocześnie patrzy mi z
uporem
w oczy i nadal się uśmiecha.
– Pan jest chiromantą?
– Niezupełnie... – spogląda na moją dłoń i twarz mu poważnieje. Przymyka powieki i
trwa
tak dłuższą chwilę w całkowitym bezruchu. Potem nagle puszcza rękę i sięga po
papierosy.
Nie częstując mnie, zapala w milczeniu.
– I cóż pan wyczytał z mojej ręki? – pytam niezbyt pewnie.
Patrzy na mnie z powagą.
– Chce pani naprawdę wiedzieć? Przecież pani nie wierzy wróżbom. Prawda?
Trochę mnie zaskakuje tym stwierdzeniem.
– Rzeczywiście, nie wierzę. Ale dać sobie powróżyć i zobaczyć co z tego wyjdzie, to
może
być zabawne...
– Czy na pewno? – pyta jakby z przyganą. – Bywają w życiu człowieka takie sytuacje,
że
wiele by dał, aby poznać przyszłość i gotów wierzyć w najbardziej bzdurną
przepowiednię.
Wbrew rozsądkowi! Na przykład: żołnierz przed bitwą. Albo gdy komuś bliskiemu
zagraża
śmiertelne niebezpieczeństwo.
Czuję się nieswojo. Czyżby coś wiedział?... „Mały” ostrzegał, że mogę być śledzona.
Przecież dlatego zachowaliśmy tak daleko idące środki ostrożności. Ale jeśli nawet ten
facet
coś wie, dlaczego próbuje mi to dać do zrozumienia? A może jestem przewrażliwiona.
Może
to rzeczywiście chiromanta-amator, a te jego gadki to nic więcej tylko klasyczna metoda
sondażu
psychologicznego? Powinnam więc skierować go na fałszywy trop.
– Mnie, mam nadzieję, zagraża co najwyżej oblanie kolokwium – mówię chyba dość
naturalnym
tonem. – Jeśli potrafi pan wywróżyć jakie otrzymam pytania, gotowam uwierzyć, że
ma pan zdolności jasnowidza.
Wzmianka o kolokwium odpowiada prawdzie: za dwa dni mam zdawać. Oczywiście
wiem
już, że nic z tego nie będzie.
„Chiromanta” nie spuszcza ze mnie wzroku, jeszcze bardziej się nachmurzył, a potem
zaczyna
„strzelać”:
7
– Myślę, że nie będzie pani tego egzaminu zdawała. Czeka panią podróż, daleka
podróż.
Chyba gdzieś na południe, może Ameryka Południowa albo Afryka. I nie wiem, czy pani
wróci do Monachium... To nie będzie bezpieczna podróż...
Siedzę przed nim spięta i czujna, choć staram się nie okazywać tego zewnętrznie. Z
każdym
słowem tego człowieka wzrasta we mnie niepokój. Jestem już niemal pewna, że ktoś
musiał zdradzić.
Ale trzeba udawać dalej, że się nic nie rozumie. Śmieję się więc i mówię:
– Fantastyczne! Świetna zabawa. Lubi pan straszyć, ale to na mnie nie działa. Nie trafił
pan!
On na to z powagą:
– Ja nie straszę. Ja tylko ostrzegam. W najbliższych dniach grozi pani śmiertelne
niebezpieczeństwo...
Źródłem tego niebezpieczeństwa mogą stać się również ci, których pani uważa
za przyjaciół. A niektórzy z tych, których pani uzna za wrogów mogą owo
niebezpieczeństwo
od pani odsunąć.
Czuję, że teraz powinnam zareagować ostrzej.
– Czy nie za daleko posuwa się pan w tych żartach? Co mi pan sugeruje?!
– Ja nie żartuję. Mówię poważnie.
– I wszystkie te bzdury wyczytał pan z mojej ręki?
– Powiedzmy...
Daje mi do zrozumienia, że powinnam być bardziej domyślna. Rzecz jasna, udaję nadal,
że
to do mnie nie dociera.
– Słowem, pozostaje mi czekać na spełnienie się tego, co mi wyroki losu wypisały na
dłoni...
Patrzy na mnie z wyrzutem.
– Tego nie powiedziałem. To są tylko ostrzeżenia.
Ale ja jestem uparta:
– Czyli radzi pan siedzieć w domu, nigdzie nie wyjeżdżać, zwłaszcza na południe,
zerwać
wszelkie kontakty z kolegami, przyjaciółmi i zabiegać o względy wrogów, a może moja
przyszłość
nie będzie tak czarna...
Jakby nie dostrzegł ironii.
– Tego też nie powiedziałem. Tu nie chodzi o bierność czy zmianę podjętych już decyzji.
To co pani zamierza, niech pani robi. Ja daję tylko dodatkowe wskazówki.
Zastanawiam się do czego on właściwie zmierza.
– Nic z tego nie rozumiem – mówię tym razem dość szczerze. – Radzi mi pan, abym
została
w Europie czy też mam wyjechać do Ameryki Południowej lub Afryki? Czy po to, aby
się pańska wróżba sprawdziła? Przecież widzi pan moją przyszłość w ciemnych
barwach.
– Niezupełnie. Wszystko powinno się dobrze skończyć. Jeśli będzie pani rozsądna...
A więc jednak... Chodzi mu z pewnością o współpracę.
– Co mi pan więc proponuje? – próbuję zagrać va banque.
Bierze mnie za rękę, nachyla się i mówi ściszonym głosem:
– Trzymać się człowieka, który drogi nie widzi, ale rzadko błądzi.
Pytam go, jak mam to rozumieć, ale nie chce mi nic więcej powiedzieć.
– Każde podane przeze mnie bardziej dokładne wyjaśnienie zmniejsza szansę
potwierdzenia
się wróżb – dodaje po chwili. I zaczyna wygłaszać coś w rodzaju prelekcji – jakąś dość
zawiłą „teorię” podświadomego przeciwdziałania konkretnym zdarzeniom, które
potrafimy z
góry przewidzieć.
Wydaje mi się mętna i słucham „jednym uchem”. Jestem w tej chwili myślami daleko,
przy Martinie. Już wkrótce miną dwa lata jak poznałam go u Collinsa na Schwabingu.
Było to
w noc sylwestrową, w trzy miesiące po moim przyjeździe do Monachium. Wydał mi się
wtedy
strasznie zasadniczy i nudny, ale szybko zrozumiałam, że maskuje w ten sposób
nieśmia-
8
łość i nieobycie towarzyskie. Miał wygląd typowego naukowca, nie widzącego świata
poza
własną specjalnością – jeśli w ogóle można tu mówić o jakiejś typowości. Był
stypendystą
Fundacji Piltza i asystentem Weisenhoffera. Mnie – raczkującej studentce filozofii –
bardzo
imponowała znajomość z asystentem laureata Nobla. I nie tylko imponowała: przy
bliższym
poznaniu okazało się, że nie jest on ani nudny, ani ślepy na to co się dzieje dookoła i
bynajmniej
nie obojętny na uroki płci odmiennej. Byłam wręcz zaskoczona rozległością jego
zainteresowań,
jak się zresztą okazało, nader szybko ulegającym zmianom. Nie chodziło tu o brak
wytrwałości czy wręcz lenistwo. W niektórych sprawach wykazywał zadziwiającą
wytrwałość,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin