Henryk Sienkiewicz - Rodzina Połanieckich .rtf

(1048 KB) Pobierz
HENRYK SIENKIEWICZ

HENRYK SIENKIEWICZ

 

RODZINA

POŁANIECKICH

 

TOM PIERWSZY

I

Była godzina pierwsza po północy, gdy Połaniecki zbliżał się do dworu w Krzemieniu. Za

swoich dziecinnych lat był on dwukrotnie w tej wsi, dokąd jego matka, daleka krewna

pierwszej żony dzisiejszego właściciela Krzemienia, woziła go na wakacje. Połaniecki

usiłował teraz przypomnieć sobie tę miejscowość, ale przychodziło mu to z trudnością. Po

nocy, przy księżycu, wszystko brało kształty odmienne. Nad zaroślami, łąkami i grudzią leżał

nisko biały tuman zmieniając całą okolicę jakby w bezbrzeżne jezioro, które to złudzenie

powiększały jeszcze odzywające się w tumanie chóry żab. Noc była lipcowa, bardzo pogodna

i oświecona pełnią. Chwilami, gdy żaby milkły, słychać było derkacze grające po rosie, a

czasem z daleka, od błotnistych stawów ukrytych za olszynami, odzywał się, jakby spod

ziemi, głos bąka.

Połaniecki nie mógł się oprzeć urokowi tej nocy. Była mu ona jakaś swoja, i tę swojskość

odczuwał tym lepiej, że dawniej nieczęsto bywał w kraju, a dopiero przed dwoma laty

powrócił na stałe z zagranicy, gdzie spędził pierwszą młodość, a później zajmował się

sprawami handlowymi. Teraz, gdy wjeżdżał do tej śpiącej wioski, przypomniało mu się także

własne dzieciństwo, pamiętne ze względu na matkę, która od pięciu lat nie żyła, i dlatego że

przykrości i troski tego dzieciństwa, w porównaniu do dzisiejszych, wydawały się zupełnie

błahe.

Bryczka wtoczyła się na koniec do wsi, którą poczynał krzyż stojący na wydmie. Pochylił

się on już bardzo i groził upadkiem. Połaniecki pamiętał go dlatego, że w swoim czasie

pochowano pod tą wydmą wisielca, którego znaleziono na gałęzi w pobliskim lesie, a potem

ludzie bali się tamtędy nocą przechodzić.

Za figurą poczynały się pierwsze chaty. Ale ludzie już spali. W żadnym oknie nie było

światła. Jak okiem sięgnąć, połyskiwały tylko na nocnym tle nieba oświecone księżycem

dachy chałup, które w tym blasku wydawały się srebrne i siwe. Niektóre chałupy były

umazane wapnem i świeciły jasnozielono; inne, ukryte w sadkach wiśniowych, w gąszczu

słoneczników lub tyczkowej fasoli, zaledwie wychylały się z cienia. Po podwórkach

szczekały psy, ale jakby przez sen, dając wtór rechotaniu żab, graniu derkaczy, bąków i tym

wszystkim wołaniom, którymi odzywa się letnia noc, a które potęgują jeszcze wrażenie ciszy.

Bryczka, posuwając się zwolna sypką, piaszczystą drogą, wtoczyła się na koniec w ciemną

aleję popstrzoną tylko tu i ówdzie światłem wdzierającym się przez liście. Na końcu tej alei

poświstywali stróże nocni. Przy ujściu bielił się dwór, w którym kilka okien było

oświeconych. Gdy bryczka zaturkotała przed gankiem, z domu wybiegł służący chłopak,

który począł pomagać Połanieckiemu przy wysiadaniu, a oprócz tego zbliżył się stróż nocny i

dwa białe psy, widocznie bardzo młode i łagodne, gdyż zamiast szczekać, jęły łasić się,

wspinać się na gościa i okazywać z jego przybycia radość tak wielką, iż stróż musiał

miarkować jej wylew za pomocą kija.

5

Chłopak zdjął z bryczki rzeczy Połanieckiego, on sam zaś znalazł się po chwili w jadalnym

pokoju, gdzie czekała na niego herbata. Przy jednej ścianie stał orzechowy kredens, obok

zegar z wielkimi wagami i kukułką, z drugiej strony dwa liche portrety kobiece w strojach z

osiemnastego wieku, na środku zaś stół nakryty białą serwetą, otoczony krzesłami o wysokich

poręczach. Pokój ten, oświecony jasno, pełen pary unoszącej się z samowara, wyglądał dość

gościnnie i wesoło.

Połaniecki począł przechadzać się wzdłuż stołu, ale skrzypienie własnych butów raziło go

w tej ciszy, poszedł więc ku oknu i patrzał przez szyby na oświecone księżycem podwórze, po

którym te same dwa białe psy, które witały go z takim wylaniem, goniły się teraz ze sobą.

Po niejakim czasie drzwi przyległego pokoju otworzyły się i weszła młoda osoba, w której

Połaniecki domyślił się córki właściciela Krzemienia, urodzonej z drugiej jego żony. Na jej

widok wyszedł więc z framugi okna i zbliżywszy się w swoich skrzypiących butach do stołu

skłonił się i powiedział swoje nazwisko.

Panna wyciągnęła do niego rękę i rzekła:

– Wiedzieliśmy z depeszy o pańskim przyjeździe. Tatko trochę chory i musiał się położyć,

ale jutro rad będzie pana zobaczyć.

– Nie moja wina, żem przyjechał tak późno – odpowiedział Połaniecki – pociąg przychodzi

dopiero o jedenastej do Czerniowa.

– A z Czerniowa jeszcze dwie mile do Krzemienia. Mówił mi ojciec, że pan tu nie

pierwszy raz.

– Przyjeżdżałem tu z matką, gdy pani nie było jeszcze na świecie.

– Wiem. Pan jest krewny ojca.

– Ja jestem krewny pierwszej żony pana Pławickiego.

– Ojciec bardzo ceni związki rodzinne, choćby najdalsze – odrzekła panna.

I zaczęła nalewać herbatę odganiając od czasu do czasu drugą ręką parę, która podnosząc

się z samowara przesłaniała jej oczy. Gdy rozmowa się przerwała, słychać było tylko tyk

zegara. Połaniecki, którego interesowały młode kobiety, przypatrywał się pannie Pławickiej.

Była to osoba średniego wzrostu, dość wysmukła; włosy miała ciemne, twarz łagodną, ale

jakby zgaszoną, płeć nieco opaloną od słońca, oczy niebieskie i prześliczne usta. W ogóle

była to twarz kobiety spokojnej i delikatnej. Połaniecki, któremu nie wydała się brzydka, ale

też nie wydała się piękna, myślał jednak, że jest dość miła, że może być dobra i że pod tą

powierzchownością niezbyt świetną może posiadać mnóstwo tych rozmaitych przymiotów,

które posiadają zwykle wiejskie panny. Jakkolwiek był młody, życie nauczyło go jednej

prawdy, że kobiety przy bliższym poznaniu w ogóle zyskują, mężczyźni w ogóle tracą.

Słyszał także o pannie Pławickiej, że całe gospodarstwo w Krzemieniu, prawie zresztą

zrujnowane, polega na jej głowie i że to jest jedna z najbardziej zapracowanych istot na

świecie. Otóż w stosunku do tych kłopotów, które musiały ją obarczać, wydała mu się

spokojną i pogodną. Prócz tego pomyślał, że zapewne jej się spać chce. Widać to było nawet

po jej oczach mrużących się mimo woli pod światłem wiszącej lampy.

Egzamin byłby wypadł w ogóle na jej korzyść, gdyby nie to, że rozmowa z nią szła trochę

trudno. Ale tłumaczyło się to tym, że się widzieli po raz pierwszy w życiu. Przyjmowała go

przy tym sama, co dla młodej panny mogło być kłopotliwe. Na koniec wiedziała, że

Połaniecki przyjechał do nich nie w odwiedziny, ale po pieniądze. Tak było w istocie. Matka

jego oddała przed bardzo dawnym czasem dwadzieścia kilka tysięcy rubli na hipotekę

Krzemienia, które Połaniecki chciał teraz odebrać, raz dlatego, że zalegano bardzo z

procentami, a po wtóre, że będąc wspólnikiem Domu Handlowego w Warszawie wszedł w

rozmaite interesa i potrzebował kapitału. Z góry też obiecał sobie nie czynić żadnych

ustępstw i swoje koniecznie odzyskać. W tego rodzaju sprawach chodziło mu zawsze o to, by

okazać się człowiekiem nieugiętym. Nie był on. nim może z natury, ale uczynił sobie z

6

nieugiętości zasadę, a zarazem sprawę miłości własnej. Skutkiem tego często przesadzał, jak

czynią zawsze ludzie, którzy coś w siebie wmawiają.

I teraz więc patrząc na tę pannę miłą, ale widocznie senną, powtarzał sobie wbrew

współczuciu, które się w nim budziło:

„Wszystko to dobrze, ale musicie zapłacić.”

Po chwili rzekł:

– Słyszałem, że pani wszystkim się tu zajmuje: czy pani lubi gospodarstwo?

– Lubię bardzo Krzemień – odpowiedziała.

– I ja lubiłem Krzemień, gdy byłem chłopcem. Ale gospodarzyć bym w nim nie chciał...

Takie trudne warunki...

– Trudne, trudne... Robimy też, co w naszej mocy.

– To jest, pani robi, co w pani mocy.

– Pomagam ojcu, który często jest cierpiący.

– Ja się na tych rzeczach nie znam, ale z tego, co widzę i słyszę, wnoszę, że większa część

rolników nie może liczyć na przyszłość.

– Liczymy na Opatrzność...

– To wolno, ale wierzycieli nie można do niej odsyłać. Twarz panny Pławickiej pokryła się

rumieńcem – i nastała chwila kłopotliwego milczenia.

A Połaniecki powiedział sobie:

„Skoroś zaczął, to idź dalej.”

I rzekł:

– Pani pozwoli sobie wyjaśnić cel mego przybycia.

Panna spojrzała na niego wzrokiem, w którym Połaniecki mógł wyczytać: „Dopieroś

przyjechał, godzina jest późna, ja ledwie żyję ze zmęczenia – że też najprostsza delikatność

nie wstrzymała cię od rozpoczęcia takiej rozmowy.”

Głośno zaś odrzekła:

– Ja wiem, dlaczego pan przyjechał, ale może będzie lepiej, gdy pan z ojcem o tym

pomówi.

– Dobrze; przepraszam panią – odrzekł Połaniecki.

– To ja przepraszam pana. Ludzie mają prawo dopominać się o swoje, i ja jestem do tego

przyzwyczajona. Ale dziś jest sobota; w sobotę ma się tyle roboty. Zresztą w tego rodzaju

sprawach, pojmuje pan... Czasem, gdy przyjeżdżają Żydzi, układam się sama... Ale tym

razem wolałabym, żeby pan mówił z papą. Będzie nam obojgu łatwiej.

– Więc do jutra – rzekł Połaniecki, któremu zabrakło odwagi do powiedzenia, że w

sprawach pieniężnych chce być traktowany jak Żyd.

– Może pan pozwoli jeszcze herbaty?

– Nie, dziękuję. Dobranoc pani.

I wstawszy wyciągnął rękę; panna zaś podała mu swoją daleko mniej serdecznie niż na

powitanie, tak że dotknął zaledwie końców jej palców.

Odchodząc rzekła:

– Służący wskaże panu pokój...

I Połaniecki został sam. Czuł pewien niesmak i był niezadowolony z siebie, choć nie chciał

wewnętrznie tego przyznać. Począł nawet wmawiać w siebie, że dobrze zrobił, gdyż

przyjechał tu nie dla prawienia grzeczności, ale po pieniądze. Co mu panna Pławicka? Ani go

grzeje, ani ziębi Jeśli go będzie miała za gbura, to tym lepiej, bo zwykle tak się dzieje, że im

wierzyciel jest bardziej przykry, tym się go starają spłacić prędzej.

Ale niesmak silniejszy był od tego rozumowania, albowiem jakiś głos szeptał

Połanieckiemu, że tym razem nie chodziło tylko o dobre wychowanie, ale trochę o litość nad

zmęczoną kobietą. Odczuwał przy tym, że postępując tak obcesowo, czyni zadość swej pozie,

nie swemu sercu ani swym wrodzonym instynktom. Był zły także i na pannę Pławicka tym

7

bardziej, że mu się podobała. Jak w tej uśpionej wiosce, jak w tej nocy księżycowej, tak i w

tej pannie znalazł coś swojskiego, czego na próżno szukał w kobietach zagranicznych, a co

wzruszało go więcej, niż się spodziewał. Ale ludzie wstydzą się często uczuć bardzo dobrych.

Połaniecki wstydził się często wzruszeń, więc postanowił być nieubłaganym i przycisnąć

nazajutrz starego Pławickiego z pominięciem wszelkich względów.

Tymczasem chłopak zaprowadził go do sypialni. Połaniecki odprawił go zaraz i został

sam. Był to ten sam pokój, który mu dawano, gdy za życia pierwszej żony pana Pławickiego

przyjeżdżał do nich z matką. Więc wspomnienia opadły go znowu. Okna wychodziły na

ogród, za którym był staw; w wodzie przeglądał się księżyc – i staw widać było lepiej niż za

dawnych czasów, bo wówczas przesłaniał go wielki stary jesion, który musiała złamać burza,

gdyż w tym miejscu sterczał tylko pień ze świeżym odłamaniem na wierzchu. Światło

księżyca zdawało się zbierać na tym odłamaniu, które też błyszczało bardzo mocno.

Wszystko to razem czyniło wrażenie ogromnego spokoju. Połaniecki, który żył w mieście

wśród zajęć handlowych, zatem w ustawicznym natężeniu władz umysłowych i fizycznych, a

zarazem w ustawicznym niepokoju, mimo woli odczuwał ten nastrój otaczającej go wisi, tak

jak się odczuwa ciepłą kąpiel po wielkim trudzie. Wnikała w niego ulga. Próbował myśleć o

swoich sprawach, o tym, jak się one obrócą, czy dadzą straty, czy zyski, wreszcie o swoim

wspólniku Bigielu i o tym, jak on załatwi rozmaite interesa podczas jego niebytności – ale nie

mógł. Natomiast zaczął myśleć o pannie Pławickiej. Osoba jej, jakkolwiek uczyniła na nim

dobre wrażenie, była mu obojętną, choćby dlatego, że dopiero co ją poznał. Ale zajęła go jako

typ. Miał lat trzydzieści kilka, był zatem w wieku, w którym instynkt z siłą niemal

nieubłaganą popycha mężczyznę do założenia ogniska domowego, pojęcia żony i stworzenia

rodziny. Największy pesymizm jest bezsilny wobec tego instynktu; nie broni od niego ani

artyzm, ani żadne zadania życiowe. Skutkiem tego żenią się mizantropi, pomimo swej

filozofii, artyści, pomimo sztuki, jak również wszyscy tacy ludzie, którzy twierdzą, że swoim

celom oddają nie pół, ale całą duszę. Wyjątki potwierdzają zasadę, że ogół nie może żyć

konwencjonalnym kłamstwem i płynąć przeciw prądom natury. Po większej części nie żenią

się tylko ci, którym do małżeństwa stanęła na przeszkodzie ta sama siła, która małżeństwo

tworzy, to jest ci, których miłość zawiodła. Stąd starokawalerstwo, jeśli nie zawsze, to

najczęściej – jest ukrytą tragedią.

Połaniecki nie był ani mizantropem, ani też człowiekiem wygłaszającym przeciwne

małżeństwu teorie. Przeciwnie: chciał się ożenić i był przekonany, że powinien to uczynić.

Czuł, że przyszedł na niego czas, więc szukał naokół siebie kobiety. Z tego wypływało to

ogromne zajęcie, jakie budziły w nim kobiety, a zwłaszcza panny. Jakkolwiek spędził kilka

lat we Francji i w Belgii, nie szukał mdłości u mężatek, chyba u nazbyt łatwych. Był to

człowiek żywy i czynny, który utrzymywał, że romansować z mężatkami mogą tylko

próżniacy i że w ogóle obleganie cudzych żon jest możliwe tam, gdzie ludzie mają bardzo

wiele pieniędzy, mało uczciwości, a nic do roboty, zatem w społeczeństwach, gdzie istnieje

cała klasa od dawna wzbogacona i pogrążona w wytwornej bezczynności towarzyskiego, a

zarazem i szelmowskiego życia. On sam był istotnie bardzo zajęty, że zaś kochać chciał po to,

by się ożenić, więc tylko panny budziły w nim zarówno psychiczne, jak i fizyczne

zaciekawienie. Gdy spotykał jaką na swej drodze, przede wszystkim i od pierwszej chwili

zadawał sobie pytanie: „Czyby nie ta?” – albo przynajmniej: „Czyby nie taka?” Obecnie

myśli jego kręciły się w podobny sposób koło panny Pławickiej. Poprzednio słyszał o niej

wiele od jej krewnej zamieszkałej w Warszawie – i słyszał rzeczy dobre, a nawet

wzruszające. Obecnie jej cicha, łagodna twarz stawała mu przed oczyma. Przypomniał sobie

jej ręce, bardzo ładne, o długich palcach, choć nieco opalone; jej ciemnoniebieskie oczy oraz

małe, czarne znamię, które miała nad ustami. Podobał mu się także jej głos. Przy tym,

jakkolwiek powtarzał sobie przyrzeczenie, że nie poczyni żadnych ustępstw i musi swoje

odebrać, jednakże zły był na los, który przyprowadził go do Krzemienia jako wierzyciela.

8

Mówiąc do siebie językiem kupieckim, powtarzał w duchu: „Gatunek jest dobry – ale nie

będę reflektował, bom nie po to przyjechał.”

Jednakże „reflektował”, i to tak dalece, że rozebrawszy się i położywszy, długi czas nie

mógł zasnąć. Koguty poczęły piać, szyby blednieć i zielenieć, on zaś widział jeszcze pod

zamkniętymi powiekami pogodne czoło panny Pławickiej, jej znamię nad ustami i ręce

nalewające herbatę. Potem, gdy już sen począł go morzyć, zdawało mu się, że trzyma te ręce

w swoich i przyciąga je ku sobie. Nazajutrz zbudził się późno i przypomniawszy sobie pannę

Pławicką pomyślał:

„Aha! to ona takk wygląda!”

II

Właściwie zbudził go chłopak, który przyniósł mu kawę i wziął do oczyszczenia rzeczy.

Gdy z nimi powrócił, Połaniecki spytał go, czy nie ma w domu zwyczaju schodzić się w

jadalnym pokoju na śniadanie.

– Nie – odpowiedział chłopak – bo panienka rano wstaje, a starszy pan śpi do późna.

– A panienka wstała?

– Panienka w kościele.

– Prawda: dziś niedziela. A panienka nie jeździ ze starszym panem?

– Nie, starszy pan jeździ na sumę, a potem idzie do kanonika, więc panienka woli jeździć

na ranną mszę.

– Co państwo w niedzielę porabiają?

– Siedzą w domu. Na obiad przyjeżdża pan Gątowski.

Tego Gątowskiego Połaniecki znal małym chłopcem. Za owych czasów przezywał go

„niedźwiadkiem”, był to bowiem chłopak tłusty, niezgrabny i mrukliwy. Służący objaśnił, że

ojciec pana Gątowskiego umarł od lat sześciu i młody sam gospodarzy w sąsiednim

Jałbrzykowie.

– I przyjeżdża tu co niedziela? – spytał Połaniecki.

– Czasem i w powszedni dzień wieczorem.

„Konkurent!” – pomyślał Połaniecki.

Po chwili spytał:

– Starszy pan wstał już?

– Musiał pan dzwonić, bo Józef poszedł do pana.

– Jaki Józef?

– Kamerdyner.

– A ty czym jesteś?

– Ja jemu do pomocy.

– Idźże się spytać, kiedy można będzie widzieć się z panem.

Chłopak wyszedł i po chwili wrócił.

– Starszy pan kazał powiedzieć, że jak się ubierze, to poprosi.

– Dobrze.

Chłopak wyszedł; Połaniecki został sam i czekał, a raczej nudził się dość długo. Wreszcie

zaczęło mu braknąć cierpliwości i chciał już wyjść do ogrodu, gdy ów Józef przyszedł mu

oznajmić, że starszy pan prosi.

I przez sień poprowadził go do pokoju leżącego z drugiej strony domu. Połaniecki wszedł i

w pierwszej minucie nie poznał pana Pławickiego. Pamiętał go mężczyzną w sile wieku i

nader pięknym; obecnie stał przed nim człowiek stary, z twarzą pomarszczoną jak pieczone

9

jabłko, której małe, uczernione wąsiki próżno usiłowały nadać pozór młodości. Tak one, jak

również czarna, zaczesana z, boku czupryna, oznaczały tylko nie wygasłe dotąd pretensje.

Lecz pan Pławicki otworzył ramiona:

– Stach! Jak się masz, drogi chłopcze? Chodź tu!

I wskazawszy na swą białą kamizelkę objął głowę Połanieckiego i przycisnął ją do piersi,

która poruszała się szybkim oddechem.

Uścisk trwał przez czas długi, a nawet dla Połanieckiego mocno za długi; wreszcie pan

Pławicki rzekł:

– Niechże ci się przypatrzę. Wykapana Anna, wykapana Anna! Moja biedna, kochana

Anna!

I pan Pławicki zaszlochał, następnie otarł serdecznym palcem prawą powiekę, na której

zresztą nie było łzy – i powtórzył:

– Wykapana Anna!... Twoja matka była zawsze dla mnie najlepszą i najżyczliwszą

krewną.

Połaniecki stał przed nim zmieszany oraz nieco odurzony i przyjęciem, jakiego się nie

spodziewał, i zapachem fiksatuaru, pudru i różnych perfum, którymi pachniały twarz, wąsy i

kamizelka pana Pławickiego.

– Jak się wujaszek ma? – spytał wreszcie, sądząc, że ten tytuł, jaki zresztą dawał w latach

dziecinnych panu Pławickiemu będzie najlepiej odpowiadał uroczystemu nastrojowi

przyjęcia.

– Jak się mam? – powtórzył pan Pławicki – niedługo mi już! niedługo! Ale właśnie dlatego

witani cię tym serdeczniej w moim domu... po ojcowsku!... I jeśli błogosławieństwo

człowieka stojącego nad grobem, a zarazem najstarszego członka rodziny, ma w twoich

oczach jaką cenę, to ci je daję.

I chwyciwszy powtórnie za głowę Połanieckiego ucałował ją i przeżegnał. Młody człowiek

zmieszał się jeszcze bardziej i na twarzy jego odbił się przymus. Matka jego była krewną i

przyjaciółką pierwszej żony pana Pławickiego. Z nim samym nie łączyły jej nigdy, o ile

pamiętał, serdeczniejsze stosunki, więc ta uroczystość przyjęcia, do której jednak mimo woli

musiał się dostrajać, była mu ogromnie przykra. Sam Połaniecki nie miał najmniejszych

uczuć rodzinnych dla pana Pławickiego, więc myślał w duchu: „Ta małpa błogosławi mnie,

zamiast gadać o pieniądzach” – i chwyciła go pewna złość, która mogła mu być pomocną do

postawienia jasno rzeczy. Tymczasem pan Pławicki rzekł:

– Siadaj teraz, drogi chłopcze, i bądź jak u siebie.

Połaniecki siadł i zaczął mówić:

– Kochany wuju, bardzo mi jest przyjemnie wuja odwiedzić; byłbym to pewnie zrobił,

nawet nie mając interesu, ale wuj wie, że przyjechałem także w tej sprawie, którą moja

matka...

Tu pan Pławicki położył mu nagle rękę na kolanie:

– A kawę piłeś? – spytał.

– Piłem – odpowiedział zbity z tropu Połaniecki.

– Bo to Marynia rano wyjeżdża do kościoła. Przepraszam cię także, żem ci nie odstąpił

mego pokoju, ale ja, stary, przyzwyczaiłem, się tu spać. To moje gniazdo...

To rzekłszy, okrągłym ruchem ręki wskazał na pokój.

Połaniecki powiódł mimo woli oczyma za ruchem ręki. Niegdyś ten pokój był dla niego

ustawiczną pokusą, wisiała w nim bowiem broń pana Pławickiego. Od dawnych czasów

zmieniło się w nim tylko obicie, które teraz było różowe, przedstawiające w nieskończonej

ilości kwadratów młode pasterki, ubrane a la Watteau i łowiące ryby na wędkę. W oknie stała

toaleta, biało nakryta, z lustrem w srebrnych ramach, zastawiona mnóstwem słoików,

pudełek, f1aszeczek, szczotek, grzebieni, pilniczków do paznokci itd. Obok, w kącie –

fajczarnia z bursztynowymi głowami cybuchów; na ścianie, nad kanapką – dzicza głowa, pod

10

nią dwie dubeltówki, torba, trąbki i w ogóle przybory myśliwskie; w głębi stół z papierami,

dębowe półeczki z, pewną ilością książek; wszędy pełno gratów, mniej więcej potrzebnych i

ładnych, zwiastujących jednak, że mieszkaniec tego pokoju jest osią, naokoło której obraca

się wszystko w domu, i że sam o siebie dba wielce. Jednym słowem, był to pokój starego

kawalera i egoisty, pełnego drobiazgowej troskliwości o swą wygodę i pełnego pretensji.

Połaniecki nie potrzebował też wiele domyślności, by odgadnąć, że pan Pławicki za nic i dla

nikogo nie odstąpiłby swego pokoju.

Lecz gościnny gospodarz pytał dalej:

– Było ci tam. dosyć wygodnie? Jak spędziłeś noc?

– Dziękuję, doskonale: wstałem późno.

– Z tydzień jaki przecie u mnie zabawisz. Połaniecki, który był bardzo żywy. podskoczył

na krześle.

– Chyba wuj wie, że ja mam interesa w Warszawie i wspólnika, który sam jeden pilnuje

teraz całej roboty. Dlatego muszę wyjechać jak najwcześniej ii pragnąłbym dziś jeszcze

załatwić sprawę, dla której przyjechałem.

Na to pan, Pławicki odezwał się z pewną serdeczną powagą:

– Nie, mój chłopcze. Dziś jest niedziela, a oprócz tego uczucia rodzinne powinny iść przed

interesami. Dziś witam cię i przyjmuję jako krewnego – jutro, jeśli chcesz, wystąpisz jako

wierzyciel. Tak jest. Dziś przyjechał do mnie mój Stach, syn mojej Anny! Do jutra! Tak być

powinno, Stachu. Mówi ci starszy krewny, który cię kocha i dla którego powinieneś to

zrobić...

Połaniecki zmarszczył się nieco, ale po chwili odrzekł:

– Niechże będzie do jutra.

– Teraz przemówiła prz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin