Henryk Sienkiewicz - Stary Sługa .rtf

(37 KB) Pobierz
HENRYK SIENKIEWICZ

HENRYK SIENKIEWICZ

STARY SŁUGA

Obok starych ekonomów, karbowych i leśników drugim typem niknącym coraz bardziej z

powierzchni ziemi jest stary sługa. Pamiętam, za czasów mego dzieciństwa służył u rodziców

moich jeden z tych mamutów, po których wkrótce tylko kości na starych cmentarzyskach, w

pokładach grubo zasypanych niepamięcią, od czasu do czasu będą badacze odgrzebywali.

Nazywał się Mikołaj Suchowolski, był zaś szlachcicem ze wsi szlacheckiej Suchej Woli,

którą często w gawędach swych wspominał. Ojciec mój odziedziczył go po śp. rodzicu

swoim, przy którym za czasów napoleońskich wojen był ordynansem. Kiedy w służbę do

dziada mojego nastał, sam nie pamiętał ściśle, a zapytany o datę, zażywał tabaki i

odpowiadał:

– Ta byłem jeszcze gołowąsem, a i pan pułkownik, Panie świeć nad jego duszą, jeszcze

koszulę w zębach nosił.

W domu rodziców moich pełnił najrozmaitsze obowiązki: był kredencerzem, lokajem;

latem w roli ekonoma chodził do żniwa, zimą do młocarni, posiadał klucze od składu

wódczanego, od piwnic, od lamusu; nakręcał zegary, ale przede wszystkim zrzędził.

Człowieka tego nie pamiętam inaczej, jak mruczącego. Mruczał na ojca mego, na matkę; ja

bałem się go jak ognia, choć go lubiłem; w kuchni wyrabiał brewerie z kucharzem;

chłopaków kredensowych ciągnął za uszy po całym domu i nigdy z niczego nie był kontent.

Kiedy zaprószył głowę, co stale zdarzało się co tydzień, omijali go wszyscy, nie dlatego, żeby

pozwalał sobie robić burdy z panem lub panią, ale że jak się do kogo przyczepił, to chodził za

nim choćby przez cały dzień, kawęcząc i gderając bez końca. W czasie obiadu stawał za

krzesłem ojca i choć sam nie posługiwał, ale doglądał posługującego chłopca i zatruwał mu

życie ze szczególniejszą pasją.

– Oglądaj się, oglądaj – mruczał – to ja ci się obejrzę. Patrzcie go! nie może duchem

usługiwać, tylko będzie nogami włóczył jak stara krowa w marszu. Obejrzyj się jeszcze raz.

On nie słyszy, że go pan woła. Zmień pani talerz. Czego gębę otwierasz? co? Widzisz go!

przypatrzcie mu się!

Do rozmowy prowadzonej przy stole stale się wtrącał i stale był wszystkiemu przeciwny.

Nieraz, bywało, ojciec odwrócił się przy stole i mówi:

3

– Mikołaj powie po obiedzie Mateuszowi, żeby założył konie: pojedziemy tam a tam.

A Mikołaj:

– Jechać? dlaczego nie jechać. Oj jej! Abo to konie nie od tego. A niech-ta koniska nogi

połamią na takiej drodze. Jak z wizytą, to z wizytą. Przecie państwu wolno. Czy ja bronię? Ja

nie bronię. Czemu nie! I obrachunek może poczekać, i młocka może poczekać. Wizyta

pilniejsza.

– Utrapienie z tym Mikołajem! – wykrzyknął, bywało czasem, zniecierpliwiony mój

ojciec.

A Mikołaj znowu:

– Czy ja powiadam, żem nie głupi. Ja wiem, że ja głupi. Ekonom pojechał na zaloty do

księżej gospodyni z Niewodowa, a państwo by nie mieli jechać na wizytę. Albo to wizyta

gorsza od księżej gospodyni? Wolno słudze, wolno i panu.

I tak szło już w kółko bez sposobu zatrzymania starego marudy.

My, to jest ja i brat młodszy mój, baliśmy się go, jak wspomniałem, prawie więcej niż

naszego guwernera, księdza Ludwika, a z pewnością więcej niż obojga rodziców. Dla sióstr

był grzeczniejszy. Mawiał każdej „panienka”, choć były młodsze, ale nas tykał bez ceremonii.

Dla mnie jednak miał on szczególniejszy urok: oto nosił zawsze kapiszony w kieszeni..

Nieraz, bywało, po lekcjach wchodzę nieśmiało do kredensu, uśmiecham się, jak mogę,

najgrzeczniej, przymilam jak najuprzejmiej i nieśmiało mówię:

– Mikołaju! Dzień dobry Mikołajowi. Czy Mikołaj będzie dziś czyścił broń?

– Czego Henryś tu chce? Ścierkę przypaszę, i basta.

A potem, przedrzeźniając mnie, mówił:

– Mikołaju! Mikołaju! Jak chodzi o pistony, to Mikołaj dobry, a nie, to niech go wilcy

zjedzą. Lepiej byś się uczył. Strzelaniem rozumu nie nabierzesz.

– Ja już skończyłem lekcje – odpowiadam na wpół z płaczem.

– Skończył lekcje. Hę! skończył. Uczy się, uczy, a głowa jak pusty tornister. Nie dam, i

kwita. (To mówiąc szukał już po kieszeniach.) Jeszcze mu kiedy piston w oko wpadnie i

będzie na Mikołaja. Kto winien? Mikołaj. Kto dał strzelać? Mikołaj.

Tak gderząc szedł do pokoju ojca, zdejmował pistolety, przedmuchiwał je, zapewniał

jeszcze sto razy, że się to wszystko na licha nie zdało; potem zapalał świecę, nakładał '70iston

na panewkę i dawał mi mierzyć, a wtedy nieraz jeszcze miałem ciężki krzyż do zniesienia.

– Jak on to ten pistolet trzyma – mówił – jak cyrulik s...gę. Gdzie tobie świece gasić? –

chyba jak dziadowi w kościele! Na księdza ci iść, zdrowaśki odmawiać, ale nie być

żołnierzem.

4

Swoją drogą, uczył nas swego dawnego wojennego rzemiosła. Częstokroć po obiedzie, ja i

mój brat uczyliśmy się maszerować pod jego okiem, a z nami razem maszerował i ksiądz

Ludwik, który to robił bardzo śmiesznie.

Wtedy Mikołaj poglądał na niego spod oka, a potem, choć jego jednego najwięcej bał się i

szanował, nie mógł przecie wytrzymać i mówił:

– E! kiedy to jegomość akurat tak maszeruje jak stara krowa.

Ja, jako najstarszy, najbardziej byłem pod jego komendą, najwięcej też cierpiałem. Swoją

drogą, stary Mikołaisko, gdy oddawano mnie do szkół, buczał tak, jakby się największe

nieszczęście wydarzyło. Opowiadali mi rodzice, że potem jeszcze bardziej stetryczał i nudził

ich ze dwa tygodnie.

– Wzięli dziecko i wywieźli – mówił. – A niechta umrze! Uu! u! A jemu po co szkoły. A

bo to on nie dziedzic. Po łacinie się będzie uczył? Na Salomona chcą go wykierować. Co to

za rozpusta! Pojechało dziecko i pojechało, a ty stary łaź po kątach i szukaj, czegoś nie zgubił.

Na licha się to zdało.

Pamiętam, gdym pierwszy raz przyjechał na święta, spali wszyscy jeszcze w domu. Jakoś

dopiero dniało: ranek był zimowy, śnieżny. Ciszę przerywało skrzypienie żurawia od studni

na folwarku i szczekanie psów. Okiennice w domu były pozamykane, tylko okna w kuchni

gorzały jasnym światłem, barwiącym na różowo śnieg leżący pod przyzbą. Zajeżdżam tedy

smutny, zmartwiony i ze strachem w duszy, bo pierwszą cenzurę miałem wcale

nieszczególną. Ot po prostu, nimem się opatrzył, nim przywykłem do rutyny i karności

szkolnej, nie umiałem sobie dać rady. Bałem się więc ojca, bałem się surowej, milczącej miny

księdza Ludwika, który mnie przywiózł z Warszawy. Znikąd tedy otuchy, aż tu patrzę,

otwierają się drzwi od kuchni i stary Mikołaj, z nosem zaczerwienionym od zimna, brnie po

śniegu z garnuszkami dymiącej śmietanki na tacy.

Gdy mnie zobaczył, „Paniczku złoty, najdroższy!” jak krzyknie i stawiając szybko tackę,

przewraca oba garnuszki, łapie mnie za szyję i poczyna ściskać i całować. Odtąd zawsze mnie

już tytułował paniczem.

Swoją drogą, przez całe dwa tygodnie nie mógł potem darować mi tej śmietanki.

– Człowiek niósł sobie spokojnie śmietankę – mówił – a on zajeżdża. Akurat sobie czas

wybrał... itd.

Ojciec chciał, a przynajmniej obiecywał mi dać w skórę za dwa mierne z kaligrafii i z

niemieckiego, jakie z sobą przyniosłem; ale z jednej strony moje łzy i przyrzeczenia poprawy,

z drugiej interwencja mojej słodkiej matki, a na koniec awantury, jakie wyrabiał Mikołaj,

5

stanęły temu na przeszkodzie. Mikołaj o kaligrafii nie wiedział, co by to było za stworzenie, a

o karze za niemiecki ani chciał słyszeć.

– A cóż to on luter jest czy szwab jaki? – mówił. – Albo to pan pułkownik umiał po

niemiecku? albo to pan sam (tu zwracał się do mojego ojca) umie? co? Jakeśmy spotkali

Niemców pod... jakże się nazywa? pod Lipskiem i diabeł wie nie gdzie, tośmy, pada, nic nie

mówili do nich po niemiecku, tylko, pada, to pada, zaraz pokazali nam grzbiety i pada, tyle.

Stary Mikołaisko miał jeszcze jedną właściwość. Rzadko się rozgadywał o dawnych

swoich wyprawach, ale gdy w szczególnych chwilach dobrego humoru się rozgadał, to kłamał

jak najęty. Nie czynił tego ze złą wiarą; może w starej głowie fakta mieszały się mu jedne z

drugimi i rosły aż do fantastyczności. Co gdzie usłyszał o wojennych przygodach za czasów

lat swych młodych, stosował to do siebie i do dziada mego, pułkownika, a święcie sam

wierzył w to, co opowiadał. Nieraz w stodole pilnując pańszczyźniaków młócących zboże, jak

im zaczął rozprawiać, to chłopi zawieszali robotę i poopierawszy się na cepach, słuchali z

porozdziawianymi ustami jego opowiadań. To się, bywało, spostrzegł i w krzyk:

– Czegożeście wyrychtowali na mnie gęby jak armaty, co?

I znowu łupu! cupu! łupu! cupu! Słychać było przez jakiś czas odgłos cepów uderzających

o słomę; stary milczał, ale po chwili zaczynał:

– Pisze mi mój syn, że właśnie został generałem u królowej Palmiry. Dobrze mu tam jest,

pada, żołd, pada, bierze wysoki, tylko, pada, że mrozy ogromne panują... itd.

Mówiąc nawiasem, dzieci nie udały się staremu. Syna miał istotnie, ale był to wielki

nicpoń, który doszedłszy lat, nabroił Bóg wie co, a wreszcie poszedł w świat i znikł gdzieś

bez śladu; córka zaś jego, swego czasu podobno cud dziewczyna, bałamuciła się ze

wszystkimi oficjalistami, jacy tylko byli we wsi, i wreszcie wydawszy na świat córkę, umarła.

Córka ta zwała się Hania. Była to moja rówieśnica, śliczna, ale słabowita dziewczynka.

Nieraz, pamiętam, bawiliśmy się razem w żołnierze: Hania bywała doboszem, a pokrzywy

naszymi nieprzyjaciółmi. Dobra była i łagodna jak anioł. Czekała ją także ciężka dola w

świecie, ale to są już wspomnienia, które do rzeczy nie należą.

Wracam tedy do opowiadań starego. Sam słyszałem go opowiadającego, że jak raz

rozhukały się konie ułanom w Mariampolu, to osiemnaście tysięcy ich wpadło raptem przez

rogatki do Warszawy. Ilu ludzi natratowały! co to był za sądny dzień, nim je połapano, łatwo

sobie wyobrazić. Drugi raz opowiadał, ale to już nie w stodole, tylko nam wszystkim we

dworze, co następuje:

– Czy się dobrze biłem? co się nie miałem dobrze bić! Raz, pamiętam, była wojna z

Austriakiem. Stoję ja sobie w szeregu, no! w szeregu, mówię, aż tu podjeżdża do mnie

6

naczelny wódz, niby, chcę powiedzieć, od Austriaków, od strony przeciwnej i pada: „Ej, ty,

Suchowolski, znam ja ciebie! żebyśmy, pada, ciebie złapali, to byśmy, pada, i całą wojną

skończyli.”

– A o pułkowniku nie wspomniał? – zapytał mój ojciec.

– A jakże! przecie wyraźnie mówiłem, że, pada, ciebie z pułkownikiem.

Ksiądz Ludwik się zniecierpliwił i rzekł:

– Ależ ty, Mikołaju, łżesz, jakbyś osobny żołd za to pobierał.

Stary nachmurzył się i byłby się oburknął, ale że księdza bał się i poważał, więc milczał, a

po chwili chcąc jakoś załagodzić sprawę, mówił dalej:

– To samo mi powiedział i ksiądz Sieklucki, kapelan. Jak raz dostałem od Austriaka

bagnetem pod dwudzieste, chciałem powiedzieć pod piąte żebro, było ze mną źle.

Ha! myślę, trzeba umrzeć, spowiadam się więc Panu Bogu Wszechmogącemu z moich

grzechów przed księdzem Siekluckim, a ksiądz Sieklucki słucha, słucha, a w końcu powiada:

„Bój się Boga, Mikołaju, pada: taćżeś ty wszystko zełgał!” A ja mu na to: może być, ale sobie

więcej nie przypominam.

– I wyleczyli cię?

– Wyleczyli, wyleczyli! Co mnie mieli wyleczyć! Ja sam się wykurowałem. Jak raz nie

rozmieszam dwóch nabojów prochu w kwaterce wódki, jak nie łyknę na noc, tak na drugi

dzień wstałem zdrów jak ryba.

Byłbym więcej nasłuchał się tych opowiadań i więcej wam ich napisał, ale ksiądz Ludwik,

nie wiem zresztą dlaczego, zakazał Mikołajowi „do reszty, jak mówił, mi głowy zawracać”.

Biedny ksiądz Ludwik, jako ksiądz i cichy mieszkaniec wioski, nie wiedział, po pierwsze, że

każdemu młodzieńcowi, którego burza z cichego kąta rodzinnego na szeroką arenę życia

wyrzuci, musi się nieraz głowa zawrócić, a po wtóre, że nie starzy słudzy i ich opowiadania,

ale zgoła kto inny głowę zawraca.

Zresztą, wpływ Mikołaja na nas nie mógł być szkodliwy, bo, przeciwnie, stary sam czuwał

nad nami i nad naszym postępowaniem nader starannie i surowo. Był to człowiek w całym

znaczeniu tego wyrazu sumienny. Z czasów żołnierskich pozostał mu jeden bardzo piękny

przymiot, to jest właśnie owa sumienność i dokładność w wypełnianiu rozkazów. Pamiętam,

jednej zimy wilki poczęły u nas robić ogromne szkody i rozzuchwaliły się tak dalece, że nocą

wchodziły po kilku i kilkunastu do wsi. Ojciec, sam zawołany myśliwy, pragnął wyprawić

polowanie; że zaś chodziło mu o to, żeby nad obławą objął komendę sąsiad nasz, pan

Ustrzycki, znany tępiciel wilków, napisał więc do niego list, potem zawołał Mikołaja i rzekł:

7

– Arendarz jedzie do miasta, niech Mikołaj zabierze się z nim, niech wysiądzie po drodze

w Ustrzycy i odda panu list. Tylko koniecznie przywieźć mi odpowiedź: bez odpowiedzi mi

nie wracać.

Mikołaj wziął list, zabrał się z arendarzem i pojechał. Wieczorem arendarz wrócił:

Mikołaja nie ma. Ojciec myślał, że może zanocował w Ustrzycy i że wróci nazajutrz razem z

naszym sąsiadem. Tymczasem upływa dzień, Mikołaja nie ma; upływa drugi, nie ma; trzeci,

nie ma. W domu lament. Ojciec w obawie, że może wilki napadły go w czasie powrotu,

rozsyła ludzi. Szukają i nie mogą znaleźć ani śladu. Posyłają do Ustrzycy. W Ustrzycy

powiadają, że był, pana nie znalazł, że się o niego wypytywał, gdzieby bawił; potem pożyczył

od lokaja cztery ruble i poszedł nie wiadomo dokąd. Zachodziliśmy w głowę, co to wszystko

mogło znaczyć. Na drugi dzień wrócili posłańcy z innych wiosek z wiadomością, że nigdzie

nic nie znaleźli. Jużeśmy tedy zaczęli go opłakiwać, aż tu szóstego dnia na wieczór, ojciec

właśnie wydawał dyspozycje w kancelarii, nagle słyszy za drzwiami wycieranie nóg,

chrząkanie i mruczenie półgłosem. po którym natychmiast poznał Mikołaja.

Istotnie, był to Mikołaj, przeziębnięty, wychudzony, zmęczony, z soplami lodu na wąsach,

prawie do siebie niepodobny.

– Mikołaju, bójże się Boga! coś ty robił przez tyle czasu?

– Co robił, co robił – mruczy Mikołaj. – Co miałem robić? Nie zastałem pana w Ustrzycy,

pojechałem do Bzina. W Bzinie powiedzieli mi, że się na licha zdało, bo pan Ustrzycki

pojechał do Karolówki. Pojechałem i ja. W Karolówce już go takoż nie było. Albo to mu

niewola cudze kąty wygrzewać? Czy to on nie pan? Przecie piechotą nie chodzi. Dobrze

mówię. Z Karolówki poszedłem do miasta, bo mówili, że pan w powiecie. A jemu co za

sprawa w powiecie, czy to on wójt? Pojechał do guberni. Miałem wracać, czy co? Poszedłem

do guberni i oddałem mu list.

– No i dał ci odpowiedź?

– Dał, nie dał. Jużci dał, tylko się naśmiał ze mnie, aż mu trzonowe zęby było widać. Pan

twój, pada, prosił mnie na polowanie na czwartek, a ty mi w niedzielę list, pada, oddajesz.

Już, pada, po polowaniu. I znowu się śmiał. Oto jest list. Dlaczego się nie miał śmiać? Albo...

– I cóżeś ty jadł przez ten czas?

– To i cóż, że od wczoraj nie jadłem? Albo to ja tu głód cierpię? Albo to mi łyżki strawy

żałują? Nie jadłem, to będę jadł...

Odtąd już nikt Mikołajowi nie wydawał bezwzględnych rozkazów, ale ile razy go gdzie

wysyłano, zawsze mu mówiono, co ma robić na wypadek, gdyby kogo nie zastał w domu.

8

Jakoś w kilka miesięcy później pojechał Mikołaj na jarmark do pobliskiego miasta za

kupnem koni fornalskich, bo na koniach znał się doskonale. Wieczorem ekonom przyszedł

powiedzieć, że Mikołaj wrócił, konie kupił, ale wrócił pobity i że wstydzi się pokazać. Ojciec

poszedł natychmiast do niego.

– Co tobie jest, Mikołaju?

– Pobiłem się – odburknął krótko.

– Wstydź się, stary. Burdy po jarmarku będziesz robił? Rozumu nie masz? Stary, a głupi!

Wiesz ty, że innego wypędziłbym za taką sprawkę. Wstydź się. Musiałeś się upić. To ty mi

psujesz ludzi, zamiast im dawać przykład.

Ojciec mój gniewał się istotnie, a gdy się gniewał, to nie żartował. Ale co było dziwne, że

Mikołaj, który zwykle w takich razach nie zapominał języka w gębie, tym razem milczał jak

pień. Widocznie stary zaciął się. Na próżno dopytywali go inni, jak i co to było. Odburknął

się tylko jednemu i drugiemu i nie powiedział ani słowa.

Jednakowoż poturbowali go nie żartem. Nazajutrz rozchorował się tak, że potrzeba było

posyłać po doktora. Doktor dopiero wyjaśnił całą sprawę. Przed tygodniem ojciec wyczubił

był karbowego, który na drugi dzień uciekł. Udał się do niejakiego pana von Zoll, Niemca,

wielkiego nieprzyjaciela mego ojca, i przystał do niego na służbę. Na jarmarku znajdował się

pan Zoll, nasz dawny karbowy i parobcy pana Zolla, którzy przygnali opasowe woły na

sprzedaż. Pan Zoll pierwszy zobaczył Mikołaja, zbliżył się do jego wozu i począł na ojca

wygadywać. Mikołaj nazwał go za to odmieńcem, a gdy pan Zoll dodał nową obelgę na ojca,

Mikołaj zapłacił mu za nią biczyskiem. Wówczas to karbowy wraz z parobkami Zolla rzucili

się na niego i pobili go aż do krwi.

Ojcu memu, gdy usłyszał to opowiadanie, łzy zakręciły się w oczach. Nie mógł sobie

darować, że wyburczał Mikołaja, który naumyślnie o całej sprawie zamilczał. Gdy

wyzdrowiał, ojciec poszedł mu robić wymówki. Stary początkowo nie chciał się przyznać do

niczego i według zwyczaju mruczał, ale potem rozczulił się i popłakali się razem z ojcem jak

bobry. Zolla wyzwał ojciec za tę sprawę na pojedynek, który Niemiec długo popamiętał.

Jednakże gdyby nie doktor, poświęcenie Mikołaja pozostałoby w ukryciu. Tego doktora,

swoją drogą, Mikołaj przez długi czas nienawidził. Była to rzecz taka: miałem śliczną i młodą

cioteczkę, siostrę ojca, która mieszkała przy nas. Kochałem ją bardzo, bo była równie dobra

jak piękna, i bynajmniej mnie nie dziwiło, że kochali ją wszyscy, a między wszystkimi i

doktor, człowiek młody, rozumny i w całej okolicy nadzwyczaj poważany. Mikołaj

poprzednio lubił doktora, mawiał nawet o nim, że to łebski chłopak i że dobrze na koniu

siedzi; ale gdy doktor począł bywać u nas w widocznych zamiarach względem cioci Maryni,

9

uczucia Mikołaja dla niego zmieniły się do niepoznania. Zaczął być dla niego grzeczny, ale

chłodny, jak dla człowieka zupełnie obcego. Dawniej nieraz, bywało, zrzędził i na niego. Gdy

czasem zasiedział się u nas zbyt długo, Mikołaj ubierając go na drogę szemrał:

– Co to po nocy się tłuc. To się na nic nie zdało: czy to kto kiedy widział!

Teraz przestał zrzędzić, ale natomiast milczał jak skamieniały. Poczciwy doktor zrozumiał

wkrótce, o co idzie, i jakkolwiek uśmiechał się, jak dawniej, do starego dobrotliwie, przecież

myślę, że w duszy musiało mu to być przykro.

Szczęściem jednak dla młodego eskulapa, ciocia Marynia żywiła dla niego uczucia wprost

Mikołajowym przeciwne; stało się więc pewnego pięknego wieczora, że gdy księżyc świecił

w sali bardzo ładnie, gdy zapach jaśminu wchodził przez otwarte okna z ogrodowych

klombów, a ciocia Marynia śpiewała przy fortepianie: „Io questa notte sogno”, doktorek Staś

zbliżył się do niej i spytał ją drżącym głosem, czy sądzi, że on żyć bez niej potrafi? Ciocia

wyraziła oczywiście swoje powątpiewania w tym względzie, po czym nastąpiły wzajemne

zaklęcia, wzywanie księżyca za świadka i wszystkie tym podobne rzeczy, jakie się zawsze w

takich razach dziać zwykły.

Na nieszczęście, w tej chwili właśnie wszedł Mikołaj z zamiarem proszenia na herbatę.

Gdy ujrzał, co się dzieje, pobiegł natychmiast do ojca, a ponieważ ojca nie było w domu, bo

obchodził na folwarku zabudowania, udał się więc do matki, która ze zwykłym sobie

łagodnym uśmiechem prosiła go, żeby się do tego nie wtrącał.

Skonfundowany Mikołaj milczał już, gryząc się wewnętrznie przez resztę wieczora; ale

gdy ojciec przed udaniem się na spoczynek poszedł jeszcze do kancelarii dla napisania jakichś

listów, Mikołaj udał się za nim i stanąwszy przy drzwiach, począł chrząkać znacząco i

szurgać nogami.

– Czego tam Mikołaj chce? – spytał ojciec.

– A do tego... Jakże się nazywa? A to ja chciałem się pana spytać, czy to prawda, że

panienka nasza się... żeni, chciałem powiedzieć: idzie za mąż?

– Prawda. Alboż co?

– A bo to nie może być, żeby panienka wyszła za tego... pana cyrulika.

– Co za cyrulik? Czy Mikołaj oszalał? Że też Mikołaj musi wszędzie wścibić swoje trzy

grosze!

– A cóż to, panienka, to nie nasza panienka? czy to nie córka pana pułkownika? Pan

pułkownik nigdy by na to nie pozwolił. Czy to panienka nie warta dziedzica i pana z panów?

A doktor to, z przeproszeniem, co? Na śmiech ludzki się panienka poda.

– Doktor to mądry człowiek.

10

– Mądry, nie mądry. Czy to ja mało doktorów widziałem? Chodzili to po obozie, kręcili się

to po sztabie, a jak co do czego, jak do bitwy, to ich nie ma. Albo to pan pułkownik raz ich

nazywał lancetnikami. Jak człowiek zdrów, to on go nie ruszy, a jak leży na wpół żywy, to on

dopiero do niego z lancetem. To nie sztuka krajać takiego, co nie może się bronić, bo nic w

garści nie może utrzymać. Spróbuj ty go ukrajać, kiedy on zdrów i trzyma karabin. O jej!

wielka rzecz ludziom po kościach nożem chodzić! To się na nic nie zdało! A pan pułkownik

chybaby z grobu wstał, żeby się o tym dowiedział. Co to za żołnierz, doktor! Albo taki też i

dziedzic! To nie może być! Panienka za niego nie pójdzie. To nie jest według przykazania.

Komu to po panienkę sięgać?

Na nieszczęście Mikołaja, doktor nie tylko po panienkę sięgnął, ale jej nawet dosięgnął. W

pół roku potem nastąpiło wesele i panna pułkownikówna oblana potokiem łez krewnych i

domowników w ogólności, a Mikołaja w szczególności, odjechała dzielić dolę z doktorem.

Mikołaj do niej urazy nie chował, bo nie mógł długo chować: zbyt ją kochał, ale jemu nie

chciał przebaczyć.

Nie wymieniał prawie nigdy jego nazwiska, i w ogóle starał się o nim nie mówić. Mówiąc

nawiasem, ciocia Marynia była za doktorem Stanisławem jak najszczęśliwsza. Po roku dał im

Bóg ślicznego chłopaka, po roku znowu dziewczynkę i potem już na przemiany, jak zapisał.

Mikołaj dzieci te kochał jak własne, obnosił je na ręku, pieścił, całował; że jednak tliła się w

sercu jego jakaś gorycz z powodu mezaliansu cioci Maryni, zauważyłem to jeszcze

niejednokrotnie. Raz, pamiętam, w święta Bożego Narodzenia zasiedliśmy do wilii, gdy nagle

z dala po grudzie dał się słyszeć turkot powozu. Spodziewaliśmy się zawsze mnóstwa

krewnych, dlatego ojciec rzekł:

– Niech Mikołaj wyjrzy, kto tam jedzie.

Mikołaj wyszedł i powrócił wkrótce z radością na twarzy.

– Panienka jedzie! – wykrzyknął z daleka.

– Kto taki? – spyt...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin