Maria Konopnicka-Panna Florentyna.pdf

(139 KB) Pobierz
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Panna Florentyna
1
Padam do nóżek pani...
- O, panna Florentyna!
- Ciii... proszę pani, ciii!... Bo to właśnie stróż z naszej kamienicy tam
stoi...
- Więc cóż!...
- Co tam, proszę pani, ma kto wiedzieć, że ja panna!
- A cóż to szkodzi?
- Ee... Zawsze jakoś! Co tam ludziom po tym!
- No, ale stróż i tak najlepiej wie z meldunku.
- A nie, nie wie! Właśnie, że nie wie!
Zniżyła trochę głos:
- Ja się tu za wdowę podałam.
- W imię Ojca i Syna! A to po co?
- Zawsze jakoś, proszę pani, porządniej! Panna, to tam sobie taka hołota różnie
tłumaczy, tak i tak, a wdowa, no, to wdowa! Dużo porządniej, dużo! Mam sobie
czepeczek świeżutki, bielutki; wyprasuję, wyrurkuję, od rana włożę i jest. Co
tam ma kto wiedzieć!
Patrzyłam na nią zdumiona.
Stała przede mną prosta, chuda, trochę sztywna, w czarnej, wełnianej, bardzo
czystej, wytartej i gęsto wycerowanej sukni, w czarnej okrywce, którą widocznie
sama sobie uszyła, w wyrudziałym kapeluszu i w nicianych rękawiczkach. Jej
energiczna, śniada, srodze wymizerowana twarz świeciła gorączkowym spojrzeniem
ciemnych, głęboko zapadłych, podkrążonych oczu i czerwonością warg drobnych,
spieczonych. Gładko zaczesane na wklęsłych skroniach włosy czyniły ją znacznie
starszą niż była, a podłużna rysa na niskim, szerokim czole całej fizjonomii
nadawała jakiś bolesny i dumny wyraz.Widząc, że ją obserwuję, uśmiechnęła się,
żeby rysę ową rozpędzić, ale daremnie.
- Czy może, proszę pani, jest robota jaka? Mam teraz właśnie trochę wolnego
czasu...
- Owszem, będzie. Na jaki tydzień będzie.
- Ach, jak to dobrze! Tylko - zamyśliła się i nagle urwała - tylko że ja bym to
może wolała do domu wziąć... Zawsze porządniej w domu szyć, niż na dnie
chodzić... Jak w domu szyję, no, to dla siebie mogę szyć. Co ma kto wiedzieć? Do
meldunku podałam: wdowa po urzędniku. Przecie i ojciec nieboszczyk urzędnikiem w
magistracie był... Tylko znów w domu zimno wielkie, nie pali się jak raz dnia,
wilgoć straszna...
Spuściła głowę, niepewna, jak się zdecydować. Gruba rysa na czole pogłębiła się
jeszcze.
2
- Ja myślę, że lepiej do nas. Jakoś panna Florentyna mizernie wygląda.
Każę zrobić dobry rosół, posilny...
- Ja to wiem, wiem! - rzekła trzęsąc głową. - Tylko... tak bym właśnie teraz
jakoś chciała... Dopiero co się tu sprowadziłam z Lipowej...
- Jak to z Lipowej? Wszak panna Florentyna mieszkała, zdaje się, na Złotej?
- O, to już dawno, proszę pani, dawno! To jeszcze w tamtym kwartale! A jakże, na
Złotej. Tam było ciepło!... W pralni palili cały dzień, aż przez ścianę buchało.
Bardzo tam dobrze było... Wszędzie blisko. Cóż, kiedy nie mogłam!
Nagle podniosła głowę.
- To już tak zrobię. Powiem w domu, że lekcje na mieście mam, i przyjdę. Dobrze,
proszę pani? Zawsze porządniej niż szycie...
- Dobrze, jeśli pannie Florentynie na tym zależy...
- Bardzo, bardzo mi zależy, proszę pani! Co ma kto wiedzieć!...
- No, to może panna Florentyna zaraz ze mną pójdzie? Obejrzymy, jaka to tam
robota. Obiad też niedługo podadzą...
Zamigotała parę razy pociemniałymi powiekami i westchnęła z cicha.
- Dobrze, proszę pani. Pójdę... Dziękuję!...
Podniosła głowę, zwróciła ją przez ramię za siebie i zmrużywszy oczy rzekła dość
głośno do stojącego przed bramą stróża:
- Walenty! Proszę powiedzieć w domu, jakby list przyszedł albo co, że jestem
proszona na obiad do Frascati i że dopiero wieczorem wrócę!
Stróż obojętnie słuchał tego wyjaśnienia stojąc w bramie w rozpiętym kożuchu i
paląc papierosa. Nie spojrzał nawet w tę stronę.Panna Florentyna za to patrzała
na niego ciągle zmrużonymi oczyma i nie odwracała wysoko podniesionej głowy. Po
twarzy jej, która nagle jakby skamieniała w maskę nieugiętej dumy, latały
płomienie tryumfu i nozdrza jej prostego nosa rozdęły się szeroko, drobne usta
drżały nieco, zwłaszcza górna warga, wzgardliwym rysem ściągnięta i odchylona
nad białymi, bardzo równymi zębami.
- Walenty słyszy? - dodała głośniej, doczekać się nie mogąc odpowiedzi stróża.
- Toć słyszę! - odrzekł leniwie. - A kto by się ta pytał! - I rzucając
niedopałek, szeroko przed siebie plunął. Te wielkie miny nie imponowały mu
jakoś.
- No! - rzuciła przez ramię panna Florentyna ucinając tym sposobem wątpliwości
stróża, po czym majestatycznie odwróciwszy ciągle jeszcze wysoko podniesioną
głowę szła obok mnie czas jakiś sztywna, wyprostowana, milcząca. Na zakręcie
ulicy dopiero westchnęła i spuściła oczy.
- To, proszę pani, dla panienek robota?
Pytanie to tak proste, wypowiedziane było z widocznym niepokojem. Nie była
sztuki swej pewną. Właściwie mówiąc szyć nie umiała prawie.
- Tak, dla dzieci. Bieliznę trzeba przejrzeć, posprzątać... Panna Florentyna
wie, jak to tam...
- O, to - podchwyciła z zapałem - to już ja porządnie zrobię. W nocy przysiędze,
a zrobię!
- Nic pilnego. I tak jakoś panna Florentyna nieosobliwie wygląda... Jakże tam ze
zdrowiem?
- Nie tak źle, proszę pani, nie tak źle. Teraz się jakoś trzymam...
Wyprostowała się jak struna i zacięła usta. Energiczne rysy jej wynędzniałej
twarzy miały w sobie wyraz niemal męskiej siły.
- A matka?
- Ach, to pani, proszę pani, jeszcze nie wie o niczym?
3
Postać jej nagle schyliła się, zmalała, twarz zgasła, głos załamał się i drżeć
zaczął.
- Nie wiem...
- Prawda, żem to ja już dawno nie szyła u pani!
Umarła matka...
- Umarła? O... biedna! biedna!...
Panna Florentyna wyprostowała się znowu. Oczy jej błysnęły.
- O, proszę pani! Toć to szczęście od Boga, że umarła!
- Może... może i tak! Może jej i lepiej...
- Ale i mnie, proszę pani, i mnie! - zawołała załamując ręce z dziwnie namiętnym
gestem.
- I jej lepiej i mnie lepiej!
Usta jej zbladły, twarz pociemniała aż do zarostu szerokiego czoła. Szła chwilę
tak ze splecionymi kurczowo palcami i ze wzrokiem w ziemię wbitym, a jęk głuchy
podnosił od czasu do czasu jej zapadłe piersi.
Czułam ogromną przykrość z tego obrotu rzeczy. Po co było mi wspominać o matce?
- Moja panno Florentyno - rzekłam serdecznie, ale mi do słowa przyjść nie dała.
- Wszystko powiem, proszę pani! Przed panią jak na świętej spowiedzi, nie mam co
się kryć! Wszystko, proszę pani, powiem!
Zatrzymała się zwrócona ku mnie i podniosła oczy. Gorzały posępnie ciemnym
ogniem niezgłębionej troski. Jak trzymała załamane ręce, tak je podniosła i do
piersi przycisnęła gwałtownie. Około ust drgały jej muskuły jakimś bolesnym
wysiłkiem. Niewymowny wyraz udręczenia przebijał w całej postaci.Dotknęłam jej
splecionych palców.
- No, proszę, panno Florentyno, proszę się uspokoić! Nie mówmy na ulicy o tych
smutnych rzeczach! Chodźmy!...
Poruszyła się posłusznie z miejsca, ręce jej wzdłuż sukni opadły i szła tak
przez chwilę w milczeniu.
Ale kiedy się znalazła poza ogrodową bramą, w głębokiej perspektywie długiej i
pustej alei, nad którą szumiał wiatr górny wierzchołkami bezlistnych drzew
lecący, stanęła znowu i wpatrzyła się we mnie z jakąś chciwością, z jakąś żądzą
niemal wypowiedzenia wszystkiego.Jej drobna, szczupła postać jeszcze
drobniejszą, jeszcze bardziej zmizerowaną zdawała się w tym bladym, czystym
świetle, jakie ją tu zewsząd objęło. Lata głodu zwalczanego nieugiętą dumą,
nędza odzieży osłaniana skrzętnie przed oczyma ludzi, cała ta smutna walka
podjęta z losem, aby tylko utrzymać się ponad "hołotą", wszystko to wystąpiło
teraz z jakąś bezlitosną, szyderczą jasnością. Może to i sama spostrzegła, gdyż
z nagłą determinacją zaczęła sucho i bezdźwięcznie:
- Z matką źle było, proszę pani!
Po czym zaraz spuściła głowę i cicho szła przy mnie, łamiąc się z tym
wzruszeniem, które ją za gardło chwyciło.
- Pić nie piła - odezwała się po długiej chwili łagodniej już nieco - ale że
podupadła strasznie na honorze! Ze wszystkim podupadła!Obejrzała się prędko po
stronach i zaczęła szeptem:
- Com to mówiła, proszę pani, że w Dobroczynności jest, jakem leżała na tyfus w
szpitalu, to nieprawda! Nie tak było!
Zaczerpnęła powietrza głęboko i po kilka razy, jak to czyni nurek, nim się rzuci
w wodę.
- W kruchcie, proszę pani, w kruchcie u Bernardynów, z babami, z dziadówkami
siadywała! W kruchcie!...
4
Głos jej się podniósł z szeptu do głuchego krzyku. Zbiegły się brwi na szerokim
czole. Jasne, rzęsiste łzy trysnęły z pałających oczu. Ściągnęła rękawiczkę i
prędko je starła dłonią, ale już został po nich ślad ciemny, wypalony jakby.
Zadawszy usta milczała chwilę, przełykając z trudem falę łkania, która się
tłukła po jej wąskiej, zapadłej piersi, ale której nie puściła na świat. Cała
jej postać zresztą, prócz krótkich spazmatycznych wstrząśnień w ramionach,
spokojną była i cichą. Najbardziej może uderzała bezwładność rąk, które jakby z
ołowiu ciążyły ku ziemi w prostych fałdach biednej, czarnej sukni. Szeroko
otwarte źrenice trzymała wbite przed siebie w drogę usłaną zeschłymi liśćmi,
które się od chwili do chwili porywały za jakimś niewidzialnym podmuchem, drżąc,
ulatując i napełniając długą, pustą aleję dziwnymi szeptem.
Po chwili mówiła dalej:
- To, proszę pani, wracam ja ze szpitala do domu, a na drzwiach kartka i stancja
zamknięta. Idę do stróżki. Gdzie matka? Nie ma matki! Jeszcze mi ubliżyła ta
niegodziwa, ordynarna kobieta! "A co by tu matka robiła - powiada. - Czego by tu
pilnowała? Tych pustych kątów? - powiada. - Co było, za komorne poszło". To,
proszę pani, myślałam, że we mnie żółć pęknie! Ale nic po sobie nie okazuję...
Co tam ma kto wiedzieć! "Ach tak, mówię, zapomniałam, że matka miała wyjechać na
prowincję do familii, bo tam mamy krewnych obywateli w Lubelskiem. Tak, prawda!"
- mówię. A tu się tylko wszystko przede mną kołuje, ażem się o stół oparła. Tak
mi ta dopiero fartuchem stołek ściera, siedzieć prosi. Alem nie siadła!
"Dziękuję ci, moja kobieto" - mówię do niej, kiwnęłam głową z góry i wyszłam.
Wyszłam i myślę: co teraz? Bo gdzie my tam, proszę pani, jaką familię na
prowincji mamy?... Może tam kiedyś, dawniej...
Podniosła nieco głowę. Jakiś mały atak dumy powracał jej znowu. Ale wprędce się
zatopiła w bolesnych wspomnieniach.
- To jeszcze tego samego dnia, proszę pani, obeszłam po znajomych, gdziem tylko
miarkować mogła, że się czego dowiem, i nic! Oczywiście, nie wprost, tylko tak z
boku przepytywałam nieznacznie. Kamień w wodę! A szły u Bernardynów nieszpory
wtedy z wystawieniem. Tak myślę, zajdę na błogosławieństwa. Poszłam. Wchodzę ja,
proszę pani, w kruchtę, spojrzę jakoś z nagła w bok, właśnie jakby mnie kto w tę
stronę za włosy pociągnął, patrzę, siedzi matka między dziadówkami! Żem ja tam
wtedy trupem nie padła, to nie wiem! To mi te nogi, proszę pani, tak
skamieniały, tak w ziemię wrosły, że ani w tę stronę, ani w tę. Jak słup. Całe
szczęście od Boga, że ludzie gęsto szli i jakoś mnie za sobą do kościoła
wepchnęli. To mnie tak ta fala przez kościół niosła jak woda... Tu organ huczy,
tu światło jak na rezurekcji, a ja tylko oczy przymykam, a we mnie krzyk: "Góry,
pagórki, nakryjcie mnie! Góry, pagórki, nakryjcie!..." Jak w tej pieśni, proszę
pani, o sądzie ostatecznym... Dopiero się jakoś w kaplicy o mur oparłam, stoję.
"Aby nie paść! - myślę - aby nie paść! - Aby ludziom widowiska z siebie nie
zrobić!"A tu się nogi pode mną trzęsą i poty biją na mnie raz zimne, raz gorące,
żem to dopiero po tyfusie wstała...
No, zwyciężyłam jakoś te słabości, nic! Ani nie wiem, jak błogosławieństwo
przeszło, bom już i nie wiedziała, co się koło mnie dzieje. Jedno mi tylko w
głowie: jak wyjść, co począć? Ludzi już sporo ubyło, co się ku drzwiom obrócę,
to widzę, droga przez kościół do samego ołtarza pusta. Podniosłam chusteczkę do
twarzy raz, że to niby na zęby; podniosłam drugi raz, aż nią zupełnie twarz do
oczu prawie zakryłam, idę. A nic jeszcze nie wiem, co zrobię. Przede mną kilkoro
ludzi się ruszyło, tak ja między nich. Już nawet nie przyklękłam, nie
przeżegnałam się, tylko idę. To żebym, proszę pani, na stracenie szła, jeszcze
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin