Gran Sara - Heroina.pdf

(641 KB) Pobierz
Sara Gran
H eroina
Przełożyła z angielskiego Urszula Gardner
Tytuł oryginału Dope
922241397.001.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Josephine...
Maude wymówiła moje imię tak, jakby zwracała się do zmarłej albo życzyła mi
śmierci – w sposób bezbarwny, a zarazem pełen emocji. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie w
loży w najdalszym kącie baru, tam gdzie światło dzienne i świeże powietrze nigdy nie
docierają, pozwalając, by miejsce to bezustannie spowijał półmrok i zastarzały zapach piwa i
papierosów. Jeszcze w latach trzydziestych Maude została kochanką jednego z okolicznych
gangsterów, który w przewidywaniu, iż nie będzie trwał wiecznie, kupił dla niej ten bar.
Ulokowany na rogu Broadwayu i Czwartej Zachodniej wyróżniał się tym, że poza
właścicielką nie bywało w nim wiele kobiet, co wszakże nie od razu rzucało się w oczy. O
każdej porze dnia i nocy zapełniali go mający się ku sobie mężczyźni, na czym Maude
nielicho zarabiała: po pierwsze nie było dużo takich miejsc, po drugie zaś każdemu z
bywalców zależało, by swą skłonność utrzymać w tajemnicy.
– Witaj, Maude – odparłam.
Popatrzyła na mnie, jakbym spadła z księżyca, chociaż właściwie to ja mogłam ją o to
posądzić – wtłoczona w brokatową sukienkę bez ramiączek, o dwa numery na nią za małą, z
połyskującymi na cukierkowy róż wargami i natapirowanymi blond włosami wyglądała na
przybysza z innej planety. Westchnąwszy sięgnęłam do torebki i wyjęłam diamentowy
pierścionek w skromnej oprawie ze złota, bardzo ładny; zaręczynowy.
Zaledwie wczoraj podprowadziłam go u Tiffany’ego.
Teraz zaś podałam go Maude, która rzuciła się nań z błyskiem w oku. Trzymając
pierścionek w jednej pulchnej dłoni, palcami drugiej pomknęła w stronę leżącej na blacie
kopertówki, skąd wydobyła szkło powiększające i rozpoczęła uważne oględziny klejnotu.
Wykręcała sobie rękę i szyję, żeby uchwycić w rozetkach brylantu odbicie mdłego żółtawego
światła, które padało z kinkietu wiszącego nad nią na ścianie. Nie śpieszyła się, a mnie to nie
przeszkadzało. Ktoś podszedł do szafy grającej i wybrał utwór; dwie czy trzy pary podniosły
się ze swych miejsc i ruszyły w stronę parkietu. Niemal natychmiast rozległ się donośny
krzyk barmana, żeby dali sobie spokój. Niedoszli tancerze wzruszyli ramionami, ale
posłuchali. Nic dziwnego; gdyby jakiś policjant zobaczył tańczących ze sobą mężczyzn,
wszyscy trafilibyśmy za kratki. Maude nie zwróciła uwagi na małe zamieszanie w barze i
dalej studiowała mój pierścionek. Wreszcie podniosła na mnie oczy i wycedziła:
– Pięćdziesiąt.
– W pierwszym lepszym lombardzie dostanę znacznie więcej – powiedziałam twardo.
W końcu był to pierścionek od Tiffany’ego, nie mogłam tam grasować dzień w dzień.
Potrzebowałam pieniędzy na co najmniej miesiąc życia.
– W takim razie idź z nim do lombardu!
Wyciągnęłam rękę po swoją własność. Maude zawahała się i nerwowo postukała
kamieniem o blat stołu. Przez chwilę mierzyłyśmy się wzrokiem – tak jak to czyniłyśmy już
nie raz w przeszłości.
– Sto – niechętnie zaproponowała.
Nie cofnęłam ręki, nie odezwałam się ani słowem. Maude wsunęła pierścionek na
najmniejszy palec i podziwiała go na długość ramienia; z każdym mrugnięciem tłusty czarny
tusz na jej rzęsach rozmazywał się coraz bardziej. Licytacja trwała.
– Sto pięćdziesiąt.
Skinęłam głową. Maude szybkim ruchem sięgnęła do kopertówki i pod osłoną klapy
odliczyła parę banknotów, po czym zwinęła je w ciasny rulon i podała mi pod stołem. Równie
dyskretnie sprawdziłam, czy kwota się zgadza: w rulonie było siedem dwudziestek i jedna
dziesiątka. Zadowolona schowałam je do torebki.
– Dzięki, Maude – uśmiechnęłam się.
Cisza. Wstałam więc i już miałam się pożegnać, kiedy usłyszałam:
– Powiedz Shelley, że może się tu więcej nie pokazywać.
Usiadłam z powrotem.
– Jakiś problem? – spytałam.
– Nie ma żadnego problemu – odparła Maude. – Przynajmniej nie z tobą... Ale Shelley
wcisnęła mi bransoletkę ze sztucznym szmaragdem, zaklinając się na wszystkie świętości, że
jest prawdziwy.
– Pewnie myślała, że tak jest...
– Nie obchodzi mnie, co myślała – przerwała mi Maude. – Sam cesarz chiński mógł jej
tę bransoletkę podarować. Liczy się to, że szmaragd był oszukany! Jak ją spotkasz, przekaż
jej ode mnie, że może się tu więcej nie pokazywać – powtórzyła niewzruszenie.
– W porządku – westchnęłam. Po chwili namysłu dodałam: – A może lepiej oddam ci
tyle, ile cię kosztowała ta nieszczęsna bransoletka, co? Pod warunkiem że nie wyrzucisz
Shelley, kiedy następnym razem do ciebie przyjdzie...
Maude cała się rozpromieniła.
– Znasz mnie przecież, Josephine... Wiesz, że nie jestem pamiętliwa.
Pominąwszy ten komentarz milczeniem, z duszą na ramieniu zapytałam:
– No więc na ile cię skubnęła?
– Na dwie setki – padła błyskawiczna odpowiedź.
– Maude, do licha, jeszcze nikomu nie zapłaciłaś dwustu dolarów, choćby i był
cesarzem chińskim! – oburzyłam się.
Ponownie zaczęłyśmy się targować i w końcu stanęło na stu dwudziestu pięciu
dolarach. Z ciężkim sercem pozbyłam się niemal całej zarobionej przed chwilą sumy,
zabrałam się i poszłam. W innych okolicznościach zostałabym jeszcze trochę – głównie po to,
żeby pograć w bilard (praktyka czyni mistrza, zwłaszcza kiedy przeciwnikiem jest ktoś niezły
w te klocki, a większość gości Maude była dobra), ale wyjątkowo miałam umówione
spotkanie w centrum.
ROZDZIAŁ DRUGI
Na zewnątrz oślepiło mnie jasne światło dnia. Poza lokalem Maude wszędzie w
Nowym Jorku panował słoneczny wiosenny dzień. Zerknęłam na zegarek: pierwsza po
południu; nagłówki gazet podawały datę czternasty maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego
roku. Tuż za rogiem złapałam taryfę, która zawiozła mnie na Fulton Street, gdzie kazałam się
wysadzić i przeszłam kawałek spacerkiem, szukając numeru dwadzieścia osiem. Znalazłszy
go, zadarłam głowę i westchnęłam z podziwu. Stałam przed strzelistym i wąskim budynkiem,
który zdawał się rozpierać na boki dwie sąsiadujące z nim kamienice; elewację miał z białego
kamienia rzeźbionego w chmury, głowy i gwiazdy, a jego szczyt wieńczyło coś, co
przywodziło mi na myśl wieżę kościoła. Kiedy podeszłam do drzwi, przytrzymał je usłużny
odźwierny wystrojony w zaprasowany na kant chabrowy uniform ze złotym sznurem. Hall był
cały w marmurach, na błyszczącej posadzce leżały krwistoczerwone chodniki, po których
przetaczały się tłumy zaaferowanych ludzi dzierżących teczki na dokumenty i zmierzających
na ważne spotkania. Tak jak ja. Nie potrzebowałam wskazówek sympatycznego portiera
siedzącego za wielkim kamiennym blatem i chętnie odpowiadającego na pytania innych – ja
wiedziałam dokładnie, dokąd idę.
W windzie natknęłam się na kolejnego przystojniaka w niebieskim uniformie, który
szczerząc się radośnie, zawiózł mnie na piąte piętro. Korytarz niewiele się różnił od hallu na
dole, tyle że zamiast wszechobecnego tam marmuru tutaj panował mahoń. Czworo
mahoniowych drzwi zlewało się z wyłożonymi mahoniem ścianami, lecz nie sposób było je
przeoczyć, gdyż wyodrębniały się z tafli drewna dzięki wielkim mosiężnym gałkom i takimże
tablicom z nazwami firm. Na pierwszych drzwiach widniało: JACKSON, SMITH &
ALEXANDER, RADCY PRAWNI. Na drugich: BEAUCLAIR, JOHNSON, WHITE &
COLLINS, ADWOKACI, na trzecich zaś: PIEDMONT, TASKMAN, THOMPSON,
BURROUGHS, BLACK & JACKSON, KANCELARIA ADWOKACKA. Czwarte drzwi
pozbawione były napisów. To tam właśnie zmierzałam.
Lekko pchnąwszy uchylone skrzydło znalazłam się w poczekalni wyłożonej pięknym
perskim dywanem, na którym stały trzy rozłożyste fotele obite skórą i niski filigranowy stolik
z wyłożonymi egzemplarzami „Forbesa”. Na ścianie wisiał paskudny olejny pejzaż. Siedząca
za biurkiem ładniutka brunetka w białej garsonce i okularach w czarnych oprawkach
Zgłoś jeśli naruszono regulamin