JUSTIN SCOTT
BŁĘKITNE BRACTWO
(Przełożył Krzysztof Bednarek)
Mojej matce, Lilly K. Scott
Prolog
Ścieżka z kamieni wiodła od tylnych drzwi kościoła do plebani. W połowie odległości pomiędzy budynkami odchodziła od niej dróżka, prowadząca do cmentarza. Stary pastor zawahał się na rozstaju. Było zimno i ciemno, ale uczucie przeważyło. Otulając swoje wątłe ciało płaszczem, sunął pogrążoną w mroku ścieżką do grobu swojej żony. Kiedy znalazł się na miejscu, ukląkł, pochylił głowę i odmówił krótką modlitwę. Skończywszy wyszeptał "dobranoc" i podniósł wzrok. Wysoko, na ciemnym tle góry wznoszącej się nad miastem zobaczył słaby, niebieski blask.
Przyglądał mu się, zapomniawszy o chłodzie. Pastorowi wydawało się, że dziwne światełko przypominające choinkową lampkę błyszczy w starym ośrodku dla obłąkanych. Zamrugał i popatrzył znowu. Błękitny blask był ciągle tam, gdzie nie mogło go być. Zakład dla chorych psychicznie przestępców stał opuszczony od piętnastu lat, strasząc miasto rzędami wybitych okien.
Nagle światełko znikło, pojawiło się niemal natychmiast z powrotem, i znów znikło. Niebieski błysk - ciemność - niebieski błysk. To było w opuszczonym ośrodku. Przesuwało się z okna do okna, jak gdyby ktoś przechadzał się ponurymi korytarzami, przystając w każdej celi.
Po co ktoś miałby tam chodzić tak późno w nocy - zastanawiał się pastor. I kto? Może policja - pomyślał sobie, nie warto więc o tym meldować. Nagle światełko zgasło. Pastor drżąc, odczekał chwilę. Ale już się nie zapaliło, pobiegł więc do domu, do swojej ciepłej plebani. Nigdy nie widział, żeby policja używała niebieskich świateł. Był zaniepokojony i zastanawiał się, co to mogło oznaczać.
1
Telefon w kuchni miał krótki kabel i Alan Springer rozciągnął go do końca. Był wysokim, szczupłym mężczyzną, bezustannie poruszającym kościstymi rękami; miał zmierzwione, gęste ciemnoblond włosy i ruchliwe oczy. Skończył rozmowę i odłożył słuchawkę.
- Jacyś ludzie właśnie przyjechali do miasta. Nasz czcigodny burmistrz twierdzi, że chcą kupić stary szpital psychiatryczny.
Żona Alana, Margaret, przygotowywała śniadanie.
- Po co dzwonił?
- Znowu migdałki. Przyjdzie na zastrzyk.
Margaret przekładając jajko z rondla na talerz zacisnęła wargi, była zdenerwowana.
- Dlaczego nie może zaczekać, aż będziesz w szpitalu? Springer dotknął ustami jej policzka.
- Bob jest prawie członkiem rodziny. Odsunęła się wzruszając ramionami.
- Powinien uszanować nasze życie prywatne... Samantho - krzyknęła w stronę schodów - zejdź natychmiast!
- Czytała do późna w nocy - usprawiedliwił córkę doktor.
- Musi z tym skończyć, Alanie. Nigdy nie śpi tyle, ile powinna. Springer zaniósł dwa talerze na ozdobny, drewniany stół. Kiedy wrócił po trzeci, Margaret powiedziała:
- Pęknięte jajko jest moje.
- Wezmę je.
- Jest moje. Usiądź i jedz.
- Wszystko w porządku?
- Pewnie, że tak.
Springer pogładził ją po ramieniu.
- Dzień dobry - powiedział.
- Dzień dobry, Samantho! - krzyknęła żona w stronę schodów.
- Pójdę po nią.
- Samantho! Śniadanie ci stygnie! Czy będziesz łaskawa zasiąść do stołu?
Springer usiadł, rozłożył serwetkę na kolanach i popatrzył przez okno na trawnik, który ciągle jeszcze miał zimowy, brunatny kolor. Za bezlistnymi drzewami wyznaczającymi granicę posiadłości Springerów wznosiła się góra Spotting, porośnięta kępami nagich teraz dębów i sosen o długich igłach. W połowie stoku rozsiadł się szary kamienny gmach, spoglądając na okolicę pustymi oczodołami okien. Był to opuszczony Zakład dla Psychicznie Chorych.
Zbudowano go na przełomie stuleci, żeby pomieścić niebezpiecznych dla otoczenia ludzi, których rodziny mogły sobie pozwolić na zapewnienie im godnych warunków, jakie dawał prywatny szpital psychiatryczny. Jak inne wielkie ośrodki lecznicze czy duże instytucje w regionie Adirondack, zapewniał pracę okolicznym mieszkańcom, osiadłym na lichej, surowej ziemi. Aż do dnia, kiedy, piętnaście lat temu, zakład został zamknięty i orszak zaryglowanych karetek konwojowany przez policyjne furgonetki wywiózł ostatnich podstarzałych pacjentów. Hudson City nigdy nie podniosło się po tej stracie.
- Czy mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego Bob nie może poczekać pół godziny na zastrzyk? - spytała Margaret.
Usiadła naprzeciwko męża, odgarniając z twarzy kosmyk włosów koloru miodu. Była ładną, trzydziestoośmioletnią kobietą, na przemian tyjącą i, dzięki głodówkom, szczuplejącą z powrotem - Springerowi wydawała się teraz zbyt chuda. Miała wyrazistą twarz o naciągniętej na kościach policzkowych skórze.
Alan jedząc szybko, mówił:
- Tak, mogę. Bob jest moim najlepszym przyjacielem. Wiesz doskonale, że to jedyna osoba w miasteczku, której pozwalam przychodzić tu się leczyć. Poza tym, o dziewiątej umówił się na spotkanie, ogromnie ważne dla miasta.
- Mówisz jak Rada Przedsiębiorczości. Springer uśmiechnął się zakłopotany.
- Przepraszam.
- Nikt nie kupi tego monstrum - powiedziała Margaret spokojnym tonem.
- Bob mówi, że mają list intencyjny z banku.
Po co komuś byłby potrzebny taki ośrodek?
Springer spojrzał na odległą budowlę.
- Na pewno nie zrobią tu znowu szpitala psychiatrycznego, nowych szkół także nikt teraz nie otwiera, więc co nam zostaje?
- Otworzą twój federalny zakład dla narkomanów? - próbowała zgadnąć Margaret uśmiechając się blado.
- Nie - odparł Springer.
Przed dwoma laty nie udało mu się przekonać ojców miasteczka do swojej propozycji i ta porażka ciągle go bolała.
Na co jeszcze mógłby się nadawać oprócz sanatorium?
Sanatorium w tym przerażającym miejscu?
Dom leży na pięknym kawałku ziemi. Jest jezioro i duża przestrzeń dojazdy konnej. Oczywiście musieliby odnowić budynek, ale ściany i dach są solidne.
Margaret odezwała się z zadumą w głosie:
- Czy to nie byłoby miłe? Przyjeżdżaliby tu jacyś ciekawi ludzie.
- Powstałyby nowe miejsca pracy - dodał oschłym tonem Springer. Nie lubił, kiedy żona wypominała mu, że ciągle czuje się obco w jego rodzinnym miasteczku.
Margaret marzyła na głos:
- Byłoby tak fajnie mieć w pobliżu naprawdę porządną restaurację. Wiesz, takie miejsce, gdzie moglibyśmy trochę posiedzieć, kiedy skończysz pracę. - Dotknęła swoich włosów. - Coś takiego jak klub.
Springer wziął ją za rękę.
- Bob chce, żebym z nim poszedł i pokazał nabywcom posesję. Wybitny obywatel i tak dalej... gadka o szpitalu... dobry pomysł ze względu na wypadki narciarskie... zapobiegliwe władze...
- Nie masz czasu - ucięła Margaret, zabierając rękę.
- Będę się spieszył. Sprzedając... Dzień dobry, kochanie! Samantha nadpłynęła od strony schodów. Bezszelestnie podeszła do matki i dotknęła jej, jakby się chciała upewnić, czy ta na pewno istnieje, wreszcie usiadła na swoim krześle. Była piętnastoletnią, kruchą, delikatniejszą wersją Margaret. Nieduża jak na swój wiek, miała szczupłe, jeszcze nie ukształtowane ciało. Springer objął córkę ramieniem, a ona musnęła ustami jego policzek. Flanelowa koszula nocna Samanthy miała w sobie ciągle ciepło łóżka.
- I co robiłaś dzisiaj w nocy?
Samantha wypiła łyk soku pomarańczowego i przytuliła się do ojca.
- Czytałam - ziewnęła.
Springer uwielbiał brzmienie jej głosu.
- Co czytałaś, aniele?
- Książkę.
- Cieszę się, że nie drzewo.
- Tato!
- Usiądź, Samantho. Spóźnisz się do szkoły. Nawet nie jesteś ubrana - popędzała ją Margaret.
- Nie czuję się dobrze, mamo - dotknęła dłonią czoła. - Chyba mam gorączkę.
Margaret wyciągnęła rękę przez stół i przyłożyła palce do czoła Samanthy.
- Moim zdaniem nie masz. A ty co sądzisz, Alanie?
Jego wzrok spotkał się z niespokojnym spojrzeniem żony. To stawało się porannym rytuałem - zdarzało się dwa, albo trzy razy w tygodniu. Samantha zawsze była cichym, nieśmiałym dzieckiem, lecz w ciągu ostatnich miesięcy zamknęła się w sobie bardziej niż kiedykolwiek. Nie wiadomo dlaczego, chodzenie do szkoły nagle stało się dla niej bolesnym przeżyciem. Springerowie nie potrafili odgadnąć przyczyny jej zachowania, sprzeczali się więc, czy pozwalać jej, by zostawała w domu w te dni, kiedy wydawała się szczególnie nieszczęśliwa. Margaret, mając w pamięci to, że Samantha była chorowita, ulegała częściej niż Alan, który - na przekór wspo-mnieniom własnych nieszczęśliwych dni w szkole średniej w Hudson City przed dwudziestu pięciu laty - miał nadzieję, że Samantha najwięcej zyska walcząc ze swoją nieśmiałością.
Blada skóra na czole córki wydała mu się chłodna, gdy dotknął jej ustami.
- Jesteś zdrowa - orzekł, delikatnie naciskając jej nos dla zaakcentowania tego, co powiedział.
- Ale czuję się...
- Do szkoły - uciął z udawaną surowością.
- Tato... - prosiła, patrząc błagalnym wzrokiem.
Jej ciało napięło się, kiedy nagły podmuch zimnego powietrza wpadł do kuchni i Bob Kent wsadził głowę w drzwi przedsionka.
- Puk-puk! Dzień dobry wszystkim!
- Wchodź do środka - zaprosił go Springer.
Samantha schowała gołe stopy pod nocną koszulę, usta jej drżały, wzrok wbiła w stół.
Kent, niski i krępy pięćdziesięciolatek, był burmistrzem Hudson City. Piastował to stanowisko kierując jednocześnie własnym przedsiębiorstwem handlu nieruchomościami.
Ten niesłychanie energiczny człowiek dzisiejszego poranka wydawał się zmęczony, a jego pogodna, okrągła twarz była blada i ściągnięta. Wziął herbatę, którą Margaret w ciszy postawiła przed nim i widząc ponury wyraz twarzy Samanthy, zapytał:
- A jak się miewa najładniejsza dziewczyna w mieście?
Skuliła się jeszcze bardziej w swoim kącie i wymamrotała coś pod nosem.
Springer wyjął ze stojącej przy drzwiach torby szpatułkę i powiedział do Kenta:
- Odwróć się twarzą do okna, otwórz szeroko usta i nic nie mów.
- Aaa...
- Opuść język... Chryste, kiedy wreszcie zamierzasz to wyciąć?
- Teraz, kiedykolwiek. - Zrzucił z siebie płaszcz przeciwdesz-czowy i kurtkę. - Daj mi zastrzyk. Mamy dzisiaj robotę.
- Powinieneś być w łóżku. Na dworze jest zimno.
- Położę się po lunchu, obiecuję. Ledwo mogę myśleć. Idziesz ze mną?
- Jasne.
- Pilnuj mnie dobrze. Czuję się tak, że mógłbym spuścić cenę o sześćdziesiąt patyków, tylko po to, by dali mi spokój i żebym mógł się wyspać.
- Alan myślał, że potrzebujesz wybitnego obywatela miasta, aby oszołomić klienta - powiedziała Margaret.
- To też - odparł Kent.
Springer znów wyszczerzył zęby do przyjaciela i wsadził mu w usta termometr.
- Trzymaj pod językiem.
Wyciągnął sześćset tysięcy jednostek penicyliny do strzykawki i podwinął burmistrzowi rękaw. Samantha patrzyła szeroko rozwartymi oczami, jak zwilżał grubą rękę Kenta spirytusem. Gość mrugnął do niej, a ona, rumieniąc się, odwróciła głowę. Drgnął, kiedy igła przebiła mu skórę, a potem wyjął z ust termometr.
- Włóż go z powrotem - nakazał Springer.
- I tak już wiem, że mam gorączkę. Pocę się - odparł Kent, oddając mu termometr.
- Kiedy chcesz je wyciąć?
- Co?
- Migdałki. Przecież obiecałeś mi, że się ich pozbędziesz.
- W grudniu - odparł Kent, odwijając rękaw.
- Po co czekać osiem miesięcy?
- W listopadzie mam wybory. Muszę prowadzić kampanię. Springer zaśmiał się:
- Jak zwykle, nie masz rywala. Jesteś pewnym zwycięzcą, chyba że złapią cię na molestowaniu małych chłopców.
- Alanie! - ucięła krótko Margaret.
- To był żart - usprawiedliwił się Springer. - Samantho, wiesz, że to żart, prawda?
- Tak, tato - odparła mechanicznie.
- Czy możesz do tego czasu utrzymać mnie w zdrowiu? - spytał Kent.
- Przepiszę ci bicylinę. Będzie działać przez pewien czas, i migdałki ci wypięknieją. - Zamknął torbę. - Dobra, chodźmy zrobić to przedstawienie. Młoda damo, jeśli ubierzesz się w ciągu czterech minut, podrzucimy cię do szkoły. Bo jak nie, to pójdziesz piechotą, a jest silny wiatr.
- Ja... zabiorę ją później, jeśli się lepiej poczuje - powiedziała Margaret.
Uczyła plastyki w szkole średniej, ale odkąd szkoła, z braku pieniędzy, zmniejszyła liczbę godzin z przedmiotów dodatkowych tak, że nie wypełniały całego etatu nauczyciela, nie zjawiała się w pracy przed jedenastą.
Springer woląc nie dyskutować przy Kencie o problemach Samanthy, odparł:
- Okay, jeśli uważasz, że tak będzie najlepiej... Napij się jeszcze herbaty, Bob. Pójdę nagrzać samochód.
Pocałował Margaret. Na chwilę przylgnęła do niego mocno.
2
Kupcy - dwaj blondyni o świeżej cerze, czekali przed swoim pokojem w motelu Pines, czterysta metrów na południe od miasteczka. Springer przyglądał się im przepuszczając autobus szkolny.
- Kim są ci ludzie?
- Hm... nie jestem całkowicie pewien - odparł Kent. - Dzwonili z Nowego Jorku wcześnie rano. Przed godzinami urzędowania. Przestawiciel banku powiedział, żeby pokazać im obiekt. Spytałem, czy to są przedsiębiorcy hotelowi, a on odparł: "A pan jak myśli?" - Więc myślę, że to hotelarze.
Kiedy autobus dowożący dzieci z odległych farm minął ich, Springer skręcił z dwupasmowej szosy na parking przy motelu. Z tej odległości dwaj mężczyźni wydawali się bardzo młodzi.
Ubrani byli w płaszcze, jakie nosi się w mieście, włożone na ciemne garnitury i pomimo zimna nie mieli rękawic. Ich twarze, wyrażające pełną dystansu grzeczność, i czujne spojrzenia przywiodły doktorowi na myśl ochroniarzy. Chciał się podzielić tym spostrzeżeniem z Kentem, lecz przyjaciel zdążył już wyskoczyć z samochodu i szedł w ich kierunku z ręką wyciągniętą do powitania i szerokim uśmiechem na ustach.
- Witamy, chłopcy, wskakujcie. Przedstawię wam...
- Dzień dobry panu - powiedział jeden z przybyszów, ucinając słowa burmistrza. - Pojedziemy za panami naszym samochodem.
W wyciągniętą rękę wcisnął Kentowi długą, białą kopertę z nadrukiem nowojorskiego banku, po czym obaj przyjezdni jednocześnie odwrócili się i wsiedli do niebieskiego kombi. Podczas gdy Kent przeglądał list intencyjny, Springer odczekał, aż uruchomią silnik - zimowy zwyczaj w tej okolicy - po czym ruszył i skręcił na północ, w kierunku Hudson City.
- Czarująca para.
- Mnie się podobają - wzruszył ramionami Kent. Springer wyszczerzył zęby.
- Gdyby wódz Hunów, Attyla, chciał kupić coś dla swoich też by ci się spodobał.
Kent wsunął list do kieszeni.
- Myśl sobie, co chcesz.
Wysoki, biały kościół prezbiteriański dominował nad Hudson City od południa; z tej odległości nie było widać odłażącej ze ścian farby. Stanowił punkt oparcia dla oczu, odciągał wzrok od innych obiektów - zrytego koleinami, zrujnowanego składu drewna, ponurej szkoły średniej, krzykliwie pomalowanej stacji benzynowej Exxona i podwójnego rzędu dużych, odrapanych domów ciągnących się wzdłuż głównej ulicy, przypominających o dawnym dostatku jak zbutwiałe księgi handlowe bogatej niegdyś firmy.
- Kiedy pomalujesz swój dom? - spytał Kent.
Springer spojrzał na budynek, w którym mieszkał. Mimo że był to najlepiej utrzymany dom na całej ulicy, kolumny w stylu z czasów króla Jerzego, podtrzymujące ganek, wyraźnie obłaziły z farby, ponieważ rynna była zapchana lodem i woda spływała właśnie po kolumnach.
- Jak tylko dostanę należność za konsultację w sprawie twojego zapalenia migdałków.
- Powinieneś doprowadzić go do porządku - gderał Kent. - Albo postawić nowy. Mówię ci, że ta działka koło mnie może być twoja, kiedy tylko zechcesz.
Tak jak kilku innych miejscowych przedsiębiorców, Kent zbudował nowoczesną posiadłość na drodze Spotting Mountain, niecały kilometr za miastem.
- Mówisz jak Margaret.
- Nie możesz jej mieć tego za złe. Te stare stodoły są dla kobiety czymś strasznym.
- Podoba mi się mój dom.
Budynki stojące przy Main Street, teraz zupełnie zniszczone, postawiono pod koniec ubiegłego stulecia, kiedy wyrąb lasu, wydobycie granatów, turystyka i świeżo ukończony zakład Spotting przyniosły Hudson City nieoczekiwane bogactwo.
Ale stare lasy zostały wycięte do końca pierwszej wojny światowej. Kopalnie granatów zbankrutowały podczas kryzysu latach trzydziestych. Szpital podupadł i w końcu został zamknięty.
A kiedy zaczęło się wydawać, że napływ turystów ocali miasteczko, nowa międzystanowa autostrada przecięła góry o piętnaście kilometrów na wschód. Dziś koszt pomalowania domów białą farbą, który byłby drobnym wydatkiem dla ich pierwszych mieszkańców, przekraczał możliwości obecnych właścicieli.
- Cholerni mali wandale! - wybuchnął Kent.
Zawartość przewróconego kosza na śmiecie wysypała się na ulicę pod sklepem Rigby'ego. Powyżej znak "zakaz parkowania" kołysał się, jak pijany.
- Po kiego czorta dzieciaki muszą to robić? Całe miasto wygląda przez to obrzydliwie.
- Uspokój się, Bob. Oni nie kupują Hudson City.
Kent z widocznym zdenerwowaniem spojrzał do tyłu, ale mężczyźni z niebieskiego kombi patrzyli prosto przed siebie. Jechali przez dzielnicę handlową - krótki, podwójny rząd połączonych ze sobą dwupiętrowych budynków z krzykliwymi, tandetnymi wystawami sklepów, zrobionymi z aluminium i plastiku. Od ponad dziesięciu lat miasteczko egzystowało dzięki mizernym zarobkom miejscowych farmerów odstawiających mleko, niewielkiemu wyrębowi drewna, nielicznym nowojorczykom, przyjeżdżającym tu na lato i zasiłkom, otrzymywanym przez chronicznie bezrobotnych obywateli. Postawione przez Boba Kenta tablice: "Do wynajęcia" żebrzące w szarych oknach kilku pustych sklepów unaoczniały stan, w jakim znajdowało się Hudson City.
Działały tylko następujące instytucje: sklep Rigby'ego, fryzjer, będąca w opłakanym stanie siedziba "Sun" - miejscowej gazety, oddział Pierwszego Narodowego Banku Warrington, monopolowy, pralnia (również podległa przedsiębiorstwu z Warrington), poczta i sklep spożywczy IGA.
Kent obejrzał się ponownie, kiedy mijali opuszczoną stację benzynową Shella o zabitych deskami oknach. W miejscach dystrybutorów ziały nie osłonięte dziury, a cały jej teren pokrywały odłamki szkła.
- Odpręż się - powiedział Springer. - Nie ma w stanie Nowy Jork miasta, w którym nie byłoby zamkniętej stacji ben-zynowej.
- Skurczybyki - mruknął Kent. - Najpierw wykupują starą, wspaniałą stację, a za parę lat wycofują się i zostawiają nam bałagan.
- Ty im ją sprzedałeś - przypomniał Springer z uśmiechem. -Cholernie źle wygląda.
- To popatrz na szpital.
Kent rozpromienił się na widok miejskiego szpitala - nowoczesnego, parterowego budynku z cegieł i szkła, z podjazdem dla karetki.
...
Buziolki