Gretkowska Manuela & Pietucha Piotr - Sceny z życia pozamałżeńskiego.pdf

(1014 KB) Pobierz
150353546 UNPDF
MANUELA GRETKOWSKA
PIOTR PIETUCHA
SCENY Z ŻYCIA
POZAMAŁŻEŃSKIEGO
MANUELA GRETKOWSKA
BELLADONNA
I
1
Moją zaletą jest wolność. Żaden patos, etos i kutas - Kamil obudził się z krótkiego,
lękliwego snu, przypominając sobie kim jest. Leżał nieruchomo, czekając aż wróci mu ból prawej
ręki, trafi językiem w dziury po wyrwanych zębach mądrości. Będzie wreszcie u siebie, w swoim
pokiereszowanym, prawie pięćdziesięcioletnim ciele, posłusznie napinającym mięśnie nóg.
Stawiającym go na podłodze i z przyzwyczajenia sięgającym ręką do przełącznika lampy.
Szybko jednak wyłączył światło. Czekał na świt, chciał się przekonać, co jest za oknem.
Która pora roku. Uważał, że jest ich tyle, ile się wyczuwa, nawet codziennie inna, jeśli dni różnią
się od siebie. Tylko w szkole dzielą kalendarz na wiosnę, lato, zimę. Uczą też prostacko oddzielać:
życie i śmierć, bez żadnych niuansów.
Usłyszał kasłanie. Ktoś czaił się za drzwiami.
- Wejść - nie odwrócił się od okna. Palcem obrysowywał szare kontury drzew na szybie.
- Ostatnie śniadanie... - z jaskrawo oświetlonego korytarza wepchnęła się do pokoju
niedogolona twarz.
- Już? - Kamil drżącą ręką zmazał rysunek. - Przed egzekucją lepiej pasuje papieros.
- Życzę panu ostatniej egzekucji u nas - młody lekarz, zmęczony nocnym dyżurem,
próbował się uśmiechnąć. Jego homoseksualny wdzięk nie zdołał się przebić przez maskę depresji.
- Już idę, doktorze.
2
Puszysta, jasna wykładzina wygłuszała kroki. Sprawiała wrażenie opatrunku chroniącego
przed światem. Luksus tej prywatnej kliniki odwykowej pozwalał wytwornie ukryć rozpłatane
szaleństwem mózgi. Ciała zatapiane alkoholem, ale dryfujące jeszcze godnie z kieliszkiem aperitifu
w zakurczonej dłoni. Kamil nie potrzebował pomocy. Chciał sobie po prostu odpuścić i zdać się na
innych. Na ich wykalkulowaną troskę. Pił dużo, przez ostatni rok coraz więcej. Czasami zdawało
mu się, że jest wypełnionym po brzegi kieliszkiem bursztynowej whisky. Nigdy jednak nie dolał
ostatniej kropli przelewającej się w rzewny alkoholizm. Miesiąc w klinice był dla niego rodzajem
medytacji.
Kiedyś na studiach w krakowskiej ASP praktykował zen, zmuszając się do pozycji lotosu i
niemyślenia. Towarzyskie nasiadówki wyznawców modnej religii bolących nóg. Kilkudniowe
wyjazdy medytacyjne, gdzie można było poderwać piękne dziewczyny z metafizycznymi
ambicjami. Najłatwiej na dyskusje o buddyjskiej pustce zamiast o zwykłym wszystkim i niczym.
Teraz, po latach, zamknięty w ekskluzywnej odwykówce, wracał do pustki. Nie widział przed sobą
celu. Był sprzedawcą pięknych powierzchni. Przestał widzieć ich lśnienie, zachwalane przez
znawców wyrafinowanie drogiej sztuki.
- Znowu bezsenna noc? - lekarz uchylił drzwi gabinetu.
Na stoliku wyciosanym z pnia egzotycznego drzewa czekało śniadanie. Poranny kanon do
spożycia - , kawa, rogalik, sok.
- A zna pan takich, co bez prochów? - Kamil usiadł w fotelu.
- Kiedyś ludzie sobie radzili.
- Żyli krócej. Może gdybym zdechł dwadzieścia lat temu...
- Niezłe plany. I to są skutki całej terapii? - ironizował lekarz.
- Już o niczym nie marzę. W porządku? - nalał sobie kawy i zatkał usta rogalikiem.
Sprężysta skóra granatowych foteli, szorstka wełna wykładziny i stół pachnący jeszcze
kadzidlaną, tropikalną żywicą. Kamil był pewien, że te starannie dobrane meble i kolory są nie
tylko gejowską paradą gustów psychiatry. Miały zwabić zmysły pacjentów. Wyciągnąć je ze
ślimaczego letargu. Przymilną powierzchnią, zapachem oderwać od zajoba zatrzaśniętego w
obolałej głowie. Wędrującego w kółko po antypodach rozumu.
- Bezsenność to drobiazg - lekarz potrząsnął buteleczką tabletek uspokajających jak
grzechotką dla dorosłych - Ale z kim ja będę rano rozmawiał, Mistrzu.
- Chyba jesteśmy za inteligentni, żeby sobie prawić komplementy - nie znosił łaszącej się
adoracji.
- Dostałem Legię Honorową i delirium, jestem utalentowanym pijakiem.
- Pan... akurat w pana przypadku - stukał słów, starając się powiedzieć na pożegnanie coś
wartego zapamiętania. Zmrużył podsinione zmęczeniem oczy
- Nie musi pan wypłukiwać talentu alkoholem.
- Pan też nie umie tak na żywca, dlatego włóczy się nocami po klinice, bo... - przerwał.
Pulchny doktor, rozparty w swoim fotelu, zaczął się kurczyć. Jego połyskliwe sztruksowe
spodnie i kamizelka były sierścią zwierzaka skulonego ze strachu przed wypatroszeniem z tajemnic.
Kamil uwielbiał polować na cudze słabości, zrezygnował jednak z celności, jaką ma każde
okrucieństwo.
- Dlatego... tak dobrze się nam rozmawiało - dokończył.
Wstał, podał lekarzowi rękę. Przytrzymał jego spoconą dłoń, poklepując go po ramieniu.
Był to bardziej gest współczującego porozumienia niż pożegnania.
3
Za bramą pałacyku - kliniki, na podjeździe otoczonym dębami, Dominique parkowała już
swój wóz.
Kamil, przebrany w czystą białą koszulę i nowe dżinsy, szedł do jej samochodu niosąc małą
walizkę. Wjazd wiśniowego kabrioletu do zroszonego parku był drapnięciem lakierowanego
paznokcia po jeszcze wilgotnej zieleni.
Okulary słoneczne, dopasowane do pociągłej twarzy Dominique, kolorem zlewały się z jej
ciemną karnacją. Delikatność opalonych ramion podkreślał metaliczny połysk karoserii i mięsiste
fałdy odsuniętego skórzanego dachu.
Przy pewnej minimalnej wielkości biustu - pomyślał Kamil, widząc płaskie popiersie
nieruchomo czekającej na niego w wozie Dominique - można mówić już tylko o pięknie sutek.
- Jesteś - pochylił się nad nią cmokając w policzek.
Pocałunek skruszył jej chłodną perfekcyjność. Objęła go za szyję.
- A właściwie kiedy cię nie było? - złośliwie dodał wyczuwając w niej przypływ stęsknionej
czułości.
On prowadził ten kulawy taniec miłosny: dla kaprysu zamiast obok niej usiadł z tyłu,
walizkę rzucił na przednie siedzenie. Nie zapiął pasów, wiedząc, że ją to drażni. Dawno przestała
im przygrywać ckliwa melodyjka zakochanych. Rytm wyznaczał teraz monotonnie czas.
Poznali się pod koniec lat osiemdziesiątych w łóżku. Byli gośćmi markiza czy vicomte’a de
Sroutoutou, jak Kamil nazywał arystokratów zajmujących się głównie pozowaniem do kronik
towarzyskich.
Fotogenicznie poprzetykani gwiazdami show - biznesu, niby obcymi genami w łańcuchu
rodowych koligacji, zajmowali należną im pozycję. W rządku, ściśnięci kadrem, imitowali
zbiorową kopulację na stojaka z fleszem orgazmu w oczach.
Kamil, malarz z biednej, dzielnej Polski, zaczął być wtedy modny i bywał tam, gdzie mógł
się stać jeszcze modniejszy. Pojechał na wernisaż młodego arystokraty architekta, który w swoim
podparyskim zameczku urządził galerię. Na parterze kazał wyburzyć wszystkie ściany. Gotycki
strop olbrzymiej sali wzmocniono przezroczystymi wspornikami. W kolumny plastikowego szkła
wtopiono zawartość rodzinnych grobowców właściciela. Trochę spróchniałych desek, szkieletów,
kilka mumii z resztkami włosów i koronkowych żabotów. Przodkowie otoczeni krystalicznymi
kolumnami wyglądali na zamarzniętych w bryłach czasu. Sorbet z trupów.
Kamil zapalił haszowego skręta grubszego od cygara, szybko się upił i wyszedł, gdy truchła
zaczęły się do niego zbyt zalotnie uśmiechać. Pomylił pokoje gościnne. Wszedł tam, skąd
najbardziej pachniało trawą. W nie swoim łóżku zastał śpiącą długowłosą brunetkę. Pomyślał, że to
jedna z uwodzących go na przyjęciu dziewczyn, z którą może się umówił. Kiedy włożył jej głowę
między nogi, usłyszał o facecie w łazience. Uznał to za poradę, żeby się pospieszyć. Oboje byli tak
nawaleni, że nie próbowali udawać podniecenia. Gdy nareszcie zaczął jej rosnąć w ustach,
otworzyły się drzwi i z łazienki rzeczywiście wyszedł półnagi olbrzym w niebieskich
ogrodniczkach. Przeszedł cicho obok łóżka, nie zwracając na nich uwagi. Dyskretnie zamknął za
sobą drzwi na korytarz, gdzie dudnił imprezowy Eurythmics.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin