strugaccy_a._i_b._-_lot_na_amaltee.pdf

(930 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
ARKADIJ I BORYS STRUGACCY
Lot na Amalteę, Stażyści
(Przekład: Ewa Skórska)
LOT NA AMALTEĘ
PROLOG
AMALTEA, „STACJA J”
Amaltea, piąty najbliższy satelita Jowisza, dokonuje pełnego obrotu wokół swej osi
mniej więcej w trzydzieści pięć godzin. Ponadto w ciągu dwunastu godzin dokonuje pełnego
obrotu wokół Jowisza. Tak więc Jowisz wyłania się zza pobliskiego horyzontu co trzydzieści i
pół godziny.
Wschód Jowisza przedstawia wspaniały widok. Przedtem trzeba tylko udać się windą
na najwyższe piętro, pod przezroczystą kopułę ze spektrolitu.
Gdy oczy przywykną już do ciemności, dojrzeć można pokrytą lodem równinę, która
wznosi się stromo, aż po pasmo skalistych gór na horyzoncie. Niebo jest czarne, usiane
mnóstwem jasnych, nieruchomych gwiazd. Od ich blasku padają na równinę blade refleksy
światła, a ostre granie rysują się głębokim czarnym cieniem na tle gwiezdnego nieba. Gdy się
dobrze wpatrzeć, można rozróżnić nawet zarysy poszczególnych wyszczerbionych szczytów.
Niekiedy bywa tak, że nisko ponad łańcuchem gór zawisa wyraźnie widoczny sierp
Ganimeda lub srebrzysty dysk Callisto, albo oba naraz, chociaż to zdarza się dosyć rzadko.
Wówczas od szczytów po lśniącym lodzie kładą się na całą równinę regularne szare cienie. A
gdy nad horyzontem ukaże się Słońce - okrągła plamka oślepiającego płomienia - równina
błękitnieje, cienie stają się czarne i widać każdą szczelinę w lodzie.
Ukośne plamy na polu rakietodromu są podobne do olbrzymich pokrytych lodem
kałuż. Wywołuje to jakieś ciepłe, na poły zapomniane skojarzenia. Chciałoby się wówczas
wybiec na pole i stąpając po cienkiej pokrywie spróbować, jak chrupie pod magnetycznymi
podkowami i jak po jej powierzchni przebiegają drobniutkie zmarszczki, podobne do
kożuszka na gorącym mleku, tyle że czarne.
Ale wszystko to można zobaczyć nie tylko na Amaltei. Naprawdę wspaniały widok
jest wówczas, gdy Jowisz wschodzi. A wschód Jowisza jest naprawdę piękny tylko na
Amaltei. Szczególnie zaś wtedy, gdy Jowisz wschodząc dogania Słońce. Najpierw za
szczytami gór zapala się zielona łuna, to egzosfera gigantycznej planety. Rozpala się wciąż
bardziej, zbliżając się z wolna ku Słońcu, i gasi jedną po drugiej gwiazdy na czarnym niebie.
A w pewnej chwili zaczyna zachodzić na Słońce. Najważniejsze, by nie przeoczyć tego
momentu. Zielona łuna egzosfery, jak zaczarowana, staje się w jednej chwili
krwistoczerwona. Zawsze wyczekuje się na ten moment i zawsze następuje on z nagła. Słońce
staje się czerwone i lodowa równina też staje się czerwona, a na okrągłej wieżyczce
radionamiernika na krańcu równiny zapalają się raz po raz krwawe błyski. Nawet cienie
szczytów różowieją. Potem czerwień powoli ciemnieje, staje się bura, aż wreszcie spoza
skalistego łańcucha gór na niedalekim horyzoncie wyłania się olbrzymi, brunatny grzbiet
Jowisza. Słońce wciąż jeszcze jest widoczne i wciąż jeszcze ma barwę rozpalonego żelaza,
regularny wiśniowy dysk na burym tle nieba.
Nie wiadomo dlaczego uważa się zwykle, że kolor bury jest nieładny. Tak mogą
sądzić tylko ci, którzy nigdy nie oglądali ciemnej, burej łuny, zapalającej pół nieba, i
odcinającej się wyraźnie od niego czerwonej tarczy. Potem tarcza niknie. Zostaje tylko
Jowisz. Olbrzymi, bury, kosmaty, z wolna wytacza się zza horyzontu, jak gdyby pęczniał, a
potem zajmuje czwartą część nieba. Przecinają go na ukos czarne i zielone chmury amoniaku,
niekiedy zaś pojawiają się na nim i natychmiast znikają maleńkie białe punkciki. Tak
wyglądają z Amaltei protuberancje egzosfery. Niestety, rzadko tylko udaje się oglądać wschód
aż do końca. Jowisz wstaje zza horyzontu zbyt powoli i trzeba iść do pracy. Oczywiście
można obejrzeć pełny wschód w czasie dyżuru obserwacyjnego, ale wówczas nie czas na
podziwianie piękna...
Dyrektor „Stacji J” spojrzał na zegarek. Wschód dzisiaj wspaniały, a wkrótce będzie
jeszcze piękniejszy, trzeba jednak zjeżdżać na dół i zastanowić się, co robić dalej.
W cieniu skał drgnęła i poczęła z wolna obracać się kratownica Wielkiej Anteny.
Radiooptycy rozpoczęli obserwację. Głodni radiooptycy.
Dyrektor po raz ostami spojrzał na bury, zamazany półkrąg Jo wisza i pomyślał, że
dobrze by było uchwycić taki moment, kiedy nad horyzontem wiszą jednocześnie wszystkie
cztery wielkie sateli ty - czerwonawa Io, Europa, Ganimed i Callisto, sam zaś Jowisz,
widoczny wówczas w jednej czwartej swej tarczy, jest na poły po marańczowy i bury. Potem
dyrektor pomyślał sobie, że nigdy nie widział zachodu. Chyba też musi być piękny: z wolna
dogasa łuna egzosfery i jedna po drugiej zapalają się gwiazdy na czarnym niebie, niczym
brylantowe szpilki powpinane w aksamit. Ale zazwyczaj w porze zachodu trwa najbardziej
gorączkowa praca.
Dyrektor wszedł do windy i zjechał na najniższe piętro. Stację planetologiczną na
Amaltei stanowiło małe miasteczko naukowe, rozłożone na kilku poziomach, wyrąbane w
lodowcu i zalane metaloplastikiem. Tutaj mieszkało, pracowało, uczyło się i prowadziło
budowę bez mała sześćdziesiąt osób. Pięćdziesięcioro sześcioro młodych mężczyzn i kobiet.
Wspaniałych chłopaków i dziewcząt o wspaniałych apetytach.
Dyrektor zajrzał do hali sportowej, ale było tu pusto. Tylko ktoś samotnie pluskał się
w okrągłym basenie, aż echo odzywało się pod sklepieniem. Dyrektor ruszył dalej, powłócząc
nogami w ciężkich butach z magnetycznymi podkowami. Na Amaltei panował stan pra wie
zupełnej nieważkości, co sprawiało ludziom wiele trudności. Naturalnie, człowiek w końcu
oswaja się z tym, ale początkowo wydaje mu się, że całe ciało ma napełnione wodorem i że
czyha ono tylko na okazję, by się uwolnić od butów. Szczególnie zaś trudno przyzwyczaić się
do spania w tych warunkach.
W tej chwili wyminęli go dwaj astrofizycy, ich włosy były mo kre po kąpieli.
Przywitali go i oddalili się pośpiesznie w stronę win dy. Jeden z astrofizyków miał widać nie
w porządku magnetyczne podkowy, gdyż idąc, niezgrabnie zataczał się i podskakiwał. Dyrek-
tor skierował się do jadalni. Tutaj przy śniadaniu siedziało około piętnastu osób.
Kucharz, wujek Wałnoga, pełniący funkcję inżyniera gastrono-ma, rozwoził porcje na
wózku. Minę miał bardzo posępną. W ogóle z natury był człowiekiem dosyć ponurym, a w
ostatnich dniach naj wyraźniej jeszcze bardziej sposępniał. I to od owego nieszczęsnego dnia,
gdy z Callisto, czwartego satelity, przekazano drogą radiową wiadomość o katastrofie z
żywnością. Zmagazynowane na Callisto zapasy żywności zniszczyła pleśń. Podobne wypadki
zdarzały się już przedtem, ale tym razem przepadła cała żywność, wszystko co do suchara,
ponadto zniszczeniu uległy także plantacje glonów chlorella.
Na Callisto bardzo trudno pracować. W odróżnieniu od Amaltei, na Callisto istnieje
biosfera i jak dotychczas nie znaleziono żadnych środków, które by potrafiły skutecznie
zapobiec przenikaniu pleśni do pomieszczeń ludzkich. Jest to bardzo interesująca pleśń.
Przenika przez wszelkie przegrody i pochłania wszystko co jadalne -chleb, konserwy, cukier.
Ze szczególną zachłannością pożera chlorellę. Zdarza się też niekiedy, że atakuje człowieka,
ale to nic groźnego. Początkowo bardzo się tego obawiano i nawet największym śmiałkom
rzedła mina, gdy na swej skórze dostrzegali charakterystyczny, odrobinę śluzowaty nalot. Ale
pleśń nie wyrządzała żywemu organizmowi żadnych szkód ani nie powodowała bólu. Mówiło
się nawet, że działanie jej jest nieco tonizujące. Natomiast żywność niszczyła w okamgnieniu.
- Wujku Wałnoga - odezwał się czyjś głos. - Czy na obiad znów bada suchary?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin