Clancy Tom - Power Plays 02 - Sprawa Oriona.pdf

(1201 KB) Pobierz
Tom Clancy
Martin Greenberg
POwER PlAYS 2
SPRAWA ORIONA
DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2000
Przełożył Jarosław Kotarski
Tytuł oryginału Tom Clancy's Power Plays: Shadow Watch
Copyright C 1999 by RSE Holdings, Inc. All rights reserved
Copyright C for the Polish edition by REBIS Publishing House
Ltd., Poznań 2000 Redaktor Błażej Kemnitz Opracowanie graficzne
Jacek Pietrzyński
PODZiĘKOWANIA
Chciałbym podziękować Jerome'owi Preislerowi za pomysłowość i
nieoceniony wkład w przygotowanie maszynopisu. Podziękowania za
pomoc należą się także Marcowi Cerasinie-mu, Larry'emu
Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi
Youdelmanowi i Tomowi Mallonowi, wspaniałym ludziom z Penguin
Putnam, a szczególnie: Phyllis Grann, Da-vidowi Shanksowi i
Tomowi Colganowi. Dziękuję Dougowi Little-johnsowi, Kevinowi
Perryemu i reszcie zespołu pracującego nad Sprawą Oriona, jak
również wszystkim miłym ludziom z Red Storm Entertainment. Jak
zawsze dziękuję też mojemu agentowi i przyjacielowi Robertowi
Gottliebowi z William Morris Agency. Lecz przede wszystkim to wy,
moi czytelnicy, musicie ocenić wynik naszego wspólnego wysiłku.
Tom Clancy
Wydanie I
ISBN 83-7120-966-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74
e-mail: rebis@pol.pl
www.rebis.com.pl
Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel.
879-38-88
* * *
1
CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH
im.J. F. KENNEDY'EGO PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA 15 KWIETNIA 2001
Znacznie później, gdy jej obsesją i pracą jednocześnie stało się
wyjaśnienie tego, co wydarzyło się na stanowisku startowym, Annie
wciąż doskonale pamiętała, jak wszystko, co dotąd przebiegało
doskonale, nagle zaczęło się walić, przekształcając podniecenie
i oczekiwanie w horror i zmieniając na zawsze jej życie.
Astronautka, gwiazda mediów, modelka, matka wszystkie szufladki,
w których dotąd umieszczał ją świat, pozostały takie same. Ale
zbyt dobrze znała siebie, by wątpić, że Annie Caulfield, która
żyła przed katastrofą, i Annie Caulfield, która w końcu powstała
z popiołów, to dwie nader odmienne kobiety. Rankiem panowały
idealne warunki do startu: słaby, spokojny wiatr, umiarkowana
temperatura i czyste błękitne niebo aż po wschodni brzeg wyspy
Merritt. Stanowisko 39A, położone nad morzem, tonęło w
promieniach słońca, a całość oglądana z okien Centrum Kontroli
Startowej wyglądała niczym pocztówka lub folder turystyczny
reklamujący uroki Florydy. Była to pogoda, jakiej ciągle życzyli
sobie planiści NASA i jaka rzadko występowała w chwili startu.
W przypadku Oriona zresztą przygotowania od samego początku
przebiegały idealnie. Nie było żadnych falstartów czy
frustrujących, wykrytych w ostatniej chwili usterek powodujących
przerwanie odliczania, a czasami wymuszających odwołanie startu.
Wszystko, ale to dosłownie wszystko wyglądało doskonale. Dwie i
pół godziny przed odlotem, wraz z resztą zespołu zarządzającego
misją i innymi oficjelami z NASA, Annie odprowadziła swoją załogę
(zawsze tak określała załogi, które nadzorowała) do pojazdu,
który miał ich przewieźć na stanowisko startowe. Przy tej okazji,
jak zwykle, wykonano pamiątkowe zdjęcia, a całość opracowali
zatrudnieni przez NASA specjaliści z agencji reklamowych. Mimo
to zaskoczyła ją liczba czekających przed wejściem dziennikarzy
i reporterów oraz mikrofonów w kudłatych osłonach, które
wyglądały niczym przerośnięte gąsienice. Był nawet ktoś z jednej
z sieci telewizyjnych nadających poranne serwisy informacyjne -
Gary Jakoś-mu-tam, który zaciągnął ją przed kamerę, by wygłosiła
komentarz. Gdyby się wcześniej nad tym zastanowiła,
przygotowałaby się na coś podobnego - NASA poważnie traktowała
współpracę z mediami, a na jej obecność w centrum podczas startu
usilnie nalegano. Podobnie zresztą jak w pewnym stopniu na
mianowanie jej koordynatorem astronautów, co było całkiem wysoką
pozycją w hierarchii agencji. Obliczono to na przyciągnięcie
większego niż zwykle tłumu dziennikarzy. Zgodziła się na taką
rolę, mając nadzieję, że lot spełni oczekiwania rozdmuchane przez
reklamę. Wysłanie w przestrzeń pierwszego modułu laboratoryjnego
ISS, jak w skrócie określano międzynarodową stację kosmiczną,
opóźniło się znacznie z powodu problemów finansowych. Na orbicie
znajdowały się już segmenty konstrukcyjne, z którymi miało zostać
połączone laboratorium, a za dwa tygodnie zaplanowano
wystrzelenie z rosyjskiego kosmodromu w Kazachstanie drugiego
modułu badawczego. Nie licząc politycznych korzyści, czyli
konkretnego dowodu współpracy Wschodu z Zachodem, te dwa starty
decydowały o istnieniu stacji, a więc otwierały nową erę w
badaniach kosmosu. Dlatego właśnie Annie zwracała taką uwagę na
szczegóły, ignorując całą wrzawę otaczającą misję. Był to dla
niej największy z dotychczasowych krok ku realizacji marzeń,
które pielęgnowała od dzieciństwa i które sporo ją kosztowały,
gdy dorosła. Miała nadzieję, że duma z udziału w programie budowy
tej stacji wymaże w końcu winę i ból, które dotąd w niej
przeważały. Co prawda, stanowiły niejako produkt uboczny, ale
dręczyły ją od dawna. Nie był to jednak czas ani miejsce na
rozmyślania o własnych problemach, toteż odsunęła je od siebie.
Stała przed wejściem do kompleksu startowego 39 i obserwowała
pułkownika Jima Rowlanda oraz resztę załogi Oriona wsiadających
do srebrzystego, przypominającego autobus pojazdu z
błękitnobiałym znakiem NASA. Tych pięcioro miało tworzyć
historię, więc choć obowiązki nie pozwalały jej lecieć, i tak
czuła, że jakaś jej część wyruszy z nimi. Byli jej grupą
treningową, jej rodziną. Odpowiadała za nich. Na zawsze wrył się
jej w pamięć obraz Jima, który zatrzymał się przed wejściem do
pojazdu i przyjrzał tłumowi, szukając jej twarzy. Był dowódcą
lotu, przystojnym i energicznym mężczyzną, który zdawał się
pulsować pewnością siebie i entuzjazmem. Ale w tej chwili nie
miało to znaczenia, podobnie jak to, że w roku 1994 ukończyli
razem kurs astronautów. W tej chwili przepełniała go
niecierpliwość, którą w pełni mógł zrozumieć jedynie ten, kto
widział Ziemię z wysokości dwustu pięćdziesięciu mil.Marchewka
ponad wszystko. - Wiedział, że nie ma szans, by Annie usłyszała
go w tym zgiełku, więc mówił wolno, żeby mogła czytać z jego
warg. Tekst był stary - z czasów szkolenia w Houston - i dotyczył
twarzowego koloru skafandrów, w które od lat ubrani byli wszyscy
astronauci w trakcie startów i lądowań. Uśmiechnęła się,
wspominając wspólne treningi - jednak prawdą było, że jeśli ktoś
choć raz znalazł się w przestrzeni, nigdy nie przestawał za nią
tęsknić. Nigdy. - Terra nos respuet - odparła, wolno wymawiając
słowa. W dowolnym tłumaczeniu, które wymyślili dość dawno, motto
szkoły brzmiało "Wypluła nas Ziemia".
Jim uśmiechnął się szerzej i zasalutował jej zawadiacko, po czym
odwrócił się i wsiadł do pojazdu. Za nim podążyli kolejno
pozostali członkowie załogi. Niedługo potem Annie uznała, że jej
funkcja reprezentacyjna dobiegła końca, i wymknęła się
dziennikarzom. Zjadła lekkie śniadanie w bufecie i poszła do
pokoju startowego przydzielonego do obsługi Oriona. W centrum
były cztery takie olbrzymie pomieszczenia, a z każdego można było
kierować operacją od etapu testów do startu promu. Później
funkcję tę przejmowało Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B.
Johnsona w Houston. Sala, pełna półkolistych konsol komputerowych
oddzielonych niewysokimi przepierzeniami i o ogromnych oknach
wychodzących na płytę startową, robiła wrażenie nawet wtedy, gdy
nie było w niej nikogo. W takie dni jak ten, kiedy pełno w niej
było kontrolerów, techników, oficjeli z NASA i zaproszonych na
uroczystość startu VIPów, Annie wydawało się, że sama atmosfera
jest elektryzująca. Zajęła swoje miejsce w sekcji zarządzania
operacją, co było miło i oficjalnie brzmiącą nazwą przestrzeni
wydzielonej dla zaproszonych gości i ważniejszych przedstawicieli
agencji, których obecność z punktu widzenia procedury startowej
była zupełnie nieistotna. Zauważyła, że siedzący po prawej
mężczyzna posłał jej zaintrygowane spojrzenie z gatunku: "Na
jakiej to reklamie widziałem twoją twarz?" Przyzwyczaiła się do
takich spojrzeń, odkąd stała się sławna, lecz nagle zdała sobie
sprawę, że przygląda się sąsiadowi niemal w ten sam sposób. Co
prawda, niewielu biznesmenów miało bardzo znane nazwiska, ale
jedynie ktoś, kto przespałby ostatnie dziesięć lat, nie
rozpoznałby założyciela i szefa UpLink International, jednej z
najważniejszych firm dla rozwoju światowej techniki, a także -
co ważniejsze z punktu widzenia Annie - głównego wykonawcy
międzynarodowej stacji kosmicznej. Mężczyzna wyciągnął ku niej
dłoń ze słowami: - Przepraszam, że się przyglądam, ale to
prawdziwy zaszczyt poznać panią, pani Caulfield. Jestem... -
Roger Gordian. - Uśmiechnęła się. - Najsłynniejszy cywilny
zwolennik naszego programu. Aha, wystarczy po prostu Annie. - No
tak, imiona to tu zdecydowanie najpopularniejsza forma. - Wskazał
na siedzącą po drugiej stronie uderzająco piękną brunetkę w
doskonale skrojonym kostiumie. - Proszę pozwolić, że przedstawię
pani mojego wiceprezesa projektów specjalnych Megan Breen. W taki
czy inny sposób stoi generalnie za wszystkim, co nasza firma
zdołała osiągnąć. Kobiety uścisnęły sobie dłonie i Megan dodała:
Mam nadzieję, że poświadczysz to, co właśnie powiedział, gdy
będę negocjowała podwyżkę. Gordian mrugnął porozumiewawczo do
Annie.
Biedna Megan musi się jeszcze sporo nauczyć o lojalności
między byłymi myśliwcami. W uśmiechu Annie pojawiło się coś
więcej niż humor.
Zostałeś zestrzelony nad Wietnamem, prawda? - spytała.
Gordian skinął głową.
- Przez sowiecką rakietę typu Goa podczas przelotu na małej
wysokości nad Khe Xanh. - Umilkł na chwilę. - Latałem od roku z
355. z Laosu, a następne pięć lat spędziłem w więzieniu Hoa Lo. -
"Hanojski Hilton". Mój Boże, prawda. Czytałam, jak traktowano
tam więźniów. O komorach gwiezdnych... - Annie umilkła,
przypominając sobie detale.
Szczególnie utkwiły jej w pamięci pokoje 18 i 19 w rejonie
określanym przez jeńców mianem "Hotelu Złamanych Serc". Pierwszy
nazwali Zmiękczalnią, drugi - Pryszczatym. W Zmiękczalni bito
nowo przybyłych, by zdali sobie sprawę, gdzie się znaleźli.
Pryszczaty nazwę zawdzięczał specyficznie położonemu tynkowi,
który tworzył guzowate nierówności skutecznie tłumiące krzyki
torturowanych. Ten oraz podobne wynalazki były spuścizną po
Francuzach. Można mówić o tej nacji, co się chce, ale trzeba
przyznać, że na skolonializowanych obszarach Francuzi pozostawili
wzbudzające szacunek więzienia, z których nie sposób było uciec.
Potrafiono w nich wymusić pożądane zmiany behawioralne u
najbardziej nawet zatwardziałych i niepoprawnych osadzonych. Do
takich należało właśnie więzienie Hoa Lo czy słynna kolonia karna
na Diabelskiej Wyspie przy wybrzeżu Gujany Francuskiej. Brutalna
bezwzględność i nieludzkie warunki były ich atrybutami, a
Wietnamczycy okazali się wyjątkowo pojętnymi uczniami i w pełni
wykorzystali swą kolonialną spuściznę. Ja też słyszałem o twoich
przejściach - przerwał ciszę Gordian. - Sześć dni ukrywania się
w Bośni po katapultowaniu z F-16 na dwudziestu siedmiu tysiącach
stóp. Przeżyłaś chyba tylko dzięki łasce boskiej.Dzięki łasce
boskiej, kursowi przetrwania, radiotelefonowi i azbestowemu
żołądkowi, z którego wyśmiewano się, odkąd sięgam pamięcią, a
który okazał się wyjątkowo przystosowany do diety składającej się
z larw i gąsienic - wyjaśniła rzeczowo. - Teraz, kiedy właściwie
każdy samolot wyposaża się w twój system naprowadzająco-
rozpoznawczy GAPSFREE, jest znacznie mniej prawdopodobne, by
jakiś pilot dał się tak zaskoczyć jak ja.
- Przeceniasz moje zasługi, a nie doceniasz własnych. - Widać
było, że poczuł się nieswojo. Czym prędzej zmienił temat,
wskazując na salę. - Choć założę się, że zgodzimy się, że to
rzeczywiście jest godne uznania. Annie, nieco zaskoczona,
przytaknęła odruchowo. Jeśli się nie myliła - a gdy oceniała
ludzi, myliła się raczej rzadko miała właśnie okazję zobaczyć
przebłysk autentycznej skromności swego rozmówcy. U kogoś takiego
jak Gordian, czego nauczyło ją przebywanie wśród wysoko
postawionych i potężnych osobistości, był to prawdziwy ewenement.
Uczyła się naturalnie na własnych błędach i nie były one
najsympatyczniejsze. - To twój pierwszy start? - spytała. - W
innej niż rola widza, tak. Kiedy nasze dzieci były jeszcze
dziećmi, przyjechaliśmy z Ashley, by z terenu przeznaczonego dla
publiczności obserwować start Endeavora. To było spektakularne
przeżycie, ale w porównaniu z obecnością w centrum startowym... -
Drętwieją palce, a serce podskakuje - powiedziała ze
zrozumieniem Annie. - Sądzę, że dla ciebie to też jeszcze nie
rutyna - zauważył z uśmiechem.
- I nigdy nie będzie.
Po chwili Gordian wstał, widząc zbliżającego się administratora
NASA Charlesa Dorseta. Uścisnęli sobie dłonie i Dorset porwał go
na spotkanie z grupą osobistości przebywających w sąsiednim
pokoju.Co będzie dalej? - spytała Megan, pochylając się nad
opuszczonym przez Gordiana fotelem. - Tyle się tu naraz dzieje,
że trudno wszystko ogarnąć. Nie przejmuj się. Wysyłanie ludzi
w kosmos to skomplikowany proces. Nawet astronauci nie
pamiętaliby o wszystkim bez ściąg. A mają za sobą lata treningów
i mnóstwo prób pocieszyła ją Annie. - Mówisz poważnie? O tych
ściągach? - Przykleja się je na tablicy przyrządów - wyjaśniła. -
Mały krok dla ludzkości, wielki dla rzepów. Klej może być zbyt
słaby, więc nie używa się kartek samoprzylepnych, lecz folii z
rzepami. - Zerknęła na zegarek. - Żebyś się lepiej orientowała,
co nas czeka, do startu pozostała mniej więcej godzina i jak
dotąd wszystko idzie dobrze. Zespół odprowadzający zamknął i
zabezpieczył właz, a za chwilę opuści stanowisko startowe i uda
się w rejon wycofania. Komputerowe sprawdzanie poprzedzające
start rozpoczęło się wiele godzin temu, ale na pokładzie promu
i tak jest mnóstwo przełączników, więc teraz załoga upewnia się,
czy wszystkie znajdują się we właściwych położeniach. - Przyznam
się, że zaskoczyła mnie liczba personelu w tej sali - powiedziała
Zgłoś jeśli naruszono regulamin