Żytowiecki Maciej - Ucher.rtf

(50 KB) Pobierz

 

Maciej Żytowiecki

 

Ucher

 

 

Na górze, wśród tłustych chmur, grały grzmoty anielskich trąb. Na czarnych i sinych cumulusach pioruny pełzły niczym pająki. Zerwał się wiatr, zwiastun burzy, grając swą rzewną melodię, aż zapłakały chmury.

Poprawił kapelusz, aby ochronić się przed padającymi kroplami. Poprzecinane bliznami usta wykrzywił uśmiech. Ucher lubił burzę.

– Pomóż mi.

Martwa dziewczyna złapała go za rękaw. Skryta za welonem utkanym z grzechów i żalu, jedynym odzieniem potępionych dusz. Mężczyzna wstał.

– Pomóż mi. – Trzymała mocno.

Nachyli! się i ujrzał jej oczy. Skośne jak u Azjatki, a jednak szmaragdowozielone. Wypływały z nich czarne łzy.

– Nie.

Szarpnął dłonią i upadła, rozpłaszczając się na chodniku. Poprawił płaszcz, sprawdził, czy nie pobrudziła rękawa, po czym ruszył dróżką w stronę bramy wyjściowej z parku.

– Znam twoje imię.

Zatrzymał się.

– Znam twoje imię.

Spoglądał na ulicę zamykającą park. Deszcz kładł zasłonę na rzędy aut, szumem zagłuszał kakofonię przekleństw i klaksonów. Wypełnione świetlistą żółcią klosze latarń zdawały się frunąć w powietrzu.

– Jestem Ucher. Wielu je zna.

– Prawdziwe imię. To, którego szukasz.

Ucher odwrócił się w stronę zmarłej. Cień zakrywał połowę twarzy, jedynie usta odcinały się bielą od mroku.

 

Lampiony pochylały się nad spacerującymi jak wypełnione nektarem kwiaty. Równo przystrzyżona trawa błyszczała perłami dopiero co wybrzmiałej burzy. Woda płynąca w wezbranym strumieniu szemrała, rwąc brzegi koryta. Powracali spacerowicze – pary, biegacze ze słuchawkami na uszach, prostytutki, krawaciarze, dilerzy... prawda, to miasto nigdy nie śpi.

Stali pod wygiętym w luk mostem z kamienia. Dzwonek przemykającego roweru zagrał nad ich głowami.

– Jestem Miya – przedstawiła się.

– Mnie już znasz – wzruszył ramionami.

Jeżeli poświęcić im dość czasu, zmarli stawali się wyraźniejsi. Nowe szczegóły przebijały żałobny welon. Ucher dostrzegł ładną, szeroką twarz z niewielkim noskiem i pulchnymi, czerwonymi ustami. Zmarła, niewysoka nawet jak na Azjatkę, przez większość czasu pozostawała zgarbiona.

– Nie jesteś stąd.

– Urodziłam się i żyłam w Pekinie, wędrowcze.

– A umarłaś w Nowym Jorku.

– To była moja pierwsza wizyta.

– Zwykle nie trzeba kolejnych.

Obok nich przebiegł mężczyzna. Ściskał kurczowo damską torbę, kontrastującą krwistą czerwienią z brudnymi łachmanami, w które był przyodziany. Musnął rąbek płaszcza Uchera, zatoczył się, stanął niezgrabnie, aż rozległ się trzask pękającej torebki stawowej, i padł jak długi, wypuszczając z rąk zdobycz. Bardziej niż łup wolał objąć bolącą kostkę.

– Mam spotkanie. Możesz mi towarzyszyć. – Ucher zdjął cienką, białą rękawiczkę i wyciągnął dłoń. – Tak będzie znacznie szybciej.

Obok nich przebiegła gruba kobieta, dzierżąca ciężki, drewniany parasol. Nachyliła się nad skulonym złodziejem... Ucher mocno ścisnął dłoń potępionej i zrobił pierwszy krok.

Światem szarpnęło.

Park przesunął się jak klatka na zepsutym filmie, urwana i zastąpiona nową. Teraz stali w otoczeniu eleganckich, zabytkowych budynków. Przystrzyżone trawniczki przy każdym domu i drzewka o pniach otoczonych płotkami z fantazyjnie powykręcanych prętów. Wędrowiec pokręcił głową i zrobił krok w lewo, ciągnąc dziewczynę za sobą.

Tym razem wylądowali pośród ciemnych fabryk, których okna wyglądały jak paszcze pełne zębisk ze szkła. Szarzy, okutani w brudne koce ludzie zgromadzili się wokół ognia płonącego w beczce.

– Trzymaj się – rzucił.

Zrobił szybko trzy kroki, świat migał tak prędko, że nie mogła zauważyć jakiegokolwiek szczegółu, obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie, mieszały, by nie przedstawiać zupełnie nic. Kilka nałożonych na siebie filmów z aparatu fotograficznego.

Skręcił w prawo i wreszcie stanęli.

Ulica była wąska, zakończona ceglaną ścianą. Schody ewakuacyjne – pordzewiałe pułapki o zejściach zespawanych na stałe – pięły się po budynkach jak winorośle.

– Jesteśmy na miejscu. – Puścił jej dłoń.

– Co to było?

– Siedmiomilowe buty.

– Nie jest to najwygodniejszy sposób podróży.

– Ale darmo.

Ruszył, nie pilnując, czy Miya podąża za nim. Wkroczył na główną ulicę, przeszedł ją śpiesznie, zatrzymując się dopiero przy lokalu oznaczonym różowym neonem. Otwarte 24/7, głosił napis.

Ucher przeniknął przez drzwi, zarys jego sylwetki zadrżał nieznacznie, by na powrót odzyskać wyrazistość we wnętrzu. Rozejrzał się po stolikach rozstawionych równymi rzędami jak w pociągowej restauracji. Gości niewielu. Smętne stożki lamp nad kilkoma parującymi kubkami. Nikt nie jadł.

Ucher wybrał stół na samym końcu sali. Wskazał zmarłej miejsce, które miała zająć.

– Umówiłeś się z kimś? Tutaj? – zapytała, siadając.

– Trzeba zaczekać. Ona śpi – westchnął. – Skąd mogłabyś znać moje imię, Miyu?

– Nie mogę powiedzieć.

Ucher nachylił się, wsparł łokcie na blacie.

– Nie widziałam do tej pory nikogo takiego jak ty – wyznała, przyglądając się twarzy podróżnika. – Nie jesteś podobny do nas.

W chłodnym świetle jarzeniówek po raz pierwszy widziała go wyraźnie. Pod cieniem ronda kapelusza skrywał twarz, na której brakowało znamienia grzechu. Nie pokrywał jej brud, nie pociemniała, wręcz przeciwnie – była blada jak papier. Miał proste rysy i cienkie usta poprzecinane szeregiem krótkich pionowych szram, przez co przypominały zęby. Granatowe plamki oczu stanowiły jedyny kolor na kredowym obliczu. Pod ciemnym płaszczem wędrowiec nosił białą koszulę, nie był nagi jak reszta wyklętych. Pomyślała, że mógłby uchodzić za żywego.

– Być może nie zasłużyłem na potępienie, kto wie?

– Myślisz, że oni się mylą? – Wskazała kciukiem na sufit.

– Nawet urząd skarbowy się myli. Ty zasłużyłaś?

Pochyliła głowę.

– Skromna, wychowana. Świetna partia – zaśmiał się.

– Nie chcesz wiedzieć, czego oczekuję w zamian za twoje imię? – wyszeptała.

Jeszcze nie. – Pochylił głowę, jeszcze bardziej chowając twarz. – Musisz jednak mieć świadomość, że za zapłatę to nie wystarczy.

– Jak to? Mówiono, że to dość. – Wzdrygnęła się, zaskoczona. – Podobno wszystko zapomniałeś... Żebrak nie powinien wybrzydzać.

– Samo imię to licha stawka, nawet dla kogoś takiego jak ja. Muszę wiedzieć, skąd je znasz.

– Ktoś mi powiedział.

– Chcę znać tego kogoś.

Zatrzymała spojrzenie na parze granatowych oczu, tym razem nie uciekała wzrokiem.

– Chcesz znać tego kogoś – powtórzyła jak echo.

Zerknął na stary zegarek ze zbitą szybką, który nosił na przegubie. Wskazówki nie poruszały się, jednak to, co widział na tarczy, musiało go zadowolić.

– Już czas – oznajmił, wstając.

Obrócił się w miejscu, po czym wyszedł, przenikając szybę wystawową.

Wyjrzała za nim. Pędzące auto przecięło wędrowca, kiedy przechodził na drugą stronę ulicy, zniknął jak zdmuchnięty płomyk świecy, za chwilę powrócił i ponownie podjął wędrówkę. Pobiegła za nim.

Szedł prosto na czerwone drzwi, świeżo wymalowane, wyraźnie odcinające się od przybrudzonych smogiem ścian. Tym razem stanął, wybrał odpowiedni klawisz na domofonie i nacisnął.

– Jak? – Nie mogła skryć zdziwienia. – Jak to zrobiłeś?

Jej dłonie przenikały przez klawisze.

– Palcem – rzucił.

– Kto tam? – w głośniku zatrzeszczał głos.

– Ucher – odpowiedział.

– Możesz wejść.

Wdrapali się na czwarte piętro, ostatnie. Wejście do mieszkania stało otworem, drzwi uchylone, w środku cień. Ledwie weszli, a klamka trzasnęła, zachrobotał zamek, mimo że nikt nie obrócił klucza.

Szare ściany w przedpokoju były gładkie. Na długim gwoździu smętnie wisiał płaszcz, pod którym gniły przemoczone trampki.

– Tutaj, Ucher – rozległ się głos.

Kuchnia zadbana i przestronna, z innej opowieści niż reszta budynku. Na ścianach białe szafki, pod nimi długi blat, zmywak i kuchenka z piekarnikiem. Piękna, czarna kobieta z długimi, splecionymi w warkoczyki włosami krzątała się wokół stołu. Szklane kule, którymi zastąpiła brakujące oczy, rozjaśniały jej twarz.

– Nie mogę powiedzieć, że miło cię widzieć, jednak nie zaprzeczę, że jesteś dla mnie pewnego rodzaju rozrywką – westchnęła. – Cóż dzisiaj przyniósł pies? Jakiego gnata przywlókł w zębach? – Wskazała wędrowca nożem ubabranym resztkami poszatkowanego pomidora.

– Miałem nadzieję, że mi powiesz.

Miya struchlała.

– Podejdź, dziecię – niewidoma zwróciła się do niej bezpośrednio. – Robiłam właśnie jajecznicę.

Miya obejrzała się pytająco na Uchera, a ten skinieniem głowy dał do zrozumienia, że ma uczynić, jak jej kazano.

– Nazywam się Dantoine. Nie pytaj, dlaczego kobieta nosi męskie imię, ani co to imię oznacza. Niepotrzebne pytania to stracony czas, a moje zegary nie chodzą, lecz biegną. Odpowiadaj i wykonuj polecenia, jasne?

Dziewczyna przytaknęła.

– Czym to ja się zajmowałam... – Kobieta podrapała się po głowie – Tak, robiłam jajecznicę. Podejdź i spójrz dziecko, podoba ci się?

Niewidoma zamieszała widelcem jajka z drobinkami pomidorów i kiełbasy. Ogień nie był włączony.

Jest zimna.

– Jak wy wszyscy – parsknęła Dantoine. – Czy ona jest świeża?

– Tak – przytaknął Ucher. – Bierzmy się wreszcie za to.

Dantoine złapała potępioną za przegub. Przeniknęła przez welon i dotknęła ducha, jakby na nowo stał się materialny. Gwałtownie przycisnęła dłoń Miyi do odsłoniętego palnika, błysnęło, ogień polizał palce niebieskimi językami, a później przygasł.

– Nie bój się. Przecież nie przypalę trupa – Murzynka wyszczerzyła zęby. – O co chcesz ją zapytać, Ucher?

– Czy znasz moje prawdziwe imię? – wędrowiec zwrócił się do Azjatki.

– Tak.

– Czy wyjawisz, kto ci je podał?

Miya zawahała się.

– Czy wyjawisz, kto ci je podał? – powtórzyła Dantoine.

– Tak, kiedy wypełni zadanie.

– Czy zgadzasz się współpracować z Ucherem do czasu, aż rozwiąże twój problem i pomagać mu, w jakikolwiek sposób sobie zażyczy? Czy zgadzasz się mówić prawdę, kiedy Ucher będzie pytać? – pytała wieszczka.

– Zgadzam się.

– Dobrze, poczekaj w przedpokoju.

Dantoine wyłączyła gaz, poszukała dłońmi przygotowanego uprzednio talerza i przełożyła doń zawartość patelni. Zaczęła jeść, kącikami ust uciekało lśniące żółtko.

– Nie kłamie – odezwała się, kiedy dziewczyna opuściła pomieszczenie. – Nie skłamała ani razu. Zna twoje imię, może również powiedzieć, od kogo... tylko nie chce.

– Ale kiedy spełnię jej życzenie, dowiem się?

– Dlaczego jem to świństwo? – Wskazała widelcem na talerz. – Masz pojęcie, ile ma cholesterolu?

Ucher zbliżył się do okna. Sąsiedni dom był na wyciągnięcie ręki. W żółtym kwadracie kuchennego światła widział utopioną w uśmiechach czwórkę ludzi, szykowali się do kolacji. Łamali chleb. Chętnie zatrzymałby się u nich na pewien czas jako gość.

– To stara magia – wyjaśniła. – Umowę przypieczętował ogień.

– Co wiesz o dziewczynie?

– Z każdą sekundą więcej. To moje dominium. – Machnęła ręką, po czym wytarła usta i popiła ze szklanki. – Wiem już, że zasłużyła na potępienie.

– Niektórzy nie zasłużyli.

– Ty zasłużyłeś po tysiąckroć – zaśmiała się. – Oni się nie mylą. Możesz nic nie pamiętać z czasów, kiedy byłeś człowiekiem, ale oboje wiemy, co musiałeś zrobić, aby stać się tym, czym jesteś teraz.

– Co zrobiła dziewczyna? – uciął.

– Handlowała, kombinowała. – Murzynka sięgnęła po kromkę chleba i wytarła nią naczynie do czysta. – Dupa za miskę ryżu, zwinięty portfel, cegłą w łeb. Niewinne igraszki.

Skrzywił usta w parodii uśmiechu.

– Przynajmniej nie męczyła zwierząt.

– Zwierząt nie – westchnęła wieszczka, oblizując wargi. Szklane kule rozbłysły. – Pewnego dnia została zauważona. Jej imię zawędrowało z szeptem, z wiatrem, z bimbrem i z przekleństwem do Starej Ino. Ważnej, ważnej osoby. Dziewczyna dostała dom uciech w zarząd. Stara czapla była z niej zadowolona, wzięła ją pod skrzydło i razem zajmowały się nadzorowaniem specjalnej usługi dla wysoko postawionych klientów – wyrzuciła. – To nie są piękne rzeczy. Zasłużyła na czarny welon i brud.

– Nie wińmy lwa za to, że rozrywa gardło gazeli – mrugnął, poprawiając nieskazitelnie białe rękawiczki.

– A jaki tam z niej lew, raczej hiena – wykrzywiła usta. Włożyła patelnię do zmywarki. – Powodzenia w Pekinie.

Pomachała, dając znać, że wizyta dobiegła końca.

– Dziękuję za pomoc, Dantoine.

Jesteś prawdziwą rozrywką przy tych umrzykach, z którymi muszę codziennie konferować – jęknęła. – Wolałabym prawdziwie ślepe oczy człowieka, niż to. – Popukała w jedną z kryształowych kul.

Spotkali się na korytarzu. Miya czekała, mnąc pokutny welon w palcach. Przygarbiona, obserwowała brudne palce swoich stóp.

– A więc Pekin. – Rozsunął poły płaszcza.

Nosił pod nim lnianą koszulę, sznurowaną u góry. Na szyi, na cienkim, czarnym łańcuszku, wisiał bardzo długi, czerwony klucz, który wyglądał jakby zrobiono go z plasteliny.

– Zapraszam. – Jakimś cudem wetknął klucz w zamek drzwi mieszkania, które właśnie opuścili. Przekręcił.

– Nie rozumiem.

– Każde wejście jest dobre, jeżeli masz wytrych.

Drzwi otworzyły się same.

 

Straciła równowagę, cofnęła się o krok – zaraz poczuła silne ramię na plecach. Ucher przytrzymał ją tak długo, aż przyzwyczaiła się do drgań podłogi.

To nie było mieszkanie Dantoine. Klucz przeniósł ich w zupełnie inne miejsce. Podłogę okrywały wypukłe linie przewodów, zaplatając się, zakręcając, tworząc pajęcze arrasy. Zatopione w ścianach niebieskie kule pulsowały światłem w rytm drgań podłogi. Buczało jak w maszynowni okrętu.

– Witaj w moim domu – powiedział.

Ruszyli długim korytarzem, pełnym rzeźb i zaginionych obrazów mistrzów z dawnych lat. Zbroi, mundurów, a czasem zwyczajnych ubrań wiszących na drucianych manekinach. I fotografii. Bardzo starych, pełnych mężczyzn w czarnych frakach i bladych kobiet w bufiastych sukniach, poustawianych sztywno jak szczotki. Wiedziała, że nigdzie nie znajdzie Uchera. Podróżnik poszukuje przecież jednej tylko rzeczy – własnej przeszłości.

Zmierzali w górę. Kable pod stopami ustąpiły miejsca marmurowym schodom, a te zakrętami wprowadziły ich na piętro. Nagle cięcie – znikły niebieskie kule. Ich zimne światło zastąpił przytulny blask lamp naftowych. Wnęka w podłodze, którą weszli, zamknęła się bezgłośnie i znaleźli się wewnątrz wielkiej sali.

Ściany wyłożono płytami z szarego kamienia, zdobiąc je z rzadka kryształowymi witrażami. Tysiące malutkich, kolorowych szkiełek zlepionych w szalonym tańcu. Niebieskie postaci tak delikatne, że ledwie zauważalne w feerii barw. Jak farby rozpuszczane w balii wody.

Pomieszczenie miało kształt pięciokąta, w każdym rogu uwieńczonego drzwiami. W centralnym punkcie słup, wokół którego wiły się kolejne schody, lśniące polerowaną wiśnią.

– Wejdźmy tam – rozkazał.

 

Wygląda jak szklarnia, pomyślała Miya, idąc na górę. Przezroczystą kulę ustawiono pośrodku dachu, na trawniku czerwonych dachówek. Otaczało ją pięć wysokich, smukłych wieżyczek, każda na jednym z rogów domu. Na ich szczytach, smętnie zwieszając skrzydła, siedziały blaszane gargulce. Zbliżyła się do jednej ze szklanych ścian i zobaczyła kir nieba z bladymi plamkami gwiazd oraz słońce gdzieś na zachodzie, a poniżej rozwinięty szary dywan miasta.

Dom frunął w powietrzu.

Ucher nie podziwiał widoków, całą uwagę poświęcił starodawnemu kredensowi ustawionemu pośrodku pomieszczenia. Obracał mosiężne zegary wyrastające z mebla, z wielką uwagą korygował pozycje kilkunastu drążków zakończonych czarnymi głowniami, co rusz nanosił poprawki na rozłożoną pośrodku mapę. Dwie wielkie żarówki z zaklętymi wewnątrz kloszy iskrami odpowiadały błyskiem na każdą korektę przyrządów.

– Co to za miejsce?

– Mój dom – odpowiedział, nie odwracając się.

Stanęła za nim, by spojrzeć na mapę, której poświęcał tak wiele uwagi, lecz Ucher odwrócił się, zasłaniając dokument, i nakazał jej zejść.

– Pozostało nam czekać – wskazał jeden z pięciu pokoi, kiedy już byli na dole.

– Na co?

– Aż będziemy na miejscu. Na drugi koniec świata nie wybieram się pieszo.

 

Niemal cały pokój zajmowało wielkie łoże z baldachimem. Ściany udekorowano drewnianą płaskorzeźbą, przedstawiającą maszerujących ludzi. Wędrowcy nieśli promieniujące szkarłatnym blaskiem lampiony, stanowiące jedyne oświetlenie sypialni. Ich pochód zakłócało tylko lustro, zawieszone naprzeciw nóg loża. Wysokie, sięgające niemal do sufitu, wąskie jak damska kibić.

– Czas dobić targu – oznajmił, siadając na krawędzi. – Czego ode mnie oczekujesz?

Westchnęła ciężko. Nawyk, który pozostaje i po śmierci, pomyślała.

– Nie byłam złym człowiekiem...

– Przejdźmy do sedna. – Nie patrzył na nią, przyglądał się rzeźbie postawnego mężczyzny z długą brodą, jednego z maszerujących w pochodzie latarni. Miya zamrugała zdziwiona, wydało jej się, że postać zmarszczyła brwi. – Nie mamy czasu.

– Proszę, chcę, żebyś wiedział. – Usiadła obok i przez ciemny woal spojrzała mu w oczy – Wkrótce zapomnisz, kim byłaś, a kiedy już to nastąpi, przestaniesz istnieć.

– A jednak chcę, byś mnie wysłuchał.

– Nawet jeśli mnie to nie interesuje?

– Pomimo tego.

– Dobrze, mów więc, skoro to takie ważne. Kolejna nic nieznacząca, mała tragedia... dobrze.

– Nie liczę na współczucie – podkreśliła. – Nigdy nie liczyłam. Gdybyś urodził się tam, gdzie ja się urodziłam, niczym byśmy się nie różnili.

Roześmiał się szczerze, a potem położył dłoń na jej ramieniu. Blade usta nadawały mu wygląd rekina.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin