Wiesław Wernic - Płomień w Oklahomie.pdf

(555 KB) Pobierz
WIESŁAW WERNIC
PŁOMIEŃ
w
OKLAHOMIE
Zastępca szeryfa
Czy możecie sobie wyobrazić?
Izba dość przestronna, bardziej szeroka niż długa, z dwoma oknami, w których umocowano
kraty. Pod ścianą — zbite z ledwo obłupanych belek dwa stoły. Jeden bliżej, drugi dalej od wejścia.
A za tym dalszym — właśnie ja.
Siedzę za tym stołem i szczypię się w policzek. Podobno znakomity sposób na
przebudzenie. Ale nie budzę się. Widocznie to jednak nie sen!
Przede mną, na przybrudzonym blacie spoczywa sześcioramienna gwiazda szeryfa. To jest
właśnie najtrudniejsze do zrozumienia. Gwiazda niby moja, a przecież nie moja.
Na progu, w otwartych, wąskich drzwiach siedzi — z długą rusznicą położoną na kolanach
— wuj Jonathan. Nie, to nie mój wuj! Nawet nie wiem, czy jest czyimkolwiek wujem. Ale tak go tu
powszechnie nazywają. Prawdopodobnie dlatego, że uchodzi za najstarszego osadnika w tym
miasteczku. Jednakże to tylko domysł. W tej chwili nie mógłbym odpowiedzieć nawet na pytanie,
jak się nazywa ta miejscowość. Wyleciało mi z głowy. Aż wstyd się przyznać.
Muszę wyjaśnić, że na kilka godzin, a może nawet na cały dzień obarczony zostałem
funkcjami szeryfa, a “prawdziwy” szeryf akurat znajduje się w areszcie, skąd poprzez kraty
spogląda na mnie wzrokiem pełnym wyrzutu. Wcale mu się nie dziwię. Natomiast dziwię się sobie i
wszystko ciągle jeszcze wygląda mi bardziej na sen niż na rzeczywistość.
Dlatego siedzę bezczynnie za stołem i staram się uporządkować wypadki według kolejności,
w jakiej następowały w ciągu ostatniego tygodnia, a przede wszystkim podczas wczorajszego
ranka.
Żeby wytłumaczyć wszystko dokładnie, muszę się cofnąć w czasie. Aż do ostatnich dni
marca 1885 roku.
Zima wówczas wydawała swe gasnące, mroźne oddechy, a ja systematycznie spełniałem
funkcje lekarza w rodzinnym mieście Milwaukee nad jeziorem Michigan.
Jeśli nie orientujecie się, weźcie mapę i zobaczcie, jak wielkie odległości dzielą tamto
miasto od południowych krańców stanu Kansas, na terenie którego obecnie przebywam.
Ale do rzeczy.
Któregoś wieczoru, właśnie w Milwaukee, odwiedził mnie, a raczej wpadł, bo to lepiej
określa sytuację, Karol Gordon. Ongiś mój pacjent, później, przez lata całe, serdeczny przyjaciel.
Niegdyś farmer w jednym z południowo-wschodnich stanów, następnie — zrządzeniem losu —
łowca skórek, traper, myśliwy, który przemierzył w swych wędrówkach setki mil wiodących przez
bezdroża Gór Skalistych i równin Północnej Ameryki.
Wrzasnęliśmy obaj z radości, spoglądając jeden na drugiego tak, jakbyśmy się nie widzieli
od wieków. A przecież były to tylko miesiące.
Bałem się, że cię nie zastanę, Janie — powiedział
Karol opadłszy na najwygodniejszy z moich foteli.
Skąd ta obawa? — zapytałem rozbawiony.
Kto jak kto, ale Karol doskonale wiedział, że zimą przebywałem zawsze w mieście, nie
wysuwając nosa poza ostatnie zabudowania Milwaukee.
Uwierzyłem w złą gwiazdę — odparł. — Twoja
nieobecność pasowałaby do serii moich niepowodzeń jak
kołek do kołka w płocie. Ach, nie masz pojęcia...
Nie mam pojęcia — przytaknąłem. — Ale może
mnie wtajemniczysz.
Okazało się, że “seria nieszczęść” nie była wcale tak bardzo katastrofalna.Poza
zwichnięciem nogi podczas zimowego polowania w północnych rejonach Kanady najbardziej
dopiekło Karolowi zniszczenie, a raczej samozniszczenie się jego ulubionej broni. Ten wypadek
skrócił, i to znacznie, okres łowieckiej wyprawy. Przypuszczam, że Gordon musiał być bardzo
zmęczony tamtego zimowego dnia, jeśli nie zauważył, że lufa jego sztucera zapchana jest śniegiem.
Jaki był skutek tego przeoczenia — łatwo odgadnąć. Przy wystrzale broń została po prostu
rozsadzona, ale Karolowi nic się nie stało. Znajdował się wówczas daleko od wszelkich siedzib
ludzkich, więc o nabyciu jakiejkolwiek innej strzelby mógł tylko marzyć.
Gdyby to było lato — opowiadał z nieukrywaną
goryczą — mógłbym karmić się korzonkami traw, leśnymi jagodami, w ostateczności... żabami.
Nie miałeś sideł?
Spojrzał na mnie jednym okiem.
— Nie. Wiesz, jak nie lubię tego rodzaju łowów. Trzeba dawać zwierzętom jakąś szansę, a
poza tym ja poluję na upatrzonego i nie zadowala mnie to, co przypadkowo wpadnie we wnyki.
Tak więc Karol w połowie zimy musiał wracać. Nie miał czym polować i nie bardzo miał co
jeść. Wlókł się aż gdzieś znad rzeki Pokoju i jeziora Athabaska[1] na południe najprostszą drogą,
jaką mógł obrać. Z jedzeniem zresztą sprawa nie przedstawiała się tak tragicznie. Miał suchary i
nieco sproszkowanego mięsa, a po kilku dniach spotkał grupę Indian z plemienia Kri polującą jak
on, tyle że z lepszym skutkiem, i mógł uzupełnić żywnościowe zapasy. Drugie spotkanie wydarzyło
mu się znacznie dalej, na południu. Zetknął się z samotnie polującym traperem. Spędzili razem dwa
dni, podczas których mój przyjaciel dobrze przyjrzał się łowieckim sukcesom towarzysza.
Zanim go opuściłem, wiele rozmawialiśmy o Oklahomie — dodał.
Przecież nigdy tam nie byłeś — zauważyłem.
Ja nie, ale ten traper. Opowiadał mi mnóstwo szczegółów. Nie masz pojęcia, Janie, ile tam
zwierzyny. Cudowny kraj!
Spojrzałem podejrzliwie na Karola. Co miało oznaczać nagłe wychwalanie Oklahomy?
Widocznie spostrzegł to i natychmiast zmienił temat. Opowiadał, w jaki sposób dotarł na tereny
swych przyjaciół, Czarnych Stóp (od których przed laty otrzymał zaszczytny przydomek Wielkiego
Bobra), jak powitany został przez ich wodza, Wysokiego Orła, i czarownika plemiennego,
Czerwoną Chmurę, i jak na samym progu obozowiska czerwonoskórych, zahaczywszy o jakiś
korzeń tkwiący pod śniegiem, zwichnął nogę. To unieruchomiło go na dwa tygodnie. I tak do reszty
zmarnował sezon zimowych polowań.Wyraziłem mu z tego powodu ubolewanie, proponując
jednocześnie pożyczkę pieniężną aż do następnej zimy. Odmówił. Natomiast zaproponował mi
wyjazd... do Oklahomy. Roześmiałem się:
Tak cię zaagitował tamten traper?
Nie tylko on. Przepytywałem innych. Wszystko się zgadza. To wspaniały teren łowiecki!
— Może — powiedziałem beznamiętnie. — Jeśli jednak się nie mylę, jest to ziemia
zamknięta dla białych.[2]
Prawda.
I każdy, kto tam się udaje, łamie prawo i ryzykuje własną skórą.
No... niezupełnie tak. Nie wolno się osiedlać, ale przecież nie w takim celu tam się udamy.
A co się tyczy ryzyka... Jak rozpakuję swój tobołek, to ci coś pokażę.
Ciągle nie bardzo rozumiem, Karolu, dlaczego ci tak zależy właśnie na Oklahomie? Chyba
coś przede mną ukrywasz...
Nic, a nic. Po prostu wiem, że żyje tam borsuk, piżmowiec, szary i czerwony lis, wilk, kojot,
bóbr, antylopa, łoś, bażant, kura preriowa i... soból! Pomyśl tylko, Janie, jak cenne jest futerko
sobola!
W lecie? Chyba żartujesz.
Oczywiście, że nie w lecie, ale ja chcę dokładnie zbadać teren przed zimową wyprawą.
— Obawiam się, że czerwonoskórzy nie będą zbyt zadowoleni z twoich łowów.
— Już ci mówiłem, że w tobołku mam coś, co pomoże nam zjednać przychylność
czerwonych plemion. Jedziemy, Janie?
I tak oto, po raz pierwszy w życiu miałem zwiedzić Oklahomę. Dlaczego ustąpiłem? Po
prostu dlatego, że corocznie wiosną właśnie w towarzystwie Karola opuszczałem na kilka miesięcy
Milwaukee, aby odpocząć po zimowych trudach z dala od ludzi, z którymi na co dzień się stykałem,
w warunkach zupełnie odmiennego życia. W ten sposób zwiedziłem część Kanady, Arizonę, Nowy
Meksyk... Oklahoma w gruncie rzeczy była dla mnie tak samo dobra, jak każda inna część kraju, a
jeżeli miałem co do niej pewne zastrzeżenia, to tylko z powodu Indian. O czym już wspomniałem.
Mój upór został złamany, gdy Karol po wieczornym posiłku wyjął z tobołka zdumiewająco piękny,
wąski i długi pas wyprawionej mistrzowską ręką skóry antylopy. Była miękka i delikatna w
dotknięciu, różnokolorowa, a do tego przetykana perłami. Znam się coś niecoś na takich
przedmiotach. Jeden rzut oka wystarczył: to był indiański wam-pum.Przebywając z Karolem wśród
plemion Czarnych Stóp, Nawajów czy Apaczów niejeden już raz oglądałem wampumy, ale tak
pięknego chyba nigdy nie widziałem.Wampum — to coś w rodzaju glejtu gwarantującego
posiadaczowi bezpieczeństwo osobiste; może być również dowodem, że jego okaziciel przemawia
w imieniu osoby, która mu wampum wręczyła.Karol otrzymał go od wodza Czarnych Stóp w
Kanadzie. Było to zaszczytne wyróżnienie, dowód specjalnego zaufania. Wypadek niesłychanie
rzadki w stosunkach między Indianami a Fałymi. Jednakże nie zdziwiło mnie to — Karol Gordon
cieszył się sławą przyjaciela “czerwonych mężów”, a zwłaszcza Czarnych Stóp.
Komu chcesz to wręczyć? — zapytałem patrząc na mieniący się kolorami pas.
Jeszcze nie wiem. Zobaczymy w Oklahomie. Najchętniej skorzystałbym z gościny
Komanczów. Łatwiej się porozumieć. Ich mowa podobna jest do języka Czarnych Stóp.[3] Ale
równie dobrze możemy przypadkowo natrafić na Czejenów, Apaczów, Kiowa, Seminolów... Na
tamtejszych obszarach mieszka chyba z tuzin rozmaitych plemion.
Tak właśnie wyglądał początek historii, której ciąg dalszy doprowadził mnie do wnętrza
szeryfowskiego budynku.Dodam, że przed wyruszeniem w drogę z naciskiem oświadczyłem
Karolowi:— Ale pamiętaj, tym razem jadę dla przyjemności, tylko po to, by odpocząć; będę się
kąpać w dziewiczych strumieniach, będę opalać się na złocistych plażach, może czasem zechce mi
się upolować antylopę albo złowić trochę ryb, których w wodach Oklahomy żyje podobno aż
sześćdziesiąt gatunków...Stawiałem sprawę jasno, mając w pamięci odbytą przed dwu laty podróż
do Arizony. Wówczas dopiero na miejscu dowiedziałem się, że mój towarzysz obarczony został
przez władze państwowe specjalną misją, której ciężar dźwigania przypadł mnie w —
nieproszonym — udziale. Wywiązaliśmy się z zadania znakomicie, ale niewiele brakowało, a
ziemia arizońska przytuliłaby nas raz na zawsze! Nie życzyłem sobie, by coś podobnego miało się
powtórzyć.Jednakże Karol energicznie zaprzeczył istnieniu jakichkolwiek ukrytych przede mną
zamiarów.
Odpoczywamy, Janie, i tylko odpoczywamy!
Właśnie to mi odpowiada. I tylko to!
Więc do Oklahomy?
Niech będzie Oklahoma!
Decyzja zapadła. Przez kilka tygodni, gdy obowiązki zawodowe nie dawały mi chwili
wytchnienia, Karol przesiadywał w bibliotekach i czytelniach, wyszukując wszelkich wiadomości
związanych z Oklahoma. Dziwne, jak na trapera. Ale trzeba wiedzieć, że Karol Gordon nie był
pospolitym łowcą skórek. Jego umiejętności i wiedza nie ograniczały się do rozpoznawania tropów
zwierzęcych i do celnych strzałów. Sądzę, że w swym zawodzie (jeśli to wolno nazwać zawodem)
należał do wyjątków. Był miłośnikiem książki, poświęcał jej wiele czasu, gdy przebywał w mieście.
Poznałem go przed paru laty i od pierwszych chwil zaskoczył mnie swym oczytaniem. Nade
wszystko przedkładał tematykę geograficzną, co było zresztą zrozumiałe. Znał się na mapach i sam
w razie potrzeby potrafił sporządzać podręczne szkice. A jego znajomość czerwonoskórych
pozwoliłaby mu pisać dzieła o nieprzeciętnej wartości, gdyby... chciało mu się tym zająć.Na długo
więc przed wyjazdem głowę miałem nabitą Oklahoma, o której Karol wciąż mi opowiadał podczas
długich godzin wieczornych, udzielając szczegółowych informacji. Kraj to rzekomo bajeczny,
klimat doskonały. Nawet w zimie rtęć termometru nie spada poniżej zera, a latem nie wznosi się
powyżej stu stopni[4]. Dwie trzecie powierzchni zajmują łąki i lasy. Żadnych osad, żadnych
miasteczek, żadnych saloonów ani białych włóczęgów spod ciemnej gwiazdy. Pierwotna przyroda i
pierwotni mieszkańcy tej ziemi.— Czego jeszcze wymagać? — kończył triumfalnie Karol każdą
swą informację.Szybko uporaliśmy się z koniecznym ekwipunkiem. I ja, i Karol posiadaliśmy
niezłą kolekcję myśliwskiej broni, zebraną w moim domowym “arsenale”, więc tylko wysłuchałem
narzekań (raz jeszcze!) na nieszczęsny pech kanadyjskiej zimowej wyprawy i ą mój przyjaciel
zdecydował się na inny sztucer. W końcu zaopatrzyliśmy się w potrzebną odzież i zapas lekkich,
trwałych konserw. Konie mieliśmy zakupić — jak zwykle — u osadników, by móc bez kłopotu
część podróży odbyć koleją, wioząc ze sobą tylko uprząż i siodła.Żelazny szlak miał nas
doprowadzić z Milwaukee przez Chicago, Saint Louis, Kansas City aż ku południowej linii
granicznej, oddzielającej stan Kansas od terytorium Oklahomy. Od tej bowiem strony
postanowiliśmy przekroczyć granicę nie znanego nam kraju, już konno i zbrojno, zasięgnąwszy, ile
się da, informacji od osadników kansaskiego pogranicza.I tak, zgodnie z planem, dotarliśmy do
końca kolejowej drogi.O tym to właśnie teraz myślałem (z braku innego zajęcia) siedząc za stołem i
patrząc jak sroka w gnat w chudą postać wuja Jonathana.Tak wyglądał początek naszej wyprawy do
Oklahomy, do której — koniecznie muszę to dodać — wciąż jeszcze nie zdołaliśmy wjechać,
zatrzymały nas bowiem na samym wstępie nieprzewidziane trudności.Od dawna mówiłem
Karolowi, że minął się z powołaniem, że powinien był zostać szeryfem i wprowadzać na ziemiach
Dzikiego Zachodu poszanowanie prawa, porządek i sprawiedliwość. Odpowiadał na to, że jego
znajomość przepisów prawa równa się zeru i że nie znosi siedzącego trybu życia.— Raczej
pasowałoby to do ciebie, Janie. Taki jesteś roztropny, zrównoważony i przecież trochę otrzaskany z
warunkami życia na Dalekim Zachodzie.Nic na to nie odpowiedziałem traktując tego rodzaju
rozważania jako oczywisty żart. Teraz się okazało, że Karol w jakąś złą dla mnie godzinę
wypowiedział swe uwagi. Jego słowa nabrały cech przepowiedni. Spełnionej, niestety. Tkwiłem
przecież za szeryfowskim stołem, w szeryfowskim budynku, z szeryfowską sześcioramienną
gwiazdą spoczywającą w zasięgu mojej ręki.Wiem, że wszystko, co dotąd opowiedziałem, nie
wyjaśniło jeszcze najważniejszej sprawy: w jaki sposób znalazłem się w tej zapomnianej dziurze na
pograniczu południowego Kansasu. Ażeby to wytłumaczyć, muszę znowu cofnąć się w przeszłość.
Tym razem nieco mniej odległą.
Na granicy
Leżałem wśród traw, zwrócony twarzą ku słońcu. Pachniały zioła, pachniał dym, który
wąską strużką wił się nad dogasającym ogniskiem. Odwróciłem głowę, aby ujrzeć szerokie
rozlewisko płytkiej rzeczki, sączącej się wśród krzewów i szuwarów. Na małej, złocistej plaży
klęczał Karol i piachem szorował okopcony garnek.Ciągnęliśmy losy i na niego przypadła kolej. Po
obfitym śniadaniu czułem się nieco ociężale, nieco sennie wśród porannej ciszy, pod
niebieszczejącą kopułą nieba. Minęła pierwsza noc spędzona przez nas na otwartej przestrzeni, a
teraz oto pierwszy biwak rozbity tuż nad strumieniem stanowiącym granicę Kansasu i Oklahomy, w
głąb której za chwilę mieliśmy ruszyć.Ostatniego wieczoru, kiedy rzeczka błyszczała różowo
odbiciem zachodu, a konie piły wodę parskając i potrząsając łbami, Karol wskazał przeciwległy
brzeg.— Opisano mi dokładnie ten strumień. Jesteśmy na krok od celu, Janie. Za tą wodą zaczyna
się kraina czerwonego ludu...[5]Co nas tam czeka? — rozmyślałem leniwie obserwując niebo i
słysząc, jak Karol, pobrzękując blaszanką,wolno zbliża się ku mnie. Jak przyjemnie! Możesz leżeć,
możesz wstać, chodzić na czworakach lub skakać. Nikt ci w tym nie przeszkodzi. Nie potrzebujesz
spoglądać na zegarek i martwić się, że na nic nie starcza ci czasu. Począłem mówić półgłosem:
...Twarz jego wykrzywił potworny skurcz. Ręka opadła niepokojącym ruchem na kolbę
rewolweru, ale zanim go wyszarpnął, lewą dłonią obtarł pot występujący mu na czoło...
Janie, czyś ty nie chory?
Nie — odparłem przerywając swój monolog — czuję się znakomicie.
Myślałem, że majaczysz...
Obmyślam pierwszy rozdział mojej książki.
Blaszany garnek stuknął o ziemię.
Chyba nie mówisz poważnie?
Jak najpoważniej. Ostatecznie dość dobrze poznałem Dziki Zachód i na pewno popełnię
mniej błędów od autorów różnych powieścideł o Indianach.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin