Westlake Donald E. - Złe wieści.pdf

(1055 KB) Pobierz
142111688 UNPDF
DONALD E. WESTLAKE
ZŁE WIEŚCI
(Przełożył: Wojciech Madej)
Chciałbym zadedykować tę powieść, z przeprosinami, wszystkim tłumaczom, którzy musieli mi-
eć do czynienia z moim językiem w swoim języku. Postawiłem im trudne zadanie. A zatem jedna
dedykacja i dwie aspiryny dla Laury Grimaldi, Jiro Kimury, Jean Each i wszystkich innych, którzy
musieli włożyć w tę pracę wiele pomysłowości. Dziękuję wam.
1
JOHN DORTMUNDER był człowiekiem, któremu słońce świeciło tylko wtedy, kiedy pragnął
pozostać w cieniu. Właśnie teraz, jak na rozgwieżdżonym niebie, tysiące światełek umieszczonych
rzędami pod metalowym dachem wielkiej hali supermarketu nagle zaczęły popiskiwać, błyskać i
mrugać, rzucając wspaniały blask na rozłożone pod nimi towary. I na Dortmundera. Ale on wiedzi-
ał, że nie oznacza to otwarcia sklepu, ponieważ było dziesięć po drugiej w nocy. Waśnie dlatego
znalazł się tu o tej porze.
Speedshop, ogromny supermarket w rozległym pasażu handlowym w New Jersey, niedaleko
Mordor, oferował głównie przedmioty warte nie więcej niż ćwierć dolara w cenie do czterech dola-
rów, ale były tu też działy bardziej ekskluzywne, na przykład z alkoholami i sprzętem gospodarstwa
domowego. Dortmundera najbardziej interesowało jednak stoisko z aparatami fotograficznymi,
gdzie można było dostać wszystko od najtańszych pstrykadeł po sterowane komputerem skompli-
kowane urządzenia, które same ustawiały czas i przesłonę.
Dwie płócienne torby firmowe ozdobione sloganem reklamowym „SPEEDSHOP!
Szybko kupujesz, szybko oszczędzasz!” zdołały pomieścić aparaty warte dziesięć tysięcy dola-
rów. Pewien facet z Nowego Jorku, Arnie Albright, da mu za nie, o nic nie pytając (bo wszystko
będzie wiedział), tysiąc gotówką. Dziesięć minut w sklepie, nie więcej, od chwili ominięcia bramek
z systemem alarmowym, i znajdzie się znów w hondzie platoon, którą pożyczył pól godziny
wcześniej na pobliskim osiedlu, w drodze powrotnej do spokojnego, cichego i bezpiecznego Nowe-
go Jorku.
Niestety. Wędrował w półmroku z torbami pełnymi aparatów fotograficznych - znajdując drogę
do wyjścia dzięki maleńkim lampkom nocnego oświetlenia - gdy nagle został skąpany w lodowatej
powodzi białego fluorescencyjnego światła.
Trudno. Musiał być jakiś czujnik ruchu czy dodatkowy alarm, którego nie zauważył.
Za chwilę w tym wielkim sklepie zjawi się mnóstwo policjantów i ochroniarzy Speedshopu,
wszyscy będą mieli broń i wszyscy będą szukać, zupełnie jeszcze o tym nie wiedząc, Johna Dort-
mundera. Ale niebawem dowiedzą się, kogo szukali.
Co robić? Po pierwsze wrzucić te torby za stojak z dziecięcymi tenisówkami. Po drugie, wpaść w
popłoch.
A co poza tym? On zakradł się tu od zaplecza, a oni o tym na pewno wiedzą i też wejdą tamtędy.
Ale wejdą również od frontu. I przy każdym wejściu postawią kogoś na straży, a cała reszta zacznie
systematycznie przeczesywać sklep, jak harcerze las na podchodach. Za chwilę pojawią się w zasi-
ęgu jego wzroku, ale wtedy i on znajdzie się w zasięgu ich wzroku.
Schować się? Gdzie? Nie ma gdzie. Wszystkie półki zastawione są do samej góry.
Gdyby był to tradycyjny dom towarowy, mógłby przynajmniej udawać manekina w dziale z męs-
ką odzieżą, ale Speedshop nie po to oszczędza na wszystkim, żeby trwonić pieniądze na manekiny z
prawdziwego zdarzenia. Tutaj były tylko jakieś korpusy, na których zawieszano ubrania, a udawa-
nie manekina bez głowy i rąk przerastało aktorskie umiejętności Dortmundera.
Rozejrzał się wokoło, mając nadzieję, że znajdzie coś na tyle miękkiego, by bezpiecznie uderzyć
w to głową w przystępie paniki, i zauważył, że tuż obok jest pawilon, a w nim apteka, salon fryzj-
erski, wypożyczalnia kaset wideo i optyk.
Optyk.
Czyżby jakiś zbawienny plan pojawił się nagle w głowie Dortmundera? Chyba nie, chociaż po-
winien.
Jako człowiek, którego na względzie mieli ustawodawcy, wprowadzając surowe kary za trzecie
przestępstwo, Dortmunder uznał, że nawet najmarniejszy plan jest lepszy niż żaden.
Tak się złożyło, że tego wieczoru miał w portfelu kilka fałszywych dowodów tożsamości, w tym
czyjąś kartę kredytową, dlatego chyba po raz pierwszy w życiu posłużył się w sklepie dyskon-
towym kartą kredytową. Wcisnął ją pomiędzy drzwi i framugę. Zapadka wsunęła się na tyle, że
mógł otworzyć szklane drzwi w szklanej ścianie i wejść do środka.
Dopiero kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, zdał sobie sprawę, że nie mają z drugiej strony żad-
nej klamki ani gałki. Dawało się je otwierać i zamykać tylko od zewnątrz, ponieważ przepisy prze-
ciwpożarowe i tak wymagały, by w godzinach pracy były cały czas otwarte.
Uwięziony! Tak pomyślał w pierwszej chwili, ale na szczęście myślał dalej.
Uwięziony. No właśnie!
Pomieszczenie miało szklany front, a z boków i z tyłu białe ściany ozdobione kolorowymi zdjęci-
ami przystojnych ludzi o kiepskim wzroku. Na wprost drzwi była szklana lada i gablota z oprawka-
mi okularów, po jej dwóch stronach stały stoliczki z lusterkami, a przy nich krzesełka.
Pod ścianami stały nieduże kanapy, na których klienci mogli oczekiwać na realizację recepty,
przeglądając wyłożone na stolikach czasopisma. Jedyne światło o tej porze padało ze świetlówek
umieszczonych wewnątrz oszklonych stojaków z oprawkami.
Dortmunder rzucił się do kasy stojącej za ladą, ale tym razem wyjątkowo nie interesowała go ka-
sa, lecz czytnik kart kredytowych. Znalazł czyste blankiety pokwitowań, przejechał przez czytnik
kartą kredytową, która przydała mu się już przy otwieraniu drzwi, wpisał na blankiecie kwotę
139,98 dolarów - uznał, że to godziwa suma - spojrzał na nazwisko na karcie i złożył podpis z
grubsza podobny do wzoru widniejącego na odwrocie:
Austin Humboldt.
Kopia dla klienta, kopia dla klienta, jest. Rzucił okiem, czy jeszcze nie widać policjantów, scho-
wał kopię do kieszeni, odszukał w szufladzie pod kasą plik pokwitowań i wsunął do niego rachunek
pana Austina Humboldta. Z portfela wyjął wszystkie dokumenty, które nie należały do Humboldta,
i schował je do butów. A potem wyszedł zza lady.
Chwileczkę. Jeśli zamawiał okulary, to znaczy, że nosi okulary, prawda? Chwycił z półki jakieś
okulary i włożył na nos, ale zdał sobie sprawę, że widzi w nich tak samo. Nie miały szkieł.
Zaryzykować? Nie, z bliska będzie to widać, a miał przeczucie, że zaraz będą mu się przyglądać
z bardzo bliska.
Czas, czas, czas - nie było już czasu. Po lewej stronie jest inna półka z okularami.
Sięgnął do niej, modląc się, by nie trafić na jakieś denka od butelek, w których nic nie będzie
widział, i wyciągnął delikatne szylkretowe oprawki ze szkłami. Chyba zwykłe szkiełka, nie optycz-
ne. Dobrze!
Teraz mógł już wybiec zza lady, rzucić się na kanapę - nie była zbyt wygodna - wziąć ze stołu
magazyn People sprzed trzech miesięcy, położyć go na piersiach i zamknąć oczy.
Znaleźli go po trzech minutach. Leżał nieruchomo, starając się uspokajać myślą, że jeśli stanie
się to, co najgorsze, może przynajmniej uda mu się uciec z więzienia. Usłyszał stukanie do
szklanych drzwi.
Nie reaguj, powiedział do siebie. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie. Musisz swoje odespać.
Walenie w drzwi, niewyraźne, stłumione pokrzykiwania.
Dortmunder zerwał się jak koń na dźwięk wystrzału i zaczął wodzić wokół wzrokiem, po czaso-
piśmie, które spadło na podłogę, po fotografiach i wreszcie po szklanej ścianie, która stała się teraz
żywym obrazem przedstawiającym gromadę policjantów z twarzami rozpłaszczonymi na szybie.
Machali rękami i krzyczeli - okropny widok.
Właśnie wtedy uświadomił sobie, że szkła w okularach, które założył na nos, jednak są optyczne.
To były szkła do czytania, i wszystko wydawało się w nich nieco większe niż normalnie. Policjanci
za szybą niestety też.
Już za późno, żeby je zmienić. Trzeba działać i mieć nadzieję. Skoczył na równe nogi, podbiegł
do drzwi i sięgnął do nieistniejącej gałki, ale ponieważ niezbyt dobrze widział, obtarł sobie kostki
dłoni o metalową framugę. Zaczął je lizać. Policjanci cały czas stali za szklaną ścianą, wołali coś i
wpatrywali się w niego.
Dortmunder przestał lizać rękę i pokazał im swoją najbardziej zdumioną minę.
Rozłożył ręce, wskazał na drzwi, wykonał ruch dłonią, jakby kręcił gałką, a następnie wzruszył
ramionami jak Atlas, którego coś zaswędziało i musi zrezygnować ze swojej misji.
Jeszcze nie zrozumieli. Wciąż krzyczeli, żeby otworzył i pokazywali drzwi, jakby on nie wiedzi-
ał, gdzie są. Powtórzył zatem swój skromny repertuar gestów, a dwóch policjantów tak przycisnęło
twarze do szklanej ściany, że wyglądali jak ryby w mundurach.
Nareszcie się domyślili. Skoro już wiedzieli, że Dortmunder został tu zamknięty - tajemnica
zamkniętego pokoju! - można było zacząć teraz zdradzać przejawy paniki. A ponieważ cały czas
bał się potwornie, z ulgą przyjął możliwość okazania strachu choćby i pod fałszywymi pozorami.
Zaczął zatem rzucać się jak szalony na szklaną ścianę i dawać rozpaczliwe znaki, by go uwolni-
ono. Wskazał na zegarek - czy wy zdajecie sobie sprawę, która jest godzina? - udał, że rozmawia
przez telefon - przecież czekają na niego w domu! - i wreszcie usiłował rwać sobie włosy z głowy,
ale miał ich za mało, żeby je dobrze chwycić.
Teraz, kiedy on zaczął szaleć, wszyscy policjanci uspokoili się. Dawali mu znaki, kiwali głowa-
mi, rozmawiali przez radiotelefony. Starali się mu powiedzieć, żeby zachował spokój. Łatwo im
mówić.
Otwarcie drzwi zajęło im aż piętnaście minut, bo najwyraźniej nikt z nich nie był na tyle godny
zaufania, aby otrzymać od banku kartę kredytową. Przed salon optyka napływali kolejni policjanci,
żeby obejrzeć to jednoosobowe zoo, a Dortmunder kontynuował swoją pantomimę, rozrzucając
bezradnie ramiona i tłukąc się o ściany.
Wbiegł nawet za ladę, gdzie był telefon, z zamiarem zadzwonienia do May, swojej wiernej to-
warzyszki życia, która smacznie spała w ich przytulnym mieszkanku na Dziewiętnastej Ulicy - czy
je jeszcze kiedyś ujrzy? - żeby policjanci mogli zobaczyć, jak zrozpaczony mąż dzwoni do swojej
zaniepokojonej żony, ale po podniesieniu słuchawki dowiedział się, że z tego aparatu można pro-
wadzić tylko rozmowy miejscowe. To i lepiej.
Niech May śpi.
Wreszcie pojawiła się inna ekipa policyjna w specjalnych winylowych bluzach, które dawały jas-
no do zrozumienia, że są to supergliny, a nie krawężniki jak cała reszta. Mieli ze sobą różne dziwne
metalowe narzędzia, którymi zaczęli wyłamywać drzwi.
O Boże, jak im to wolno szło. Dortmunder już rozglądał się za jakąś cegłą, kiedy w końcu drzwi
ustąpiły i do środka wpadło około dwudziestu policjantów.
- Muszę zadzwonić do żony! - wrzasnął Dortmunder, ale ponieważ krzyczeli również wszyscy
inni, nikt nikogo nie słyszał. Nagle okazało się, że jednak ktoś tam dowodzi - opryskliwy, starszy
facet z wydatnym brzuchem, w innego rodzaju ważnym mundurze.
- Dosyć! - ryknął. - Przymknąć się!
I przymknęli się wszyscy oprócz Dortmundera, który wykorzystał ciszę, by raz jeszcze wrzasnąć:
- Muszę zadzwonić do żony!
Najważniejszy policjant stanął przed Dortmunderem, jakby udawał zatrzaśnięte przed nosem
drzwi.
- Nazwisko - powiedział.
Nazwisko. Jak on się nazywał?
- Austin Humboldt - powiedział Dortmunder.
- Jakiś dokument?
- Ależ oczywiście.
Dortmunder wyciągnął portfel i zaraz upuścił go na ziemię - wcale nie musiał udawać zdenerwo-
wania, wcale - po czym podniósł go i podał policjantowi, mówiąc:
- Proszę sprawdzić samemu. Jestem tak zdenerwowany, że trzęsą mi się ręce.
Policjant niechętnie wziął portfel i zaczął oglądać dokumenty, których kradzież Austin Humboldt
zgłosi za sześć godzin. Po kilku minutach oddał portfel i patrzył, jak Dortmunder znów go upuszc-
za, podnosi, po czym chowa do kieszeni.
- Pół godziny temu włamałeś się do tego budynku, przyszedłeś tutaj i drzwi się zatrzasnęły. Cze-
go tu szukałeś?
Dortmunder popatrzył na niego zdumiony.
- Co takiego?
- Po co przyszedłeś do optyka? - zapytał znów policjant.
Dortmunder popatrzył na stojaki z oprawkami.
- Po okulary!
- Włamałeś się do…
- Nigdzie się nie włamywałem!
- Drzwi do magazynu były po prostu otwarte? - Policjant patrzył na niego z najwyższą niechęcią.
Dortmunder potrząsał głową, jakby oganiał się od komarów.
- Jakiego magazynu?
- Wszedłeś tu przez magazyn…
- To nieprawda!
- Dobrze - zgodził się policjant. - Sam powiesz mi, co tu się stało.
Dortmunder potarł brew i spojrzał na czubki swoich butów.
- Nie wiem, co się stało. Chyba zasnąłem.
- Kapitanie, kiedy przyszliśmy, on spał. O tam - powiedział inny policjant, wskazując na kanapę.
- To prawda. Właśnie tam - odezwali się kolejni policjanci i też wskazali na kanapę.
Jeden z policjantów stojących za szybą również wycelował palec w kanapę, chociaż nie wiedział,
dlaczego to robi.
Ale kapitanowi wcale to się nie spodobało.
- Włamałeś się tu, żeby pospać?
- Dlaczego twierdzi pan - Dortmunder wyprostował się, okazując godność uczciwego obywatela
- że się tu włamałem?
- A jak się tu znalazłeś? - zapytał policjant.
- Przyszedłem, żeby mi zrobili okulary do czytania - oświadczył Dortmunder. - Zapłaciłem za nie
kartą kredytową. Dwie pary, słoneczne i zwykłe. Powiedzieli mi, żebym usiadł tam i zaczekał. Mu-
siałem zasnąć, ale dlaczego nie zbudzili mnie, kiedy okulary były gotowe? - Rozejrzał się wokoło,
jakby dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę z grozy sytuacji i wykrzyknął: - Zostawili mnie tutaj!
Wyszli i zamknęli! Mogłem tu umrzeć z głodu!
Kapitan był wyraźnie zdegustowany.
- Nie. Przyszliby rano, a przez noc człowiek nie umiera z głodu.
- Ale mogłem zrobić się głodny - upierał się Dortmunder. - I jestem strasznie głodny, nie jadłem
kolacji. Żona zabije mnie za to, że tak się spóźniam na kolację!
Kapitan zrobił krok do tyłu, żeby lepiej przyjrzeć się podejrzanemu.
- Wyjaśnijmy sobie pewne rzeczy - powiedział. - Przyszedłeś tu w ciągu dnia…
- Około czwartej po południu. Wczoraj.
- Kupiłeś dwie pary okularów, zasnąłeś i chcesz, żebym uwierzył, że pracownicy nie zauważyli
cię i wyszli, zamykając drzwi. A zupełnym zbiegiem okoliczności dziś w nocy ktoś włamał się do
tego budynku.
- Ktoś się tu włamał?
Nikt nie odpowiedział. Wszyscy tylko przyglądali mu się w milczeniu, więc Dortmunder znów
zapytał:
- Często tu się ktoś włamuje?
Kapitan nie zniżył się do odpowiedzi na to pytanie. Kiedy Dortmunder powiódł wokoło wzroki-
em, jeden z młodszych policjantów odezwał się:
- Wcale nie tak często - ale powiedział to bez przekonania.
- Ale jednak - stwierdził Dortmunder.
- Czasami - przyznał młody policjant i skulił się pod nieprzyjaznym spojrzeniem kapitana.
Dortmunder rozłożył ręce.
- No to gdzie tu jest zbieg okoliczności?
Kapitan przybliżył się do niego i przez szkła Dortmundera wyglądał teraz jak czołg z oczami.
- Jak zapłaciłeś za te okulary? Gotówką?
- Oczywiście, że nie - Przeklęte okulary zjechały mu z nosa i popchnął je palcem.
Trochę za mocno. Auu! Oczy zaczęły mu łzawić. - Kartą kredytową.
- A zatem paragon powinien wciąż tam być, prawda?
- Nie mam pojęcia.
- Zobaczymy - powiedział kapitan i zwrócił się do jednego ze swoich podwładnych - Poszukaj te-
go kwitu.
- Tak jest.
Trwało to tylko półtorej minuty.
- Jest! - zawołał policjant, kładąc na ladzie rachunek.
- To na pewno ten? - zapytał z najwyższym niedowierzaniem kapitan.
- Tak, proszę pana.
- Mam w kieszeni kopię, gdyby pan chciał zobaczyć - dodał usłużnie Dortmunder.
Kapitan przyjrzał mu się badawczo.
- Chcesz powiedzieć, że naprawdę przyszedłeś tu popołudniu i zasnąłeś?
- Tak jest, proszę pana - odparł Dortmunder.
- To niemożliwe - rzucił z wściekłością kapitan. - Gdzie jest w takim razie włamywacz? Musi
być w budynku.
Jeden z policjantów z oddziałów pomocniczych, starszy gość w jeszcze innym mundurze z epole-
tami, gwiazdkami i odznaczeniami, które wskazywały, że jest to bardzo ważny policjant z oddzi-
ałów pomocniczych, odchrząknął bardzo głośno i powiedział:
- Tak, kapitanie.
Kapitan wbił w niego wzrok.
- Tak?
- Krążą pogłoski, że go złapano - powiedział policjant z oddziałów pomocniczych.
Kapitan zrozumiał w lot.
- Chcesz mi powiedzieć, że nikt nie pilnuje wyjść?
- Tak. Ludzie mówią, że włamywacz został złapany - powtórzył policjant z oddziałów pomoc-
niczych.
Dortmunder grzecznie, ale z godnością zapytał:
- Kapitanie, czy mógłbym mieć małą prośbę? Żona będzie na mnie bardzo, ale to bardzo zła. Ona
nie lubi, jak się spóźniam na kolację nawet dziesięć minut i…
- Czego? Czego chcesz? - warknął kapitan.
- Czy mógłby pan napisać kilka słów do mojej żony? - zapytał Dortmunder.
- Napisać kilka słów? - wyglądało na to, że kapitan gotów jest ciężko pobić wielu ludzi, poczyna-
jąc od Dortmundera. - Zjeżdżaj stąd!
- No dobrze - zgodził się Dortmunder.
2
MAY nie chciała zrzędzić, ale czasami miała wrażenie, że John tak naprawdę nie potrzebuje ani
gniazdka rodzinnego, ani finansowego bezpieczeństwa, ani nawet pieniędzy na czynsz za następny
miesiąc. John musiał mieć nóż na gardle, być zupełnie bez grosza przy duszy, żeby zwlec się w
nocy z łóżka i zarobić na kawałek chleba. Przy okazji trafiało się też masło, szynka, a nawet cięża-
rówka rzeźnika.
Czasami faktycznie zdobywał jakieś pieniądze, choć niezbyt często. Ale i tak przeciekały mu
przez palce, zanim jeszcze zdołał włożyć je do kieszeni. Chodził ze swoimi dwoma kumplami na
wyścigi, gdzie konie zawsze okazywały się zawsze sprytniejsze - choćby dlatego, że to nie one sta-
wiały na niego. John czasami opowiadał jej o tym jednym niezwykłym dniu na wyścigach, kiedy
niemal wyszedł na swoje. Samo wspomnienie owego wydarzenia nawet po latach wywoływało ru-
mieniec podniecenia na jego policzkach.
Miał też znajomych, którym pożyczał pieniądze. Bo skoro ich miał, dlaczego się z nimi nie pod-
zielić? Ale byli to ludzie, którzy po wzięciu od niego dwustu dolarów, trafiali na ogół prosto do wi-
ęzienia.
Dlatego May wcale nie zdziwiła się tego ranka, że wielkim triumfem Johna na występach w New
Jersey okazało się to, że zdołał się wymknąć. Bez łupów, po które się wybrał, ale za to cały i zdrów.
- Było ich chyba kilkuset - opowiadał. - Więcej mundurów niż na paradzie, ale udało mi się stam-
tąd urwać. Niewiele brakowało, a dostałbym dla ciebie zaświadczenie, że nie mogłem być na kola-
cji.
- Ale fantów nie ma - zauważyła.
- Mówisz o tych aparatach? - zapytał. Jedli właśnie śniadanie - dla niej jak zwykle czarna kawa i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin