Haydon_Elizabeth_-_Symfonia_wiekow_01_-_Rapsodia-Dziecko_krwi.rtf

(1399 KB) Pobierz

 

 

- Opowiedz mi o miejscach, w których byłeś, i o cudach, które widziałeś. - Oczy błyszczały jej z podniecenia. - Chcę usłyszeć, dokąd pójdziemy i co zobaczymy pewnego dnia.

- Cóż, możemy zacząć od wielkich statków, które przewożą ludzi przez Morze Środkowe.

Opowiedział jej o masztach i żaglach, o plecionych łóżkach zwanych hamakami, w których sypiają żeglarze, o ogromnym porcie Kesel Tai, gdzie widywało się statki z całego świata, o morskich magach. Wspomniał o porcie Fallon z latarnią morską wysoką na sto łokci, oświetlającą drogę zagubionym marynarzom. Na koniec opowiedział o lirińskim porcie Tallono i kobiecie, która dzięki smoczej mądrości i mocy zmieniła otwartą zatokę w bezpieczną przystań.

Emily z zachwytem chłonęła jego słowa. Oprzytomniała tylko na krótką chwilę, żeby mu pokazać rodzinną farmę. Gwydion od razu rozpoznał duże gospodarstwo, które po południu wypatrzył z drogi. Przy bramie wejściowej paliły się lampy, zapraszając zbłąkanych przybyszów.

Gwydion miał w zanadrzu jeszcze wiele opowieści: o rzece, zimnej i miejscami tak szerokiej, że w ciężkiej porannej mgle nie widać było drugiego brzegu, o rzece płynącej do lirańskiej krainy Gorllewinolo, gdzie Emily spotkałaby ziomków swojej matki i nawet jako mieszaniec zostałaby przyjęta z otwartymi ramionami.

Opowiedziałby jej o wyroczni Yarim i jej szalonych wieszczkach, o Sepulvarcie, mieście licznych świątyń, gdzie rządził Patriarcha, o Wielkim Białym Drzewie. Niestety, nie zdążył, bo dotarli do wioski. Gdy zwolnili kroku, obiecał sobie, że pewnego dnia pokaże jej to wszystko.

Przy beczkach wytyczających ścieżkę do domu zabaw Emily zatrzymała się raptownie.

- Jak będzie brzmiało nasze nazwisko rodowe?

Gwydiona przeszedł dreszcz radości i jednocześnie strachu.

- Cóż, to trochę skomplikowane. Widzisz, ja nie mam na imię...

- Emmy, tu jesteś! Gdzie się podziewałaś, u licha? Wszyscy cię szukają.

W tym głosie brzmiała ulga i gniew. Emily zignorowała pytanie.

- Cześć, Ben. Jak udała się zabawa? Sam, to mój brat Ben.

Gwydion wyciągnął rękę. Ben zmierzył go wzrokiem, uścisnął podaną dłoń i natychmiast odwrócił się do siostry.

- Dostaniesz za swoje, kiedy ojciec się dowie.

- Czego się dowie?

- Że nie poszłaś na tańce.

- Oczywiście, że poszłam i świetnie się bawiłam.

Ben poczerwieniał z irytacji.

- Nie zatańczyłaś ani razu, Emmy. Musiałem uspokajać wielu rozsierdzonych.

Dziewczyna wybuchnęła śmiechem.

- Tańczyłam, ale nie w środku. Przecież mnie widziałeś. Daj spokój, Ben. Spędziłam cudowny wieczór.

- Emmy? - rozległ się jeszcze jeden głos.

Gwydion odwrócił się i zobaczył, że w ich stronę idzie wysoki ciemnowłosy młodzieniec. Emily wybiegła mu na spotkanie, a on chwycił ją w objęcia i dźwignął z ziemi.

- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! - wykrzyknął i ucałował ją w policzek. - Wieczór był miły? Dobrze się bawiłaś?

- Bardzo dobrze - odparła dziewczyna z uśmiechem. Przedstawiła Gwydionowi najstarszego brata i razem ruszyli do wozu, którym Justin po nią przyjechał.

- Dziękuję, Sam - powiedziała Emily. - Zobaczymy się jutro.

- O piątej. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Będę o tobie myślał przez cały czas, póki się nie spotkamy.

Emily cmoknęła go w policzek i pobiegła do wozu. Gwydion jeszcze nie wiedział, ile prawdy jest w jego słowach, ale jego serce przeszył ból.

- Kocham cię! - zawołał za nią, gdy konie ruszyły.

Emily przyłożyła dłoń do ucha, pokazując, że nic nie usłyszała. Machała do niego, póki wóz nie zniknął w mroku.

Następnego ranka Gwydion obudził się przed świtem i razem z innymi parobkami ochlapał się przy studni, nagi do pasa. Potem zawinął bukłak, sztylet i koszulę w opończę, a tobołek wepchnął pod swoje posłanie. W tym momencie dostrzegł na suknie trzy ciemne plamki. Wyciągnął z powrotem węzełek i przysunął do oczu. To były ślady krwi.

Obejrzał się od stóp do głów, ale nie znalazł żadnego skaleczenia. Schował opończę pod siennik i ruszył od pracy. Jako nowy robotnik dostał w miarę lekkie, ale niewdzięczne zadania. Z niesmakiem patrzył na coraz brudniejsze spodnie.

Kiedy o świcie parobcy zrobili sobie przerwę na śniadanie, poszedł na łąkę po kwiaty dla Emily. Uznał, że orliki rosnące w wysokiej trawie doskonale nadadzą się na urodzinowy bukiet. Po powrocie wyczyścił spodnie mokrą szmatą, żeby jako tako prezentować się w czasie wizyty. Nie chciał cuchnąć gnojem, prosząc ojca Emily o jej rękę. Wiele lat później przemknęło mu przez myśl, że ta woń na pewno nie była farmerowi obca.

W nadziei, że zostały jakieś resztki ze śniadania, ruszył w stronę domu. Od porannego upału lekko zakręciło mu się w głowie. Kiedy wchodził po stopniach ganku, zrobiło mu się słabo jak jeszcze nigdy w życiu.

Meridion unieruchomił maszynę. Ponownie sprawdził narzędzia i chwycił nimi delikatną nić. Uśmiechnął się do siebie, gdy obraz przez chwilę nie chciał się odkleić, zupełnie jakby chłopiec przytrzymał go siłą woli. Ostrożnie przeniósł wycięty fragment w dokładnie to samo miejsce, z którego go wziął. Następnie spojrzał w okular.

Gwydion stał pośrodku leśnego duktu. Słońce wytaczało się na niebo, ptaki śpiewały wśród listowia. Zadrżał lekko, kiedy ciepły wiatr owiał jego nagą pierś. Rozejrzał się jeszcze raz. Ten sam świeży poranek, ta sama droga. Wszystko było takie samo... oprócz wspomnień.

Ogarnęła go panika, serce zaczęło walić młotem. Puścił się biegiem przed siebie, rękami młócąc powietrze, żeby wrócić do innej rzeczywistości. Osiągnął jedynie tyle, że wzniecił kurz ze ścieżki.

Po głowie tłukły się różne myśli. Czyżby miał halucynacje? Zwariował? Chętnie uznałby ostatnie przeżycia za urojenie, ale w głębi duszy wiedział, że były prawdziwe. Nawet w najdzikszych fantazjach nie potrafiłby wymyślić tak cudownej istoty jak Emily.

Emily. Ze strachu krew zastygła mu w żyłach. Gdzie ona teraz jest? Co się z nią stało? Przeszył go ból na wspomnienie wyrazu jej twarzy, kiedy napomknął o rozłące. Czy go zrozumiała, czy wzięła sobie do serca jego ostrzeżenie? Ocalała z zagłady?

Spojrzał na siebie. Nie miał przy sobie bukłaka na wodę, sztyletu, koszuli i opończy. Na wspomnienie węzełka utkniętego pod siennikiem oblał go zimny pot. Dopiero teraz zrozumiał, co oznaczały ciemne plamki na suknie. Kochali się na jego rozpostartym płaszczu, razem stracili dziewictwo, przypieczętowując małżeństwo, które zawarli pod gwiazdami.

Z wolna ogarniała go rozpacz. Gorączkowo zaczął przetrząsać kieszenie spodni. Odetchnął z ulgą, kiedy trafił na sakiewkę, jedyną rzecz, której nie zostawił w szopie.

Drżącymi palcami rozwiązał rzemyki i wsadził dłoń do środka. Uśmiechnął się, namacawszy drobny przedmiot. Wyjął go ostrożnie. Guzik Emily. Dowód, że nie dostał pomieszania zmysłów,że jego wspomnienia nie były halucynacjami.

Westchnął głęboko, zdjęty bezmiernym smutkiem. Pomyślał o farmie i wiosce obróconej przed wiekami w zgliszcza, a następnie pochłoniętej przez ocean, który stał się grobem dla wyspy. Nie dopuścił do siebie myśli, że popioły Emily też rozwiał morski wiatr. Bał się popaść w szaleństwo.

Ojciec będzie wiedział, co robić. Emily na pewno przeżyła i odnalazła cymriańskich przywódców, o których jej powiedział na łące. Wsiadła na któryś z wielkich statków. Spełniło się jej marzenie, by zobaczyć ocean. Serce przepełniła mu nadzieja.

Nie chciał rozważać innych możliwości - że została zabita w czasie wojny, że ocalała z pożogi, ale umarła, zanim Cymrianie uciekli z wyspy, że wsiadła na jeden ze statków, ale nie przeżyła podróży, która kosztowała życie wielu ludzi, że dotarła bezpiecznie do lądu, lecz wkrótce potem zginęła. Doszedł do wniosku, że musi wrócić do domu i porozmawiać z ojcem. On będzie wiedział, jak ją odnaleźć.

Zawrócił i ruszył w stronę, z której przyszedł. Letni dzień stracił dla niego cały urok. Zbierały się ciemne, groźne chmury. Po kilku krokach padł na ziemię, twarzą prosto w kurz, przejęty niezgłębionym żalem. Z gardła wyrwał mu się rozdzierający szloch, krzyk bólu, który spłoszył zwierzęta w promieniu wielu mil.

Rankiem w dniu swoich urodzin Emily spała dłużej niż zwykle. Miała słodkie sny, lecz obudził ją ostry, rozpaczliwy krzyk.

Raptownie usiadła na łóżku, drżąc jak osika. Przez zasłony przesączał się słoneczny blask, śpiewały ptaki. Był piękny dzień. Minęła dłuższa chwila, nim ochłonęła ze strachu, który objął mrozem jej serce.

Na wspomnienie Sama i poprzedniej nocy rumieniec ubarwił jej policzki, a złe przeczucia rozwiały się jak mgła. Wyskoczyła z łóżka i w białej muślinowej koszuli nocnej ruszyła tanecznym krokiem przez pokój, licząc chwile do spotkania.

Dzień wlókł się niemiłosiernie. Pomagając matce w szykowaniu kolacji, zwierzyła się jej tyle, ile uznała za stosowne. W miarę, jak zbliżał się wieczór, jej podniecenie rosło. W końcu ojciec stwierdził, że jeszcze chwila, a będzie mogła oświetlić sobą drogę dojazdową.

Umówiona pora wizyty przyszła i minęła. Emily stała w oknie w najlepszej białej bluzce i różowej spódnicy. Przyszła i minęła pora kolacji. Potrawy wystygły i zrobiły się nieapetyczne. W końcu matka łagodnie odciągnęła ją od okna i posadziła przy stole. W czasie posiłku niewiele rozmawiano. Wyraz dziewczęcych oczu odbierał wszystkim ochotę na wesołą paplaninę.

Po kolacji bracia i rodzice wręczyli jej prezenty. Emily podziękowała z uśmiechem, ale sercem i myślami była gdzie indziej. Po zapadnięciu nocy wróciła do okna, pewna, że Sam przyjdzie.

Wreszcie, dużo po północy, ojciec wziął ją delikatnie za ramię i szepnął, że powinna iść spać. Skinęła głową i w odrętwieniu ruszyła do schodów. Po kilku krokach obejrzała się na rodziców.

Zobaczywszy głęboki smutek na ich twarzach, natychmiast oprzytomniała. Nie mogła znieść myśli, że cierpią razem z nią. Posłała im promienny uśmiech i powiedziała lekkim tonem:

- Nie martw się, tato. Na loterii będzie jeszcze wielu chłopców. Może w którymś się zakocham.

Oboje westchnęli z ulgą, a z oczu matki zniknął wyraz troski.

- Właśnie, skarbie. Na pewno będą.

Emily posłała im całusa i weszła po schodach, dodając w myślach: Ale mnie nie będzie.

Po latach i wielu bezowocnych poszukiwaniach Emily znalazła MacQuietha, którego nazwisko chłopiec wymienił tamtej nocy pod wierzbą. Natknęła się na niego przypadkiem, na ulicy wielkiego miasta, i choć on był sławnym wojownikiem, a ona nikim, zdobyła się na odwagę i zapytała go o chłopca. MacQuieth z początku okazał irytację, lecz dojrzawszy w jej oczach rozpaczliwą nadzieję, trochę złagodniał.

- Bardzo mi przykro, ale nigdy nie spotkałem takiego człowieka ani nie znam nikogo o tym imieniu.

Widząc jej minę, skrzywił się. Po raz pierwszy w życiu zapomniał o czekającym go zadaniu. Przez dłuższą chwilę stał na chodniku i patrzył za oddalającą się dziewczyną o nagle przygarbionych ramionach. Nie był jasnowidzem, ale nawet on potrafił dostrzec, kiedy z człowieka uchodzi dusza, kiedy rozpoczyna się jego upadek, bezsensowna egzystencja i odliczanie dni do wytęsknionej śmierci.

Gwydion czekał na odpowiedź wieszczki z całą cierpliwością, na jaką go było stać, ale na jego twarzy wyraźnie malowały się rozpacz i ból. To dobrze, że Wyrocznia jest moją babką, tłumaczył sobie.

Anwyn mierzyła wnuka przenikliwym spojrzeniem płonących niebieskich oczu o barwie jeszcze intensywniejszej niż oczy chłopca. Nie mogła się nadziwić, że nie odziedziczył stoickiej natury charakterystycznej dla całej rodziny. Miała dar widzenia przeszłości, ale przyszłość też umiała odczytać, stąd wiedziała, że pewnego dnia Gwydion będzie potężnym człowiekiem, podobnie jak wszyscy przedstawiciele jego rodu. Tylko on był w stanie przywrócić dynastii dawną chwałę, dlatego musiała roztoczyć na nim pieczę.

To moja pokrewna dusza, mówił łamiącym się głosem. Jestem tego pewny, babciu. Proszę. W jego oczach lśniły łzy. Krople Meridiona już dawno wyparowały, jeszcze zanim wpadł na pomysł,żeby przyjść do niej po rade. Anwyn jednak rozumiała, o czym świadczyły fakty podane przez Gwydiona: pieczenie oczu i przeniesienie w czasie.

Inna rzecz, kto je zastosował. Formuła eliksiru od tysiąca lat spoczywała w głębinach oceanu razem z Serendair. Choć Anwyn znała cześć odpowiedzi na pytanie wnuka, niektóre wydarzenia z przeszłości były również przed nią ukryte. Odpędziła niemiłą myśl i wróciła spojrzeniem do drżącego chłopca.

Podjął wielkie ryzyko, żeby się z nią zobaczyć. Musiał stawić czoło wichrom, z furią smagającym niedostępne, ponure tumie, wśród których stało kamienne zamczysko. Dłonie mu krwawiły od czepiania się skał w drodze do jej kryjówki. Widocznie bardzo mu zależało na spotkaniu, a ją rzadko odwiedzali goście, szczególnie w ostatnich czasach. Dobrze było znowu mieć towarzystwo, zwłaszcza kogoś, kto pewnego dnia mógł się przydać, choć na razie był pogrążony w rozpaczy i zajęty wyłącznie sobą.

Jej twarz przybrała nieobecny wyraz. Zastanawiając się nad pytaniem wnuka, uświadomiła sobie, że musi w odpowiedni sposób przekazać mu wieść. Obejrzała ręce Gwydiona i zaczęła je owijać miękkim płótnem.

- Ona nie dotarła do lądu - powiedziała ze smutkiem. - Przykro mi, chłopcze. Nie postawiła stopy tutaj ani w Manosse. Jeśli była Lirinką, gwiazdy powinny wiedzieć, gdzie jest, a nie wiedzą. Na innych ziemiach też jej nie ma. Nie opuściła wyspy na żadnym ze statków z uciekinierami.

- Jesteś pewna? Może zaszła jakaś pomyłka? Proszę, babciu, spojrzyj jeszcze raz. A jeśli płynęła z drugą flotą, która zboczyła z kursu?

Anwyn powstrzymała się od uśmiechu i ruszyła do ołtarza, na którym leżała zaśniedziała luneta, jeden z dwóch najstarszych przedmiotów w tym kraju. Jej ojciec użył go pierwszy, żeby ostrzec mieszkańców tych ziem przed niebezpieczeństwem. Wzięła instrument do ręki i przez chwilę napawała się jego ciepłem i mocą. Następnie podeszła do wielkiego okna wychodzącego na morze odległe o tysiąc mil. Przystawiła lunetę do oka. Długo przez nią patrzyła, po czym odwróciła się do wnuka.

- Cóż, dziecko, przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale nikogo o tym imieniu i odpowiadającego podanemu przez ciebie opisowi nie było wśród ludzi, którzy opuścili wyspę przed jej zagładą. Ta dziewczyna nie dotarła do lądu.

Gwydion osunął się na podłogę, przytłoczony bólem. Jego ciałem wstrząsnął potężny szloch. Anwyn wolnym krokiem wróciła do ołtarza i odłożyła lunetę. Uśmiechnęła się nieznacznie.

- Co powiesz na obiad?


Część Pierwsza


1

1146, trzeci wiek

Poruszał się jak cień chmury sunącej po niebie, niezauważony nawet przez wiatr, który owiewał go, jakby nie napotykałżadnej przeszkody. Ukradkiem dotarł na szczyt wzgórza i przeszukał wzrokiem pola leżące w dole. Wypalone trawy uginały się pod silnymi podmuchami. Żaden dźwięk nie mącił ciszy.

Gdy się ściemniło, Brat wstał i zerknął przez ramię. Skinął głową i podjął obserwację.

Chwilę później dołączył do niego ogromny cień. W resztkach dziennego światła liczne rękojeści sterczące zza pleców sierżanta wyglądały jak szczęki gigantycznego kraba. Wielkolud podążył za spojrzeniem Brata i zapytał:

- Ile mamy czasu?

Postać w czerni milczała przez dłuższą chwilę, przechylając zakapturzoną głowę, jakby nasłuchiwała dalekiej rozmowy.

- Kwadrans. Ale nie oni mnie niepokoją.

- Wiem. - Olbrzym westchnął. - Nie uda się nam, co?

Brat nie odrywał oczu od horyzontu.

- Raczej nie. - Obejrzał się na olbrzyma. - Ty dałbyś radę uciec, gdybyś wyruszył natychmiast.

- Nic z tego, panie - odparł gigant, uśmiechając się drapieżnie. - Tak daleko zaszedłem, że szkoda byłoby teraz wracać. Zresztą dopadliby mnie wcześniej czy później. Jeśli tobie to nie czyni różnicy, panie, wolałbym zostać.

Brat kiwnął głową i wrócił spojrzeniem ku rozległym polom.

- Więc lepiej, żeby łowcy nas nie schwytali.

Jednym ruchem zdjął z pleców broń podobną do kuszy i ruszył w dół zbocza.

- Też tak uważam - mruknął sierżant, ale usłyszał go tylko wiatr.

 

Ciemność, która już zapadła, była cięższa niż kroki Brata, którego nie wyczuły ani nie dostrzegły nawet małe polne stworzenia. Wysoki, chudy, w czarnej opończy, poruszał się jak duch. Nie wydawał żadnego dźwięku, nie zostawiał śladów, stapiał się z mrokiem. Gdyby tę postać dostrzegł ktoś o sokolim wzroku, puls na pewno by mu przyspieszył, oddech uwiązł w krtani na ułamek sekundy, co Bratu wystarczyłoby w zupełności. Świadek zginąłby przed następnym uderzeniem serca.

Czarny cień w żaden sposób nie zakłócał miriadów wibracji świata, które tylko on odbierał. Tropieni przez niego ludzie mogli budzić grozę, wyraźnie czuł ich siłę. Jego były pan nie szczędził kosztów na pościg, co Brat traktował jako rzecz oczywistą.

Przyklęknął i naszykował broń. Na twarzy ukrytej pod obszernym kapturem zagościł ponury uśmiech. Cele znalazły się w zasięgu strzału. Jeszcze ich nie widział, ale nie musiał. Z dużej odległości potrafił usłyszeć ich stąpania, bicie serc. Niczym rekin w wodzie wyczuwał ich krew i ruchy. To był jego dar odziedziczony po przodkach, tyle że jeszcze silniejszy niż u Draków czystej krwi.

Zamknął oczy i skupił się na ruchu powietrza, zmianach kierunku wiatru i subtelnych prądach, które mogły wpłynąć na tor pocisku. Po chwili zrobił wydech i delikatnie nacisnął spust.

Jego broń, długa na dwa łokcie, nie miotała zwykłych strzał ani bełtów, lecz po trzy cienkie metalowe dyski o rozmiarach klonowego liścia. Ich kurs zmieniał się pod wpływem silnych podmuchów, ale strzelec wyborowy uwzględniał te czynniki. Zanim pociski dotarły do celu, Brat ponownie załadował broń i wystrzelił. Posyłał serię za serią w czoła i oczy ofiar znajdujących się w odległości prawie ćwierci mili od niego.

Pierwsze dyski wbiły się w gałkę oczną zbójcy, wwierciły głęboko w czaszkę, wypadły z drugiej strony i przecięły gardło drugiego nieszczęśnika. Czterej kolejni rozbójnicy zginęli, nim zorientowali się w sytuacji. W tym czasie kat był już daleko. Tylko dowódca zdążył odwrócić głowę i spojrzeć w twarz śmierci.

W oddali, na szczycie wzgórza, z którego wcześniej prowadził obserwację, Brat zatrzymał się i rzucił spojrzenie za siebie.

- Dowódca był szybki - powiedział do towarzysza.

Olbrzym skinął głową.

- Ale niedostatecznie szybki, co?

- Tym razem nie.

 

Obszedłszy teren wokół obozu, Brat upewnił się, że tej nocy nikt nie zobaczy ich ogniska. Na wszelki wypadek Grunthor osłonił je trzema metalowymi płytami. Nadzwyczajne środki ostrożności nieraz ratowały im życie.

Wielki Bolg spojrzał znacząco na ciężki plecak z zapasami żywności. Brat skinął głową. Grunthor wyjął z worka udziec łani, którą zabili dwa dni wcześniej, i usiadł przy ognisku. Nadział mięso na długą kość, umieścił ją w dwóch wrębach metalowych płyt, zaczął obracać nad niskim płomieniem. Siedzieli w milczeniu, póki udziec się nie przypiekł. Brat nasłuchiwał podejrzanych dźwięków, Grunthor nie zwracał uwagi na nocne odgłosy. Wiedział, że towarzysz uprzedzi go o niebezpieczeństwie.

W końcu zdjął udziec z ognia, oddzielił kawałek wielkości dłoni, podał go Bratu, resztę zostawił sobie. Zaczai rwać mięso zębami. Drak pokroił swoją cześć sztyletem. Pieczeń miała paskudny, lekko rybi smak. Z trudem przełknął kęs.

- Prawie zepsute.

Gigant skinął głową.

- Tak, chyba musimy napocząć suchy prowiant.

- Będziemy go potrzebować na korzeniu Wielkiego Drzewa.

- Wiem, ale nic innego nie mamy.

- A co z królikiem?

- Zjedliśmy wczoraj.

Brat odłożył resztę mięsa.

- Więc jutro zapolujemy.

Znowu nastało tradycyjne milczenie. Po chwili Grunthor wyciągnął się przy ognisku i zapadł w sen. Brat tymczasem przeniósł się myślą ku wydarzeniom, które sprowadziły ich w to miejsce.

Przypomniał sobie, jak szedł przez tonącą w ciemnościach Podziemną Komnatę F’dora. Nic nie mógł poradzić na to, że jego buty stukają głośno na wypolerowanej obsydianowej posadzce. Nawet gdyby jaskinia była oświetlona, gładkie ściany z czarnego wulkanicznego szkliwa znajdowały się tak daleko, że ledwo dostrzegłby wyryte na nich misterne rysunki o obscenicznej treści.

Mimo piecyków płonących czarnym ogniem jedyne jaśniejsze miejsce stanowił krąg światła, do którego właśnie się zbliżał.

Pośrodku komory stał odziany w purpurową kapłańską szatę mężczyzna, który go tutaj wezwał, niegdyś człowiek, teraz gospodarz demona, złączony z nim w jedną plugawą istotę. Z własnej woli nigdy nie przyjąłby od niej zlecenia.

Brat zacisnął zęby, walcząc z instynktowną reakcją na tę świątynię zła, na potwora w ludzkiej skórze, na wynaturzenia, do których tutaj dochodziło. Miał wrażenie, że w jego żyłach płyną igły. Odwieczna nienawiść, podsycana w Drakach przez wieki krucjat przeciwko F’dorom, obudziła się w nim z całą siłą w miejscu, które wrogowie jego rasy uczynili swoim domem.

Obie strony jego natury - dracka wrażliwość na wibracje odziedziczona po matce i bolgańska miłość do głębin ziemi przekazana przez nieznanego ojca - buntowały się przeciwko kalaniu świętego miejsca. Jeszcze silniejsza była odraza do demona, który zawładnął bezwolnym człowiekiem. Władca Tysiąca Oczu. F’dor. Tsoltan. Jego pan.

Gdy wszedł w krąg światła, usłyszał cichy głos, słodki jak miód:

- Mam dla ciebie zadanie.

Ciemne oczy z czerwonymi obwódkami wpiły się w Brata, badając jego reakcję. Czułe nerwy zaprotestowały przeciwko brutalnemu wtargnięciu; zupełnie jakby rzeźnik obmacywał mięso, szukając najlepszego miejsca do nacięcia. Drak nic nie odpowiedział. Zrobiłby wszystko, żeby nie oddychać tym samym powietrzem.

- Ręka - powiedział kapłan-demon.

Brat rozwarł pięść i wyciągnął do niego lewą dłoń. F’dor zachichotał w półmroku.

- Bawi mnie twój opór. Chyba już się przekonałeś, że nigdy nie odzyskasz swojego prawdziwego imienia. Za żadne skarby ci go nie zwrócę. Nie wyjawię również, jak je zdobyłem. Twoje usługi są dla mnie zbyt cenne.

Ze szklanej podłogi tuż przed Bratem wyrosła winorośl. Najeżona obsydianowymi kolcami, sama wyglądała jak ze szkła. Do najwyższego pędu był przyczepiony klucz.

- Weź go.

Brat sięgnął bez wahania w górę. Obsydianowy wąs roztrzaskał się jak nóżka delikatnego kielicha.

Drak podsunął klucz pod oczy przystosowane do mroku jaskiń, z których wyszli Bolgowie. Uśmiechnął się w duchu, słysząc, że ludzkie serce demona zaczyna bić szybciej w odpowiedzi na jego buntowniczą postawę. Klucz był zwyczajny, tyle że wykonany z czarnej kości i wygięty jak żebro.

- Udasz się z nim do przerwanego mostu lądowego prowadzącego na północne wyspy. W jego podstawie znajduje się brama, przez jaką nigdy jeszcze nie przechodziłeś. Struktura ziemi jest w tamtym miejscu mocno osłabiona. Możesz się tam źle czuć. Jeśli przekroczysz wrota we właściwy sposób, znajdziesz się na rozległej pustyni. Będziesz wiedział, w którym kierunku iść. Wyjdzie ci na spotkanie mój stary przyjaciel. Uzgodnisz z nim datę, kiedy przeprowadzisz go na tę stronę. Zależy mi na czasie. Najpierw jednak wrócisz do mnie, a ja przygotuje się do roli przewodnika. Jasne?

- Tak.

- Przekażesz mi wiadomości od niego i powiesz, jakie są ustalenia.

- Nie jestem posłańcem.

- Masz rację. Jesteś zwykłym lokajem.

Blask odległego piecyka padł na czarny talizman wiszący na szyi demona. Promienne złote koło otaczało spiralę utworzoną z czerwonych kamieni. W samym jej środku było wyryte pojedyncze oko o takim samym przeszywającym spojrzeniu jak to, które teraz wpijało się w Brata.

F’dor zrobił krok w jego stronę. Brat skrzywił się, poczuwszy swąd spalonego mięsa bijący od demona, zwłaszcza z jego ust. Ten smród towarzyszył całej rasie, lecz odór Tsoltana był wyjątkowo silny.

- Chcę, żebyś wykonał zadanie jak najszybciej. Mniejsza o ofiary. Ich śmierć nie będzie miała żadnego znaczenia. Ja jestem panem, a ty moim niewolnikiem, chyba że podążysz za mną z własnej woli albo porwie cię moje zwycięstwo.

Zrobił to, czego żądał demon.

Do tej pory nigdy nie odczuwał wyrzutów sumienia z powodu zabójstw, nie cofał się przed złem, ale tego, co zobaczył w spustoszonej krainie za horyzontem, nie dało się opisać słowami. W obliczu zagłady, która groziła światu, po raz pierwszy w życiu postanowił uciec, porzucić wszystko, zaryzykować wieczność gorszą od śmierci. Nawet dla niego inne wyjście było nie do pomyślenia.

Otrząsnął się z zadumy, gdy jego zmysły zarejestrowały ruch w oddali. Klucz, który trzymał w ręce, lśnił mimo ciemności. Wsunął go szybko do kieszeni.

Spojrzał w kierunku wibracji. Zbliżały się wilki. Były jeszcze daleko, polowały. Nieharmonijne wibracje świadczyły, że nie są to zwykłe drapieżniki, lecz stworzenia używane przez F’dorów jako szpiedzy.

Cmoknął cicho. Grunthor natychmiast otworzył oczy i sięgnął do pasa z bronią. Bezszelestnie odwrócił się do towarzysza.

Brat pokazał mu gestami: sześć wilków, po trzy na każdej flance. Grunthor skinął głową. Położył pikę, zdjął z pleców wielki łuk. Drugą ręką przeniósł dużą metalową pokrywę, którą zakrył i zgasił ognisko. Drak przygotował cwellan, dziwną broń podobną do kuszy. Bolg dodatkowo położył obok siebie p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin