Vina Jackson - Osiemdziesiąt dni 03 - Osiemdziesiąt dni czerwonych(1).docx

(343 KB) Pobierz
Osiemdziesi?t dni czerwonych

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Bieganie

 

Stopy uderzały o ziemię zgodnie z rytmem serca.

Central Park był zasypany śniegiem. Mimo pozornego spokoju cały czas byłam świadoma, że miasto otacza mnie z każdej strony — wielka otwarta dłoń z łąką pośrodku i budynkami strzelającymi w niebo jak brudne szare palce, wyrastające wokół białych śnieżnych kołderek, porozkładanych na trawnikach.

Śnieg był świeży i sypki. Czułam, jak lekko skrzypi pod moimi stopami, amortyzując kroki. Całkowita biel wyostrzała zmysły, a suche zimne powiewy na policzkach odczuwałam jak dotyk jakiegoś chłodnego, pozaziemskiego stworzenia. Zmrożony oddech zawisł na wysokości mojej twarzy jak kłąb dymu, a lodowate powietrze paliło w gardle.

Biegałam codziennie od miesiąca. Od dnia, kiedy w księgarni Shakespeare & Co. na Broadwayu znalazłam książkę Dominika. Przeczytałam ją w pośpiechu, w tych krótkich, rzadkich chwilach, kiedy byłam w domu sama, z dala od bacznego spojrzenia Simona.

Dziwnie było to czytać. Główna bohaterka wydawała się bardzo podobna do mnie. Wykorzystał kilka naszych rozmów, opisał historie z mojego dzieciństwa, które mu opowiedziałam, dołującą atmosferę małego miasteczka, w którym dorastałam i z którego pragnęłam się wyrwać. Bohaterka miała nawet rude włosy.

Kiedy czytałam, słyszałam mocny jak dzwon głos Dominika, jego wyjątkową intonację. Znajdowałam też odniesienia do książek, o których wiedziałam, że je czytał i do muzyki, którą lubił.

Od naszego zerwania minęły dwa lata. Doszło do strasznego nieporozumienia. Uniosłam się honorem i odeszłam, czego żałowałam do dzisiaj. Kiedy po jakimś czasie wróciłam do jego mieszkania, żeby wszystko odkręcić, Dominika nie było. Zajrzałam przez szparę pod drzwiami i zobaczyłam pusty pokój i stos listów na podłodze. Od tamtej pory nie miałam od niego znaku życia.

Aż do dnia, kiedy szukałam na Manhattanie butów do biegania i na wystawie księgarni wypatrzyłam jego książkę. Zaciekawiona otworzyłam ją i doznałam szoku, bo mimo burzliwego związku i niesmacznego rozstania, zadedykował ją mnie. „Dla S. Twój na zawsze”.

Od tamtej pory nie mogłam myśleć o niczym innym.

Bieganie było sposobem na uporanie się z targającymi mną emocjami. Szczególnie zimą, kiedy ziemię pokrywał śnieg, a na ulicach panowała cisza. Zimą Central Park wyglądał jak śnieżna pustynia i był jedynym miejscem, gdzie na godzinę znajdowałam schronienie przed kakofonią miasta.

Oraz okazją, by spędzić trochę czasu bez Simóna.

Wciąż prowadził orkiestrę Gramercy Symphonia, w której się poznaliśmy.

Dołączyłam do sekcji smyczkowej trzy lata temu i grałam na skrzypcach Bailly’ego, podarowanych mi przez Dominika. Simón był dyrygentem i pod jego batutą znacznie rozwinęłam umiejętności. Zachęcił mnie do grania solo i znalazł mi agentkę, dzięki czemu miałam już za sobą kilka tras i udział w paru nagraniach.

Nasza znajomość była czysto profesjonalna, choć niepozbawiona flirciarskiego podtekstu. Wiedziałam, że Simón jest we mnie zakochany i nie starałam się jakoś specjalnie go zniechęcić. Ale nic się między nami nie wydarzyło aż do mojej kłótni z Dominikiem. Byłam wówczas w trasie i nie miałam gdzie się podziać. Mieszkanie Simóna znajdowało się niedaleko Lincoln Centre, miało własną scenę do prób i wydawało się oczywistym rozwiązaniem, znacznie prostszym i praktyczniejszym niż hotel.

Ale potem Dominik zniknął, a kilka nocy z Simónem zmieniło się w kilka lat.

Okazało się, że jestem całkiem szczęśliwa. Simón był łatwym partnerem, lubiłam go, nawet kochałam. Przyjaciele z entuzjazmem przyjęli nasz związek. To miało sens — młody wirtuoz dyrygentury i jego wybijająca się skrzypaczka. Po latach życia zdeklarowanej singielki albo z kimś, kogo moi przyjaciele i rodzina uważali za partnera niewłaściwego dla mnie, niespodziewanie się dopasowałam.

Czułam się akceptowana. Normalna.

Życie było niekończącym się łańcuszkiem prób, występów i studiów nagraniowych, emocji związanych z wydaniem pierwszego albumu, a potem kolejnych. Miłe przyjęcia, Gwiazdki i Święta Dziękczynienia spędzane z przyjaciółmi i krewnymi. Jako nowojorska złota para muzyki klasycznej byliśmy nawet bohaterami kilku artykułów. Mieliśmy sesję zdjęciową w Carnegie Hall — staliśmy obok siebie, ja położyłam głowę na ramieniu Simóna, a moje rude loki mieszały się z jego gęstymi czarnymi puklami. Miałam na sobie czarną aksamitną sukienkę z dekoltem na plecach.

W tej samej sukience po raz pierwszy grałam dla Dominika Cztery pory roku Vivaldiego, na scenie w parku w Hampstead.

Dominik i ja zawarliśmy układ — on kupi mi nowe skrzypce (moje zostały zniszczone w czasie bójki kibiców na stacji Tottenham Court Road), a w zamian ja zagram dla niego w parku, a potem raz jeszcze, na prywatnym koncercie, na którym miałam wystąpić całkiem naga. To była bezczelna prośba całkiem obcego człowieka, ale pomysł podekscytował mnie w sposób, którego wówczas jeszcze nie potrafiłam wyjaśnić. Dominik dostrzegł we mnie coś, czego ja nie widziałam — pragnienia i żądze, których nie zaczęłam jeszcze nawet zgłębiać. Tę stronę osobowości, która od tamtej pory przyniosła mi rozkosz i ból.

Dominik dotrzymał słowa i zastąpił mój stary, poobijany instrument skrzypcami Bailly’ego, na których aż do teraz gram wszystkie koncerty, choć do prób miałam już kilka innych.

Simón chciał mi kupić nowe skrzypce. Woli nowoczesne instrumenty z czystym dźwiękiem i uważał, że powinnam spróbować czegoś nowego, dźwięczniejszego. Podejrzewam jednak, że chciał usunąć z mojego życia wszelkie pozostałości po Dominiku. Tyle że wcześniej dostałam już tyle ofert od menedżerów i wytwórców instrumentów, że mogłam wymienić bailly’ego z dziesięć razy.

Ale prezent od Dominika wydawał się wprost dla mnie stworzony. Żaden inny instrument nie miał takiego dźwięku, tak idealnej wagi, żaden tak doskonale nie leżał mi w dłoniach i nie dopasowywał się do podbródka. Gra na baillym natychmiast przywoływała postać Dominika, a myśli o Dominiku zabierały mnie do miejsca, w którym grałam najpiękniej. Do mentalnego zatracenia, gdy ciało przejmowało kontrolę nad mózgiem, a umysł umykał w strefę snów, w której muzyka ożywała i nie musiałam grać. Wystarczało mi doświadczenie tego, jak ręce grają za mnie.

Jakaś kobieta spojrzała na mnie zaskoczona. Była ubrana w grubą kurtkę z kapturem naciągniętym na twarz, żeby chronił ją przed zimnem, a przed sobą pchała jasnoniebieski wózek z opatulonym jak Eskimos dzieckiem w środku. Mijający nas biegacz, ubrany w jasnożółty termoaktywny strój z odblaskowymi paskami, rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie.

Simón kupił mi na święta między innymi strój do biegania. Może chciał w ten sposób oświadczyć, że zaakceptował treningi i przestanie mnie namawiać, żebym zamiast tego poszła na siłownię. Simón nienawidził joggingu w Central Parku, szczególnie wcześnie rano albo późnym wieczorem. Przytaczał statystyki na temat atakowanych biegaczek. Ale większość z nich była blondynkami z włosami zebranymi w koński ogon i biegała w poniedziałki koło szóstej rano. Zakomunikowałam mu, że prawie całkowicie mnie to wyklucza, jako że jestem ruda i o szóstej rano nigdy nie znajduję się poza łóżkiem. Nigdy. Ale i tak się czepiał.

Podarował mi designerskie termoaktywne rękawiczki, pasujące do nich długie spodnie, koszulkę i kurtkę, a nawet najdroższe na rynku buty do biegania, choć dopiero co sama kupiłam sobie parę.

— Biegasz po lodzie, poślizgniesz się — powiedział.

Nosiłam te buty, żeby sprawić mu radość. Zmieniłam tylko sznurówki z białych na czerwone, żeby dodać jakiś akcent kolorystyczny. I wkładałam rękawiczki. Ale kurtkę najczęściej zostawiałam w domu. Nawet zimą lubiłam biegać tylko w kamizelce. Na początku zimno było zabójcze. Wiatr wbijał mi się w skórę jak gwoździe z łoża fakira, ale kiedy już się rozgrzałam, cieszyło mnie świeże powietrze i zimny wiatr, który dopingował do szybszego biegu.

Kiedy wracałam do domu, skórę miałam czerwoną, a mimo rękawiczek palce czasem bolały, jakbym je sobie odmroziła.

Simón przytulał mnie i całował, żeby mnie rozgrzać, a potem rozcierał moje nagie ramiona, aż skóra zaczynała boleć.

Wydawał się ciepły pod każdym względem, począwszy od skóry koloru kawy, którą zapewniały mu wenezuelskie korzenie i dużych brązowych oczu, aż po gęste kręcone włosy i masywne ciało. Miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, a odkąd byliśmy razem, stopniowo przybierał na wadze. Nie robił się gruby, nie. Ale wspólne kolacje i butelki wina wypijane przy filmach oglądanych na DVD sprawiły, że ze szczupłego zrobił się krzepki, a delikatna warstewka tłuszczyku dawała złudzenie miękkości. Pierś miał zarośniętą gęstymi czarnymi włosami, które uwielbiałam przeczesywać, kiedy leżeliśmy w łóżku, po seksie.

Był bardzo męski z wyglądu, a w zachowaniu bardzo czuły. Nasze dwa wspólne lata można porównać do odprężającej kąpieli w wannie pełnej piany. Związek z nim jawił mi się jak powrót do domu po ciężkim dniu pracy i włożenie flanelowej piżamy oraz starych skarpet. Nie ma nic lepszego niż towarzystwo mężczyzny, który kocha cię całkowicie, bezwarunkowo. Simón dbał o mnie, chronił, pielęgnował.

A mnie to nudziło.

Starałam się zwalczyć brak satysfakcji dużą ilością zajęć. Pracowałam jak szatan. Grałam na skrzypcach, jakby każdy występ miał być ostatnim. Przebiegłam nowojorski maraton. Biegałam i biegałam, wciąż starałam się uciec, ale zawsze i tak wracałam do domu.

Dopóki nie przeczytałam książki Dominika.

Od tej pory niemal bez przerwy słyszałam w głowie jego głos.

Najpierw w czasie lektury. Czułam się, jakbym słuchała audiobooka.

Potem zalała mnie fala wspomnień.

Naszą znajomość konstytuował seks, ale nie częsty i pełen miłości, jaki łączył mnie i Simóna.

Dominik miał pragnienia bardziej mroczne niż przeciętny człowiek. Kiedy był obok, czułam, że wnosi w moje życie światło przewodnie. Przy nim czerpałam rozkosz z realizacji fantazji, o których wcześniej nawet nie myślałam. Prosił mnie, żebym robiła dla niego rzeczy, o których nikt przed nim nie odważył się szepnąć. Nie chodziło nawet o śmiałość — nalegał, żebym pozwoliła mu używać mojego ciała dla jego przyjemności, podporządkowała mu się w dziwnej grze, bardziej psychicznej niż fizycznej, w której byliśmy równymi partnerami, choć postronnemu obserwatorowi mogło się wydawać, że pozwalam mu sobą kierować.

Pod względem seksualnym Simón był całkowitym przeciwieństwem Dominika. Lubił, kiedy ja byłam na górze i przez większość naszych wspólnych wieczorów harowałam, siedząc na nim okrakiem i usiłując powstrzymać się przed myśleniem o pracy czy liście zakupów albo przed wpatrywaniem się w białą błyszczącą ścianę za wezgłowiem łóżka.

Telefon zabrzęczał mi w kieszeni spodni i tak się zdziwiłam, że niemal wylądowałam na oblodzonej ścieżce. Niewiele osób miało mój numer, więc rzadko ktoś dzwonił. A jeśli już, był to albo Simón, albo moja agentka Susan. Simón wiedział, że biegam, więc rzadko telefonował, chyba że chciał, żebym po drodze kupiła coś na śniadanie, najlepiej pączki z cukierni na rogu Lexington i Pięćdziesiątej Szóstej ulicy, które uwielbiał moczyć w kawie.

Szybko ściągnęłam rękawiczkę. Palce miałam tak przemarznięte, że ledwie dałam radę utrzymać telefon. Numer był nowozelandzki, ale żaden z tych, które miałam zapisane w pamięci komórki.

Z obawą wcisnęłam guzik. Bardzo rzadko rozmawiałam z najbliższymi przez telefon. Nie byliśmy typem rodziny, która często się ze sobą kontaktowała, woleliśmy e-maile albo Skype’a. Poza tym w Nowej Zelandii było późno.

 Halo?

 Cześć, Sum, jak leci?

 Fran?

 Nie mów, że już nie poznajesz mojego głosu?

 Oczywiście, że poznaję, ale nie spodziewałam się telefonu od ciebie. Która jest u was godzina?

 Nie mogę spać. Rozmyślałam.

 Żeby ci nie weszło w krew…

 Chciałabym przyjechać i cię odwiedzić.

 W Nowym Jorku?

 Prawdę mówiąc, wolałabym Londyn, ale nie upieram się. Zaczyna mi się nudzić w Te Aroha.

Nie spodziewałam się kiedykolwiek usłyszeć takich słów z ust mojej siostry. Pasowała do naszego rodzinnego miasta jak pięść do nosa, absolutnie nie była stworzona do mieszkania w małym miasteczku, a jednak spędziła tam całe życie, prawie trzydzieści lat. Odkąd skończyła liceum, pracowała w miejscowym banku. Zaczynała na infolinii, potem została team leaderką, a w końcu doradczynią finansową, choć nie miała żadnego kierunkowego wykształcenia, nie licząc kursów organizowanych przez bank. Byłam jedynym członkiem mojej rodziny, który poszedł na studia, ale rzuciłam je po roku.

Mogłam ją sobie bez trudu wyobrazić. U mnie była sobota rano, u niej — późny sobotni wieczór. Siedziała w swoim domku, ubrana w dżinsowe spodenki i poszarpany podkoszulek w kolorze wściekłej pomarańczy, w stylu punka z lat osiemdziesiątych, jak zwykle rozedrgana, przeczesywała palcami krótkie włosy w kolorze platynowego blondu albo kręciła na palcu pasmo grzywki. Był środek lata, więc prawdopodobnie panował upał, ale jej stary domek był chłodny, zresztą w Te Aroha w powietrzu zawsze czuło się zimniejszy powiew, jakby całe miasto żyło w cieniu gór.

 Co się stało? — spytałam. — Myślałam, że zostaniesz tam na zawsze.

 Nic nie trwa wiecznie.

 Nie, ale w twoim przypadku to radykalna odmiana. Co się stało?

 Nie wiem, czy powinnam ci mówić. Mama mi zabroniła.

 Na litość boską, teraz już musisz. Nie możesz mnie tak zostawić.

Zwolniłam tempo do szybkiego marszu, ale kiedy przestałam biec, zaczęłam się ślizgać przy każdym kroku. Lodowate powietrze sprawiło, że drżałam, bo ruch już mnie nie ogrzewał. Palce dłoni, na której nie miałam rękawiczki, zrobiły się krwistoczerwone od zimna i zaczynały pulsować.

 Fran, jestem na środku Central Parku, a temperatura jest polarna. Muszę zacząć znów biec, a nie mogę jednocześnie rozmawiać, więc wyduś to z siebie, a ja oddzwonię, jak wrócę do domu.

 Pan van der Vliet umarł — powiedziała tak łagodnie, jakby powoli odbezpieczała broń. — Twój nauczyciel gry na skrzypcach — dodała, wypełniając ciszę.

 Wiem kto to!

Zatrzymałam się i pozwoliłam, żeby zmrożone powietrze owinęło się wokół mnie jak stalowy koc.

Fran milczała na drugim końcu linii.

 Kiedy? Co się stało? — zdołałam wreszcie zapytać.

 Nie wiedzą. Znaleziono jego ciało w rzece. Tej samej, w której zginęła jego żona.

Żona pana van der Vlieta zginęła tego dnia, kiedy się urodziłam. Wracała do domu z Taurangi przez Karangahake Gorge i jej samochód wpadł w poślizg na mokrej od deszczu nawierzchni. Nie zmieściła się w jednym z ciasnych zakrętów i uderzyła w jadącą z przeciwka ciężarówkę. Kierowcy nic się nie stało, nie miał nawet zadrapania, ale samochód pani van der Vliet przekoziołkował i wpadł do rzeki. Utonęła, zanim ktokolwiek zdążył do niej dotrzeć.

 Kiedy? — Słowa grzęzły mi w gardle, jakbym połknęła kłębek wełny.

 Prawie dwa miesiące temu — szepnęła Fran. — Nie mówiliśmy ci. Myśleliśmy, że to cię zasmuci, wpłynie na twoje występy. Mama i tata nie chcieli, żebyś rzuciła wszystko i przyjechała na pogrzeb.

 Przyjechałabym.

 Wiem. Ale co to za różnica? On byłby martwy tak czy siak, nawet gdybyś przyjechała.

Fran, jak większość Nowozelandczyków, jakich znam, była pragmatyczna do bólu. Ale jej nieubłagana logika nie powstrzymała kleszczy, które zaciskały się na moim sercu.

Pan van der Vliet miał koło osiemdziesiątki i wydaje mi się, że nigdy nie pogodził się ze stratą żony. Ale choć cichy i nienarzucający się, był kamieniem milowym mojego dzieciństwa. Mimo że całe dorosłe życie mieszkał w Nowej Zelandii, wciąż mówił z twardym holenderskim akcentem. Łagodnie, ale stanowczo poprawiał mój chwyt na smyczku albo chwalił za udany występ.

Sztuki gry na skrzypcach nauczyłam się w dużej mierze poprzez obserwację jego gry. Sposobu, w jaki jego wysokie i nieznośnie chude ciało nabierało życia i gracji, gdy brał do ręki instrument. Grał, jakby przekraczał próg do innego świata, stawał się innym człowiekiem, tracił codzienną niezdarność. Próbowałam naśladować moment, w którym zdawał się jednoczyć z muzyką. Zamykałam oczy, chłonąc melodię ciałem i odkryłam, że w ten sposób gram znacznie lepiej niż ciągle wpatrując się w nuty.

I choć to nie Hendrik van der Vliet podsunął mi pomysł, by grać na skrzypcach — odpowiedzialne za to były winylowe płyty ojca — z całą pewnością tylko dzięki nauczycielowi nie przestałam tego robić. Z zewnątrz wydawał się surowym człowiekiem, ale była w nim łagodność, którą rzadko okazywał. Większość dzieciństwa spędziłam, starając się zasłużyć na jego pochwałę. Ćwiczyłam i ćwiczyłam, aż opuszki palców miałam pozdzierane do krwi.

 Summer? Jesteś tam? Wszystko dobrze?

Jej słowa zabrzmiały jak echo.

 Fran, oddzwonię do ciebie, dobrze?

Rozłączyłam się i schowałam telefon do zamykanej kieszeni w spodniach, nie czekając na to, co odpowie siostra.

Wsadziłam słuchawki do uszu i nastawiłam głośną muzykę. Fight like a girl Emilie Autumn — pan van der Vliet nie zniósłby tego. Zawsze pchał mnie w stronę muzyki klasycznej i był bardzo rozczarowany, gdy odeszłam z akademii muzycznej i wyniosłam się do Londynu.

Wyobrażałam sobie jego twarz pod wodą. Czy miał wypadek? Albo atak serca, przypadkiem w tym samym miejscu, w którym zginęła jego żona? Wątpiłam w to. Nie pamiętam, żeby pan van der Vliet miał choćby katar i nie mogłam sobie wyobrazić, żeby chorował. Ale nie był też według mnie typem kogoś, kto skacze do wody. To byłoby zbyt spontaniczne. Raczej wybrałby sposób, który zapewniłby pełną kontrolę nad każdą chwilą zanurzania się. Wszedłby do rzeki.

Widziałam to przed oczami jak film. Miał na sobie swój najlepszy strój. Może ten garnitur, który włożył na koncert, który zagrałam w holu szkoły podstawowej w Te Aroha w czasie mojego tournée po antypodach przed kilku laty? Biała koszula, ciemnooliwkowa kamizelka, spodnie i marynarka. Wyglądał jak konik polny. Siedział z niewygodnie podkulonymi nogami, bo tylko tak mógł się zmieścić między rzędami niedużych drewnianych krzeseł, które ustawiono w holu. Skórę miał cienką jak papier, wyglądał, jakby mógł ulecieć z wiatrem jak liść.

Po prostu wszedł do wody i się odprężył. Musiał zrobić to późno w nocy albo wcześnie rano, zanim nad rzeką zaroiło się od plażowiczów, spacerowiczów i dzieci z nadmuchiwanymi dętkami, na których płynęły z prądem aż do Peroy, gdzie rzeka Ohinemuri spotykała się z Waihou.

Pan van der Vliet był jednym z nielicznych ludzi w Nowej Zelandii, którzy nie umieli pływać. Mówił, że nigdy nie chciał się nauczyć, wolał się cieszyć komfortem suchego lądu, nawet w najbardziej upalne dni. Nie miał ani odrobiny tkanki tłuszczowej, więc poszedłby na dno jak kamień.

Kiedy dotarłam do domu, łzy spływały mi po policzkach. Zasmuciła mnie wieść o panu van der Vliecie, ale jeszcze bardziej fakt, że nie wiedziałam o pogrzebie. Że nie miałam okazji się pożegnać, podziękować za wszystko, co dla mnie zrobił.

Simón siedział na stołku przy barze śniadaniowym i czytał gazetę, a długie włosy otaczały jego twarz jak kurtyna. Miał na sobie stare znoszone dżinsy i podkoszulek z nadrukiem Iron Maiden, bo jak zwykle wykorzystywał każdą okazję do ubrania się normalnie, nie w zwyczajowy strój dyrygenta — frak, w którym według mnie wyglądał doskonale, jak skrzyżowanie wilkołaka i wampira. Simón nie znosił fraka, twierdził, że przypomina mu kaftan bezpieczeństwa.

Odwrócił się, kiedy tylko weszłam do pokoju i już był na nogach, już zamykał mnie w objęciach.

 Fran dzwoniła — powiedział. — Tak mi przykro, kochanie.

Wtuliłam się w niego i schowałam twarz w jego ramionach. Pachniał tak jak zawsze gałką muszkatołową i cynamonem — używał tej wody, odkąd go znałam. Bogaty, drzewny zapach kojarzył mi się z bezpieczeństwem i jego objęciami.

 Nie wiedziałam, że ma nasz numer domowy — zdziwiłam się cicho.

 Dałem jej w czasie świąt.

Simón był usposobiony rodzinnie bardziej niż ja. Kłócił się z rodzeństwem jak opętany, z rodzicami też, ale mimo to rozmawiał z nimi co najmniej raz w tygodniu. My dogadywaliśmy się dobrze, ale spokojnie mogłam przeżyć pół roku bez kontaktowania się z nimi.

Podniosłam głowę i go pocałowałam. Miał pełne wargi i, jak zwykle, cień zarostu na szczęce. Odpowiedział pocałunkiem i pociągnął mnie delikatnie w stronę sypialni. Włożył dłonie pod moją koszulkę i zaczął rozpinać sportowy stanik.

Przyzwyczaił się do jednego z moich dziwactw — kiedy byłam smutna, nic lepiej nie poprawiało mi humoru niż seks, oczywiście pod warunkiem że to nie Simón był przyczyną chandry. Wiem, że to dziwny sposób na pocieszenie i pewnie podzielała go niewielka część kobiecej populacji. Mnie seks koił jak nic innego, była to jedyna aktywność, no może poza grą na skrzypcach, która potrafiła dać mi spokój.

Ściągnął mi spodnie i wsunął we mnie palce. Znajomy dreszcz przyjemności przebiegł mi po kręgosłupie.

 Muszę wziąć prysznic — zaprotestowałam. — Jestem cała spocona.

 Nie musisz — powiedział stanowczo i popchnął mnie na łóżko. — Wiesz, że taką cię lubię.

To była prawda i często to podkreślał. Simón lubił mnie taką, jaka byłam, bez względu na stan. Zdarzało się na przykład, że budziłam się w nocy, czując między nogami jego usta albo że rzucał się na mnie, gdy wracałam z siłowni.

Był mężczyzną pełnym pasji, który uwielbiał się kochać i był gotowy na wszystko, byle tylko mnie zadowolić. Ale w sypialni mieliśmy różne gusta. Żadne z nas nie chciało dominować.

Simón nie był typem pana, a ja tęskniłam za tą lodowatą nutką w dotyku Dominika i podobnych do niego mężczyzn. Chciałam, żeby ktoś mnie związał i zabawiał się ze mną. Simón próbował, ale nie potrafił wzbudzić w sobie przekonania do choćby myśli o zrobieniu mi krzywdy. Mówił, że nawet w wyobraźni nie umiałby uderzyć czy związać kobiety, co wykluczało spanking, jedną z rzeczy, które lubiłam najbardziej.

Był dobrym człowiekiem. Wiedziałam, że bardziej w jego stylu byłoby, gdybym to ja znalazła się na górze, ale naginał się do moich upodobań. Fakt, że przez cały nasz związek zmagałam się z dokuczliwym brakiem spełnienia, był niegojącą się raną, przyczyną poczucia winy. Swędzącym miejscem, którego nie można podrapać.

Najbardziej na świecie pragnęłam być kobietą, którą uszczęśliwiają zwykłe rzeczy. Miałam przecież o wiele więcej — mężczyznę nie tylko dobrego, ale wspaniałego. Obydwoje byliśmy zdrowi i mieliśmy przyjaciół i udane kariery. A mimo to w głowie słyszałam szept, który podpowiadał, że to nie jest życie, jakiego chciałam, jakie by mi pasowało.

Simón chciał wziąć ślub i mieć dzieci, a ja nie. To jedyna rzecz, co do której nie mogliśmy się dogadać i której nie można było naprawić. Czułam dreszcz przerażenia za każdym razem, kiedy patrzył na wystawę jubilera albo uśmiech...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin