Willy_Kyrklund-Zbyt_gorliwy_kochanek.pdf

(3893 KB) Pobierz
401647884 UNPDF
WILLY KYRKLUND
zbyt gorliwy kochanek
Gdy roztargniony archeolog ucieka z żoną amerykań-
skiego doktora, czyni to posługując się łazikiem tegoż
doktora, w biały dzień, przed południem. Ponieważ jest
roztargniony, jedzie wprost na pustynię, i mała pani bliska
jest wołania o pomoc, lecz powstrzymuje się, bo to jednak
brzmiałoby głupio. Mimo że tak roztargniony, archeolog
nie zapomniał jednak uprzednio wyjąć świec ze wszystkich
samochodów w całym mieście Kirman, co poszło szybko,
bo samochodów w Kirman jest niewiele i wszystkie stoją
zaparkowane w karawanseraju.
Tak wprost na pustynię nie można jednak wyjechać,
bo pustynia nie zaczyna się tuż pod Kirmanem. Wybiera
więc zwyczajną drogę przez Bam, wciska pedał aż do oporu
i jedzie pełnym gazem.
Poranek jest czarowny. Trochę nocnego chłodu prze-
trwało jeszcze w powietrzu, którego podmuch czuje się
za szybą samochodu, choć słońce już pali. Pokrywająca
ziemię roślinność zwiędła, lato jest w pełni. Po obu stro-
nach drogi wznoszą się strome fałdy, góry, które ongiś były
przylądkami i szkierami na jakimś morzu.
Ona kładzie dłoń na jego ramieniu.
— Piotr będzie okropnie zły — mówi. — I smutny —
dodaje po chwili. — I niespokojny.
Ukośne światło poranne oświetla falujące karby gór,
wydobywa i obnaża ich ogromną, nieopisaną nagość.
Góry suchej strefy nie mają przepaski lasów wokół bioder
ani ptaków na piersiach. Żaden jeleń nie pasie się tu
w leszczynie. Tu góry są nagie i nagość ich jest zupełna,
401647884.002.png
zadziwiająca, nieuleczalna. Królestwo kamienia. W kamie-
niach odbija się słońce, w zmaganiach dnia z nocą rozsadza
je na proch; ciężkie zaspy piargów gromadzą się u stóp
gór.
Nie spotykają po drodze nikogo. Gdy zbliżają się do
Bam, on dodaje jeszcze gazu. W Bam jest bowiem tele-
graf, a można przypuszczać, że naczelnik policji w Kirman
nie był rano w najlepszym humorze. Wóz zarzuca trochę
na wirażu. Archeolog nie ma zbyt wielkiej wprawy
w prowadzeniu samochodu, ale przy tak dużej szybkości
tego nie widać.
— Naciśnij klakson! — komenderuje, gdy jakieś dziec-
ko wybiega na drogę.
Łazik pędzi z rykiem przez główną ulicę Bam. Przy
posterunku wzniesiono barykadę z kawiarnianych ławek.
Żołnierz stoi na środku barykady i daje sygnał, żeby się
zatrzymali. Pięciu innych żołnierzy wybiega z pobliskiej
kawiarni, nawołując i wymachując karabinami.
Archeolog kieruje wóz między dwie ławki i nie hamuje.
— Zaprzyj się nogami! Zaprzyj się!
Uderzenie ciska ich oboje na tablicę rozdzielczą. Ale
wóz przebija się na drugą stronę barykady. Żołnierz stoją-
cy na barykadzie trochę za późno odskoczył. Gdy koledzy
do niego podbiegają, tarza się po ziemi. Łazik mknie dalej.
Pada strzał.
— Pewnie tylko na postrach — mówi mała pani z nie-
pewnym optymizmem, bo uważa, że sprawa przybiera
dość kiepski obrót... — Piotr musiał chyba telegrafować,
że nie wolno im do nas strzelać?
— Na pewno — zgadza się mężczyzna — ale nie
można na tym polegać. Czy to wiadomo, jak oni celują?
Więcej strzałów nie pada. Poczciwy Piotr z pewnością
telegrafował. Krzyczący żołnierze znikają za węgłem muru.
Mur znika za innymi murami. Dachy Bam znikają w dali.
— Jedziemy teraz do Beludżystanu — powiada on.
Istnieje z pewnością wiele sposobów zdobycia kochanej
kobiety. Wyjechanie z nią do Beludżystanu to może jeden
z rzadziej stosowanych. Ale cóż, z jednej strony miłość nie
401647884.003.png
cofa się przed stwarzaniem sobie trudności. Z drugiej zaś
Beludżystan nie leży zbyt daleko od Kirman.
— Gdybyś mnie uprzedził — mówi ona — mogłabym
zabrać z sobą coś na zmianę. Przydałaby mi się także ta
żółta plisowana sukienka. I czerwona apaszka.
— Kupimy wszystko w Quetta — odpowiada on. —
W Quetta jest też doskonały hotel. Bardzo przyjemny.
Mogą teraz jechać wolniej. Na tylnym siedzeniu leży
paliwo, prowiant i zapas wody na tydzień. Do granicy
można dojechać w ciągu jednej doby. Znajdują się teraz
na otwartym terenie.
Na wschodzie rozciąga się suche morze.
Samotny łazik z trzaskiem zjeżdża w ocean powietrza.
W powietrzu jest cisza. Powietrze migocące na płaskim
żwirze. Na widnokręgu tworzą się srebrzyście mieniące
się smugi. W miarę jak słońce podnosi się na niebie i ziemia
rozgrzewa, smugi zlewają się w zatoczki i jeziora, i wciąż
im się zdaje, że wóz wjeżdża w płytką wodę, a fale
zaczynają pluskać o chłodnicę. Ale nim chłodnica zdąży ją
roztrącić, woda cofa się, tylko suchy żwir trzeszczy pod
oponami, ziemia spalona nieugaszonym pragnieniem.
W dali widać sznur wielbłądów brnących po kolana w tym
dziwnym jeziorze, które stale jest tam, gdzie ciebie nie
ma.
— Jest coś zdradliwego w tej pustyni — mówi ona —
nie można jej ufać.
— Nic nie szkodzi — odpowiada on. — Nie jedziemj^za
fatamorganą, jedziemy za śladami kół.
Na dnie morza leży sól. Zebrała się w najgłębszych
częściach morskiego basenu, tworząc utrudniające komu-
nikację pasma. Po wypalonej na twardo glinie jedzie się
jak po ceglanej podłodze. Piasek może powodować trud-
ności. Ale sól jest najgorsza.
Upał zaczyna być dokuczliwy. Słońce stoi wysoko i mała
pani chce zrobić południową sjestę. Ale mężczyzna sprze-
ciwia się. Nieco dalej będzie trudna przeprawa, no i nie
wiadomo przecież, czy nie wysłali za nimi w pościg samo-
chodu z Kirman. Wtedy znaleźliby się w tym niebez-
401647884.004.png
piecznym miejscu jak myszy w pułapce. Chodzi o to, aby
mieć już tę niebezpieczną przeprawę za sobą.
Mijają starą latarnię. W dawnych czasach płonął na jej
szczycie ogień wskazujący karawanom drogę do Zahidanu.
Świeże powiewy za szybą samochodu przemieniły się
z rozedrgany żar. Gdy temperatura podnosi się powyżej
50° C, nie pragnie się tego rodzaju powiewu. Zdmuchuje
on tę odrobinę chłodu, którą wydzielają nasze własne
ciała.
Mała pani wypija litr wody na godzinę, silnik dwa litry.
Chłodnica tryska jak gejzer. Bardzo często samochód
musi stawać, archeolog wyskakuje z wozu, podnosi maskę,
dolewa wody do chłodnicy, chłodzi ją, puszcza w ruch
wentylator. Woda syczy i wrze na rozgrzanych płytkach,
a wentylator rozpryskuje ją w tył, do wnętrza wozu.'
Kobieta zaczyna odczuwać zmęczenie.
— Przydałyby mi się okulary od słońca — jęczy.
Nie powinna naturalnie narzekać. Coś niecoś można
chyba znieść dla miłości. Trudno się jednak nie zastana-
wiać nad tym, czy nie dałoby się tego wszystkiego urzą-
dzić prościej. Czy nie można by uzgodnić tej sprawy
przedtem? Wprawdzie ogromnie romantycznie jest w taki
sposób uciekać przez pustynię i tak dalej, a hotel
w Quetta ma być taki przyjemny, ale powinno się chyba
popróbować najpierw spojrzeć trochę realistyczniej na
sytuację. To, że się ludzie zakochują, nie jest przecież
samo w sobie niczym aż tak bardzo oryginalnym czy wy-
jątkowym, zwłaszcza w takiej małej dziurze jak Kirman,
gdzie wszyscy się znają i dosłownie tworzą jedno stado,
i to dorośli ludzie, którzy zdążyli już trochę się znudzić
swoimi starymi i drogimi partnerami seksualnymi — arche-
olog nie jest wprawdzie żonaty — ale w każdym razie
zrównoważeni dorośli ludzie, którzy wiedzą coś niecoś
o życiu i o tym, jak to zwykle bywa w tych sprawach,
o ile o tych sprawach można coś wiedzieć.
Szaleństwo też musi mieć jakąś miarę, nieprawdaż? Po-
dobnie jak wszystko inne. Zbyt małe szaleństwo to nie-
dorzeczność, człowiek jest przecież tylko człowiekiem,
401647884.005.png
nie wykręci się od tego, nawet gdyby chciał, i za swoje
zbyt małe szaleństwo może potem pokutować przez całe
życie, jeśli wszystko źle pójdzie. Ale zbyt wielkie szaleń-
stwo to też niedorzeczność, dla każdego chyba oczywista.
Sztuką jest naturalnie zachować umiar, może to nie zawsze
bywa łatwe, trzeba się jednak starać w miarę swoich
możliwości.
Ona, choć wypija litr wody na godzinę, wciąż ma prag-
nienie, twarz jej błyszczy jak świeżo przekrojony arbuz,
jest tylko brudniejsza.
— Nie pij tyle — mówi on — pocisz się od tego, a pył
i sól osiadają na spoconej skórze, co jest nieprzyjemne.
Prawdziwy wyga pustynny pije bardzo oszczędnie.
Ale słowa jego padają jak ziarno na opokę.
— Jestem tak spragniona, że chyba umrę — mówi ona.
I nie podejmuje najmniejszego wysiłku, by upodobnić się
do prawdziwego wygi pustynnego.
Wreszcie docierają do tej trudnej przeprawy. Sól leży
tu głębokimi, grząskimi warstwami przykrytymi twardą
skorupą. Mimo że temperatura tuż przy ziemi dochodziłaby
tu do 60°—70° C nawet w cieniu — oczywiście gdyby ist-
niał tu jakiś cień — sól zachowuje wilgoć. Górna warstwa
wysycha na twardą białą skorupę, ale pod spodem znajduje
się miękka, przypominająca śnieżną kaszę papka solna.
W takim terenie przepadały całe armie z końmi, słoniami,
wozami wojennymi i sztandarami, tak opowiada kro-
nikarz, mówi o tym, jak to wojownicy szli brnąc i ślizgając
się w błocie, pod palącym żarem słońca, a ich strzały
grzęzły w szlamie, a ich łuki tonęły w mule.
Skorupa może w niektórych miejscach udźwignąć męż-
czyznę. Wielbłądy i pojazdy zapadają się. Łazik jedzie
po niej, a skorupa trzeszczy pod kołami, potem nagle za-
łamuje się — cmokL. samochód zapada się i grzęźnie.
Mężczyzna wyskakuje z wozu. Wyciąga z tylnego sie-
dzenia łopatę i cztery mocne deski. Kobieta chwyta za
kierownicę. On zaś podkopuje koła, podkłada deski, a potem
jedzie się ostrożnie, dopóki deski starczy. Gdy deska się
skończy, trzeba pobiec za wóz, zabrać dwie pozostałe deski,
401647884.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin