Wróbel.doc

(2347 KB) Pobierz
Mary Doria Russell jest z wykształce-

Mary Doria Russell jest z wykształce-
nia paleoantropologiem, autorką prac na-
ukowych na temat biologii kości i kaniba-
lizmu. Studiowała antropologię kulturalną
na University of Illinois-Urbana, magi-
sterium uzyskała z antropologii społecz-
nej na Northeastern University, a dokto-
rat zrobiła z antropologii biologicznej na
University of Michigan.

Powieść Wróbel jesl jej debiutem lite-
rackim. Jest to historia charyzmatyczne-
go jezuity i lingwisty, Emilia Sandoza,
który w XXI wieku bierze udział w na-
ukowej misji jezuickiej w celu nawiąza-
nia kontaktu z nowo poznaną kulturą poza-
ziemską. Sandoz i jego towarzysze są przy-
gotowani na samotność, trudy i śmierć,
ale nie na spotkanie z tak odmienną cywi-
lizacją. Kiedyś uważany za świętego, San-
doz — okaleczony fizycznie i duchowo
— wraca samotnie na Ziemię, gdzie zo-
staje oskarżony o ohydne zbrodnie i fia-
sko misji.

Wróbel to wspaniała, trzymająca w na-
pięciu powieść, obfitująca w prawdziwe
literackie skarby. To powieść magiczna,
której dalekowzroczność i głębię intelek-
tualną można porównać do Imienia róży,
a którą czyta się z takim zainteresowa-
niem jak Ptaki ciernistych krzewów.


Mary Doria Russell
WRÓBEL

ZYSK I S-KA

WYDAWNICTWO

Tłumaczy! Andrzej Polkowski


Tytuł oryginału
THE SPARROW



Copyright © 1996 by Mary Doria Russell

This Łcpyistałjpji pofeljshed by anangement with Villard Books, a division of



Random House, Inc.

Ali rights reserved

CoKyiifitf'              f far Jflj/Polish tianslation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c,

Poznań

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki
Lucyna Talejko-K wiatkowska



Fotografia na okładce
Piotr Chojnacki


 




3000208939

Wydanie I
ISBN 83-7150-490-X



Zysk i S-ka

Wydawnictwo s.c.

ul. Wielka 10,61-774 Poznań

tel.853-27-51, 853-27-67

tel./fax 852-63-26

Dział handlowy tel. 864-14-03, 864-14-04


Dla

Maury E. Kirby

i Mary L. Dewing

ąuarum sine auspicio hic

liber in lucern non esset

editas


Prolog

Prawdę mówiąc, można to było przewidzieć. Cała historia
Towarzystwa Jezusowego dowodziła umiejętności zręcznego
i skutecznego działania oraz pasji do odkryć i badań. W okresie,
który Europejczycy z dumą nazwali Epoką Wielkich Odkryć,
ojcowie jezuici pojawiali się na świeżo odkrytych ziemiach już
w rok lub dwa po śmiałkach, którzy nawiązali pierwszy kontakt
z tubylcami. Zresztą pionierami odkryć często byli sami jezuici.

Organizacja Narodów Zjednoczonych potrzebowała całych
lat na podjęcie decyzji, którą Towarzystwo Jezusowe podjęło
w dziesięć dni. W Nowym Jorku dyplomaci prowadzili długie
i zażarte dyskusje, czy i dlaczego powinno się ryzykować życie
ludzi w celu nawiązania kontaktu ze światem, który później miał
być znany jako Rakhat, kiedy na Ziemi wciąż jest tyle nie rozwią-
zanych i pilnych problemów. W Rzymie nie dyskutowano, czy
i dlaczego to uczynić, ale jak szybko da się misję zorganizować
i kogo wysłać.

Towarzystwo nie prosiło o zgodę żadnej doczesnej władzy.
Działało według własnych zasad, na własny koszt, na mocy
autorytetu papieża. Misja na Rakhat miała charakter nie tyle tajny,
ile prywatny; subtelna to różnica, ale dzięki niej Towarzystwo nie
czuło potrzeby wyjaśniania lub usprawiedliwiania swojego
przedsięwzięcia, kiedy po kilku latach sprawa nabrała rozgłosu.

Jezuiccy uczeni podjęli misję na Rakhat, by poznawać, a nie
nawracać. Ich celem było poznanie i obdarzenie miłością innych
dzieci Bożych. Był to cel, który przyświecał im zawsze, kiedy bez
lęku sięgali najdalszych granic ludzkiego poznania. Wyprawili się
na Rakhat ad majorem Dei gloriam: dla większej chwały Bożej.

Nie zamierzali nikogo skrzywdzić.


1. RZYM: grudzień 2059

Dnia 7 grudnia 2059 roku, w środku nocy, ojcaEmilia Sandoza
zabrano z izolatki szpitala Salvator Mundi i przewieziono furgo-
netką do siedziby jezuitów przy Borgo Santo Spirito 5, znaną jako
Numer 5, którą od Watykanu dzieli kilka minut marszu przez plac
Świętego Piotra. Następnego dnia rzecznik prasowy Towarzy-
stwa Jezusowego stanął przed masywnymi drzwiami rezydencji
i ignorując wykrzykiwane pytania i jęki rozczarowania dzienni-
karzy, odczytał krótkie oświadczenie:

„Zgodnie z tym, co nam wiadomo, ojciec Emilio Sandoz jest
jedyną osobą, która powróciła z misji jezuitów na Rakhat. Jeszcze
raz składamy podziękowanie Organizacji Narodów Zjednoczo-
nych, Konsorcjum Kontakt i Sekcji Górnictwa Asteroidowego
Korporacji Ohbayashi za umożliwienie ojcu Sandozowi powrotu.
Nie posiadamy żadnych dodatkowych informacji o losie innych
członków załogi. Pozostają w naszych modlitwach. Ojciec San-
doz jest zbyt chory, by można go było przesłuchać, a proces jego
ozdrowienia może trwać kilka miesięcy. Do tego czasu nie będzie
żadnych dalszych komentarzy na temat samej misji lub na temat
oskarżeń ze strony Konsorcjum Kontakt w stosunku do działal-
ności ojca Sandoza na Rakhacie".

Była to jawna próba zyskania na czasie.

Ojciec Sandoz był rzeczywiście chory. Całe jego ciało pokry-
wały wykwity samorzutnych wylewów podskórnych. Dziąsła
przestały już krwawić, ale wszystko wskazywało na to, że jeszcze
długo nie będzie mógł jeść normalnie. No i trzeba będzie coś
zrobić z jego rękami.

Tymczasem szkorbut, anemia i wyczerpanie sprawiały, że
spał dwadzieścia godzin na dobę. Kiedy się budził, leżał nieru-
chomo, skulony jak płód i prawie tak samo bezradny.

Przez te pierwsze tygodnie drzwi do jego małego pokoju
prawie zawsze pozostawały otwarte. Pewnego popołudnia, kiedy
na korytarzu pastowano podłogę, brat Edward Behr, pomimo
ostrzeżeń ze strony personelu szpitala Salvator Mundi, zamknął

8


drzwi, aby uchronić ojca Sandoza od hałasu i niemiłego zapachu.
Sandoz akurat się obudził i musiał zauważyć, że jest zamknięty.
Brat Edward już nigdy nie powtórzył tego błędu.

Vincenzo Giuliani, generał Towarzystwa Jezusowego, każde-
go ranka zaglądał do pokoju, by spojrzeć na chorego. Nie miał
pojęcia, czy Sandoz zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś na niego
patrzy. Kiedy ojciec generał był bardzo młody, Sandoz, który
wyprzedzał go o rok w dziesięcioletniej formacji kapłańskiej,
bardzo go fascynował. Dziwny chłopak ten Sandoz. Zagadkowy
człowiek. Vincenzo Giuliani zrobił karierę jako znawca ludzi, ale
tego człowieka nigdy nie zdołał zrozumieć.

Spoglądając na Emilia, tak chorego i teraz prawie niemego,
Giuliani wiedział, że nieprędko uda się coś z niego wyciągnąć. To
go jednak nie zniechęcało. Vincenzo Giuliani był cierpliwy. Trze-
ba być cierpliwym, by dobrze sobie radzić w Rzymie, gdzie czas
odmierzany jest nie stuleciami, ale tysiącleciami, gdzie cierpli-
wość i dalekosiężne spojrzenie zawsze cechowały życie politycz-
ne. Miasto użyczyło nawet nazwy cnocie cierpliwości: romanita.
Romanita wyklucza emocję, pośpiech, zwątpienie. Romanita wy-
czekuje na odpowiedni moment i dopiero wtedy uderza. Romanita
opiera się na absolutnym przekonaniu o ostatecznym sukcesie
i wyrasta z jednej tylko zasady: Cunctando regitur mundis. Cze-
kając, zdobywa się świat.

Tak więc nawet teraz, po sześćdziesięciu latach, Vincenzo
Giuliani nie odczuwał najmniejszego zniecierpliwienia, kiedy nie
mógł się porozumieć z Emiliem Sandozem. Wiedział, że jego
cierpliwość w końcu zostanie wynagrodzona.

Osobisty sekretarz ojca generała skontaktował się z ojcem
Johnem Candottim w dzień Świętych Niewiniątek, trzy tygodnie
po przeniesieniu Emilia do Numeru 5. „Sandoz ma się na tyle
dobrze, że może się z ojcem widzieć", poinformował Candottiego
Johannes Voelker. „Proszę być tutaj o drugiej".

Być tutaj o drugiej!, myślał poirytowany John, idąc do Waty-
kanu z domu rekolekcyjnego, w którym mu przydzielono duszny

9


pokoik z oknem wychodzącym wprost na rzymskie mury. Od
swojego przybycia do Rzymu Candotti miał już kilka razy do
czynienia z Voelkerem, który od samego początku budził w nim
niechęć. Prawdę mówiąc, niechęć wzbudzała w nim cała sytuacja,
w której się znalazł.

Przede wszystkim nie rozumiał, po co go w to wszystko
wmieszano. Nie był ani prawnikiem, ani uczonym. Z jezuickiego
dictum „publikacje albo parafia" świadomie wybrał mniej presti-
żowy człon i był właśnie pochłonięty przygotowaniami do bożo-
narodzeniowego programu szkolnego, kiedy wezwał go przeło-
żony i kazał mu polecieć do Rzymu. „Ojciec generał życzy sobie,
abyś dotrzymał towarzystwa Emilio Sandozowi". Oczywiście
John słyszał o Sandozie. Każdy o nim słyszał. Tyle że nie miał
najmniejszego pojęcia, po co miałby dotrzymywać mu towarzy-
stwa. A kiedy o to pytał, nikt nie potrafił — lub nie chciał —
niczego mu wyjaśnić. Nie miał doświadczenia w tego rodzaju
sprawach. W Chicago ludzie nie byli przyzwyczajeni do subtel-
ności i dyskrecji.

No i sam Rzym. Podczas zaimprowizowanego przyjęcia po-
żegnalnego wszyscy byli podekscytowani. „Johnny, Rzym!" Ta
historia, te cudowne kościoły, te zabytki. John poczuł, że sam
powinien być zachwycony. Ale nie był. Bo niby co on wiedział
o Rzymie?

John Candotti przywykł do płaskiego krajobrazu, prostych
linii, kwadratowych bloków. Nic w Chicago nie przygotowało go
do rzeczywistości Wiecznego Miasta. Najgorzej było, kiedy już
widział z daleka budynek, do którego chciał się dostać, i stwier-
dzał, że ulica, która powinna do niego prowadzić, zakręca nie
wiadomo gdzie, by w końcu otworzyć się najeszcze jeden piękny
placyk z jeszcze jedną cudowną fontanną, z którego można było
iść dalej tylko jeszcze jedną aleją wiodącą donikąd. I następna
godzina błądzenia po tych cholernych wzgórzach, po tym szczu-
rzym gnieździe uliczek cuchnących kocimi szczynami i pomido-
rowym sosem. Nie znosił poczucia zagubienia, a tutaj zawsze czuł
się zagubiony. Nie znosił spóźniania się, a tu zawsze się spóźniał.

10


Pierwsze pięć minut każdej rozmowy zajmowało mu przeprasza-
nie za spóźnienie. I za każdym razem jego rzymscy rozmówcy
zapewniali go, że nie ma żadnego problemu.

Mimo to John czuł się w takich sytuacjach fatalnie, więc coraz
bardziej przyspieszał kroku, aby tym razem za wszelką cenę dotrzeć
do siedziby jezuitów na czas. Wkrótce opadła go banda dzieciaków,
najwyraźniej uradowanych widokiem tego kościstego, łysawego
mężczyzny z wielkim nosem, wymachującego zamaszyście ramio-
nami i odzianego w długą, powiewającą w marszu sutannę.

              Proszę mi wybaczyć spóźnienie.

John Candotti powtarzał to każdemu, kogo napotkał, zmierza-
jąc do pokoju Sandoza, a w końcu powiedział to samemu Sando-
zowi, kiedy brat Edward Behr wprowadził go do środka i zostawił
sam na sam z chorym.

              Ulice wciąż są strasznie zatłoczone. Czy oni nigdy nie
siedzą w domu? Jestem John Candotti. Ojciec generał prosił mnie,
żebym pomógł ojcu podczas przesłuchań. Miło mi ojca poznać.

Wyciągnął bezmyślnie rękę i cofnął ją z zakłopotaniem, kiedy
sobie przypomniał o chorobie.

Sandoz nie wstał z fotela przy oknie i nawet nie spojrzał
w kierunku Candottiego — nie wiadomo, czy dlatego, że nie
mógł, czy dlatego, że nie chciał. Candotti widział jego zdjęcie
w archiwum, ale Sandoz okazał się trochę niższy, niż się spodzie-
wał, i o wiele bardziej chudy, na pewno też wyglądał starzej, choć
nie tak staro, jakby to wynikało z kalkulacji: siedemnaście lat
podróży w tamtą stronę, prawie cztery lata na Rakhacie, siedem-
naście lat z powrotem, no, ale trzeba wziąć pod uwagę względność
czasu przy podróżowaniu z szybkością bliską prędkości światła.
Wiek Sandoza, urodzonego rok wcześniej od ojca generała, który
obecnie zbliżał się do osiemdziesiątki, fizycy oceniali na mniej
więcej czterdzieści pięć lat. Sądząc po jego wyglądzie, musiały to
być ciężkie lata.

Cisza przed...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin