Baglaj Ewa - Broszka Tom 1.doc

(859 KB) Pobierz

_Q_

Projekt okładki

Małgorzata Karkowska

Zdjęcie na okładce Flash Press Media

Redaktor prowadzący Katarzyna Krawczyk

Redakcja

Krystyna Borowiecka-Strug

Redakq'a techniczna Julita Czachorowska

Korekta Jadwiga Filier Grażyna He.

 

Copyright © by Ewa Błagaj'. Copyright © by Bertelsmann Media sp. z o.o., Warszawa 2005

Świat Książki

Warszawa 2005

Bertelsmann Media sp. z o.o.

ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie Joanna Duchnowska

Druk i oprawa Finidr s.r.o., Czechy

ISBN 83-7391-886-8 Nr 5156

 

Rodzicom

Od autorki

Wszystkie postaci i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a ich ewentualna zbieżność z występującymi w rzeczywistości - przypadkowa.

Dziękuję panu Eugeniuszowi Kuprysiowi, hodowcy koni z Kostomłotów, za zgodę na wykorzystanie jego ośrodka jeździeckiego jako miejsca akcji.

 

Rozdział pierwszy

-  Lolita zniknęła!

Filip był wyraźnie zdenerwowany. Chociaż zadzwonił o nieludzko wczesnej porze, i to w sobotę, jego telefon postawił mnie natychmiast na nogi.

-  Jak to zniknęła?! - wydarłam się do słuchawki. -Żartujesz sobie ze mnie czy co?

-  Wujek przed chwilą dzwonił cały roztrzęsiony. Ogiera też chcieli ukraść, ale się nie dał. Mam przyjechać, za jakiś kwadrans będę w Terespolu. Zabierasz się ze mną?

-  Jasne. Czekaj tam, gdzie zwykle. Aha, chyba trzeba wezwać policję...

-  Już to zrobił. Ale nas też potrzebuje, pospiesz się. Pa. Cmoknęłam na psa. Młody jasnobrązowy bokser i tak

kręcił się przy drzwiach jak korkociąg.

Burza, która długo w nocy nie pozwoliła mi zasnąć, ulewnym deszczem rozmiękczyła polną drogę, wijącą się prostopadle od ulicy, przy której mieszkam, poprzez pastwisko, aż do młodego sosnowego lasku. Szybko przebiegam między rzędami drzew i wychodzę po drugiej

9

stronie. W pobliżu skrzyżowania z międzynarodową trasą Berlin-Moskwa stoi biały volkswagen golf.

-  Cześć, Filip.

-  Witaj, Broszka.

Tym razem bez uśmiechów i przekomarzania się. Siadam obok i całuję go na powitanie, ledwie muskając wargami, choć bardzo się za nim stęskniłam. Kiler już wpakował się na tylne siedzenie, przezornie wysłane starym kocem. Zatrzaskuję drzwi i uchylam okno.

-  Jedź przez Michałków, będzie szybciej - proponuję.

O wiele bardziej lubię tę drogę biegnącą wałem przeciwpowodziowym wzdłuż Bugu. Jest mniej uczęszczana i tak tu pięknie! Dawno już tędy nie jechałam, więc zachłannie przyglądam się polom. Dojrzewa żyto, przetykane kwiatami maków i chabrów, dalej ciągną się kanar-kowożółte łany rzepaku. Na poboczu kłosy traw kołyszą się na wietrze, rozsiewając nasiona. Dzikie rośliny na zeszłorocznym ściernisku tworzą barwne plamy. Dostrzegam brązowe smugi końskiego szczawiu i ciepłożółty dziurawiec. Bociany spacerują po skoszonej łące i chowają się za kupkami siana, którego nie zwieziono do stodół. Wyjątkowo deszczowe w tym roku lato nie pozwoliło spóźnialskim go dosuszyć. Nad stawem pasą się krowy. Brzegi zbiornika powoli zarastają szorstką osoką. W płytkiej wodzie tkwi nieruchomo czapla siwa z wyciągniętą szyją. Czyha na ryby i płazy, które zwinnie przebija dziobem. Z tej odległości wygląda jak ubłocony bocian. Kilka ptaków unosi się majestatycznie na tle błękitu nieba porysowanego chmurami. To też czaple. Filip nauczył mnie, jak je rozpoznawać. W locie wyginają szyję w kształt litery S, a nogi wyciągają wzdłuż ciała.

10

Skrzydłami wykonują powolne ruchy, jakby wiosłowały. Horyzont po lewej stronie zamyka ściana drzew, za którymi kryje się Bug. Ich liście wydają się stąd prawie niebieskie na słońcu, a w zacienionych miejscach niemal czarne. Co ja robię w tej Warszawie przez cały rok? No dobrze, kiedy się uczę, nie tęsknię za domem, bo brak mi na to czasu, ale kiedy tu wracam i mam obok siebie Filipa, wszystko inne przestaje się liczyć.

-  Cholera!

Głos Filipa wyrwał mnie z zamyślenia. Zapiszczały hamulce, przed samochodem przebiegło stadko kurczaków. Znów ruszyliśmy, przekraczając dozwoloną prędkość. Obserwowałam dłonie Filipa, gdy palcami postukiwał nerwowo w obręcz kierownicy. Było w tym geście coś tak ekscytującego, że po plecach przechodziły mi rozkoszne ciarki.

-  Kochanie, nie denerwuj się tak - poprosiłam. - Koń na pewno się znajdzie.

-  Nie wiadomo. A za miesiąc czempionat. Uniosłam brwi.

-  Wujek przygotowywał Lolitę na wystawę w Janowie Podlaskim, przed sierpniową aukcją. Chce przypomnieć o niej koniarzom. Wtedy drożej sprzeda źrebaki.

-  Nie sądziłam, że zależy mu na pieniądzach. Przecież trzyma konie dla przyjemności.

-  Musi część sprzedać, żeby uratować resztę. Nie ma już z czego dokładać do hodowli.

Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc milczałam. Życia Wujka bez koni nie można było sobie nawet wyobrazić. Interesował się hodowlą, ale jeździć też lubił i zachęcał do tego innych. A że był niezwykle sympa-

11

tyczny i towarzyski, w jego małym ośrodku nie brakowało gości. Ja i Filip spędziliśmy tam prawie całe zeszłoroczne lato.

Kiler zaczął szaleć na tylnym siedzeniu: niezawodny sygnał, że dojeżdżamy do Kostomłotów. Filip zwolnił, minął cerkiew unicką i skręcił w polną drogę. Auto podskakiwało na kamieniach.

Z daleka zobaczyliśmy policyjny radiowóz i terenowego nissana, którym jeździł Wujek. Dwóch mężczyzn znaleźliśmy za domem na ujeżdżalni, odgrodzonej od pastwiska drewnianymi drągami, częściowo świeżo pobielonymi. Pasły się tam klacze ze źrebakami. Lolity nigdzie nie dostrzegłam.

-  Jak to się stało? - zapytał Filip, już opanowany. Podziwiałam go. Przez całą drogę był roztrzęsiony, ale

teraz w jednej chwili odzyskał swą zwykłą powściągliwość faceta, którego trudno wyprowadzić z równowagi. Wujek po rozmowie z policjantem także trochę się opanował. Jego relaq'a była rzeczowa i spokojna.

-  Wczoraj sprzątałem siano z łąki, chciałem zdążyć przed burzą. Do koni zajrzałem później niż zwykle, koło dwudziestej. Były trochę niespokojne, bo nie dostały na czas obroku, ale nie miałem tu kogo podesłać. Nasypałem im owsa, zwaliłem słomę ze stryszku nad stajnią, pokręciłem się po obejściu i przed dziewiątą pojechałem do domu, bo zaczynało padać. Zdążyłem jeszcze sprawdzić, czy ogier jest dobrze zamknięty, bo spryciarz lubi bawić się zamkiem i nieraz sam sobie otwiera drzwi. Założyłem kłódkę, ale klucza nie przekręciłem. Zawsze tak robię. Na tym odludziu i tak nic im nigdy nie groziło, zresztą Borkowie mieszkają w pobliżu i rzucą okiem,

12

gdyby coś się działo. Przez całe łato klaczy nie zamykam na noc w stajni. Mają szopę, w której mogą się schronić, albo chodzą po pastwisku. Nawet drobne kradzieże się tu nie zdarzają. Miejscowi to porządni ludzie. Ostatnia rzecz, której mógłbym się spodziewać, to uprowadzenie konia!

Rzeczywiście, gospodarstwo Wujka leżało w zakolu Bugu, który w tym miejscu stanowił granicę naszego państwa z Białorusią. Patrolowały ją Wojska Ochrony Pogranicza. Natomiast od strony ulicy zabudowania skrywał wysoki żywopłot. Jedyna droga, którą można było dostać się samochodem do ośrodka, wiodła obok domu Borków. Ich psy nie przepuściłyby bez szczekania żadnego nocnego gościa, to pewne. Pozostała jeszcze jedna możliwość: ktoś mógł poprowadzić konia wzdłuż Bugu w jedną albo w drugą stronę. Pamiętałam z konnych spacerów, że skręcając w prawo, w zarośla na tyłach gospodarstwa Borków, docierało się po jakimś czasie do starych, opuszczonych zabudowań, z których jakoś trzymała się jedynie stodoła. Kiedyś mieszkała tam teściowa Вогкоwej. Schorowana kobieta zmarła kilka lat temu i odtąd gospodarstwo stopniowo niszczało. Do tego wiosną zalała je woda, która przybrała na Bugu. Gdyby ktoś poszedł z koniem tą ścieżką przez zarośla, dotarłby do ulicy, a wtedy szukaj wiatru w polu. Chyba że byłby tak głupi i ukrył konia w stodole. Spytałam Wujka, czy to sprawdził.

-  Od tego zacząłem. Nic tam nie ma, śladów też nie widać. Nie było jej tam na pewno.

-  To może Świrus? - wtrącił Filip.

Świrus również mieszkał nad rzeką, ale na tyłach go-

13

spodarstwa Wujka. Za pastwiskami ciągnęły się dwa kilometry lasu, przez który wiodła ścieżka do konnych spacerów. Jechało się nad brzegiem Bugu i wracało przez środek sosnowego zagajnika. W najdalszym miejscu tej drogi widać było czasem konie Świrusa, a jak się miało szczęście, można było spotkać nawet jego samego.

Świrus był dziwakiem i odludkiem, uchodził za „głupiego Jasia". Ubierał się jak amerykański kowboj. Trzy lata temu przyjechał nie wiadomo skąd i zaszył się w zaroślach. Do najbliższego zamieszkanego domu miał parę kilometrów. W nieużywanych tunelach foliowych trzymał kilka lub kilkanaście bardzo starych koni, które ledwie mógł wyżywić. Nazywał to schroniskiem i niektórzy gospodarze oddawali mu swoje stare szkapy, gdy nie opłacało się ich nawet wieźć do rzeźnika. Mówiąc o Świrusie, pukali się w czoło, ale ja, choć widziałam go tylko jeden raz, dosyć go lubiłam.

-  Może mu coś odbiło - ciągnął swoje Filip. - Wiecie, jaki on jest. Dziwak mógł uprowadzić konia, jeśli uznał, że mu tutaj źle. Albo klacz przestraszyła się błyskawic, przeskoczyła ogrodzenie i sama do niego pobiegła.

-  Wykluczone - pokręcił głową Wujek. - Konie mają instynkt stadny i w czasie burzy trzymają się razem, to po pierwsze. A po drugie, u niego też byłem, razem ze Zbyszkiem. - Wskazał na policjanta.

-  Niczego podejrzanego nie znaleźliśmy - poświadczył sierżant, który miał wreszcie okazję zabrać głos.

-  Zresztą Świrus nie szarpałby się z ogierem - rozważał dalej Wujek. - Coś wam pokażę.

Przeszliśmy na drugą stronę ujeżdżalni, gdzie za wy-

14

sokim ogrodzeniem z mocnych bali stała nieduża drewniana stajnia. Siwy arab podniósł wysoko głowę, usłyszawszy, że się zbliżamy. Bryknął z młodzieńczą fantazją i przygalopował do swego opiekuna. Ogier w tym roku stał bezczynnie i wyraźnie się nudził. Pogryzione ogrodzenie nosiło ślady wielokrotnych napraw. Weszliśmy do środka.

-  Za stary już jestem na taką wyczynową jazdę - tłumaczył się Wujek. Kawałkiem jabłka odwrócił uwagę konia i przypiął do jego kantara długą linkę. - Kto mnie zastąpi, jeśli się połamię? Nikt nie chce na niego wsiadać. Wszyscy się boją. Ruszam go trochę na lonży, ale co to dla niego.

Cmoknął na siwego. Ogier wykonał zadem lekki uwodzicielski pląs, wzniósł buńczucznie ogon i zaczął kłusować po okręgu. Prychał przy tym i rozglądał się na boki.

Przyglądaliśmy się, jak wysoko wyrzuca kopyta i z pasją rasowego zwierzęcia uderza nimi o ziemię.

-  W tym miejscu przywiązano sznurek - przerwał ciszę policjant, wskazując na najwyższy drąg ogrodzenia obok drzwi stajni. - Był przerwany, drugiego końca nie udało się znaleźć. To jest bardzo dziwne, nie uważacie? Jeśli ktoś uczepił konia i zwierzę się zerwało, postronek powinien zwisać mu z kantara. Chyba że jakimś cudem udało się temu komuś odpiąć go i zabrać. Ale nie wiem doprawdy, jak to zrobił, ja bałbym się podejść do takiego nerwusa.

Rzeczywiście, ogier był ostatnio zbyt pobudliwy, lecz nie wynikało to ze złośliwego charakteru. Brakowało mu po prostu galopu i wysiłku.

Pochyliłam się nad miejscem, które wskazał funkcjo-

15

nariusz. Na drewnie odznaczył się wyraźny ślad po mocnym szarpnięciu za sznur. To musiał zrobić koń. Żaden człowiek nie ma takiej siły.

-  Gdzie ta linka? - zainteresowałam się.

-  W radiowozie. Chcę zabezpieczyć odciski palców. To zwykły postronek, na jakim rolnicy prowadzają zwierzęta. Spleciony warkocz z kilku nylonowych sznurków do snopowiązałki.

Nie musiał mi tłumaczyć. Całe życie mieszkam z dziadkami na obrzeżu Terespola, prawie jak na wsi.

-  W dodatku drzwi były otwarte na oścież, mimo że założyłem kłódkę - wtrącił Wujek.

-  To wygląda na zaplanowaną kradzież - Filip powiedział głośno to, o czym wszyscy myśleliśmy. - Ktoś znał wartość Lolity bo jak inaczej wybrałby bezbłędnie jedyną naprawdę cenną klacz w tym towarzystwie? Widać miał ochotę i na tego kawalera, ale nie przewidział, że stawi opór. Nie mógł się z nim dogadać, więc zrezygnował. Tylko kto to mógł być?

No właśnie.

-  Przyszedł mi do głowy pewien pomysł - przyznał zawstydzony Wujek. - Może to... Józio.

Głupio mu było oskarżać kogoś, kto zaczął pracować u niego, zaledwie skończywszy szesnaście lat, i do dziś darzył go wręcz synowskim przywiązaniem. Gdy rozpadł się pegeer, którym kierował Wujek, Józio ostatni dostał wymówienie. Jakiś czas handlował końmi roboczymi, ale nikt, kto go znał, nie uwierzyłby, że robił to nieuczciwie. Krętactwo nie leżało w jego naturze. Chyba dlatego że niewiele zarabiał, wkrótce porzucił to zajęcie. Otworzył sklep z artykułami spożywczo-przemysłowymi.

16

-  Warto sprawdzić - zgodził się Zbyszek.

Sama nie wiedziałam, czego bardziej pragnę: żeby znalazła się Lolita, czy żeby okazało się, że ten zabawny drobny człowieczek jest jednak taki, za jakiego go uważałam: nieszkodliwy, pogodny i towarzyski. Czasem gawędziłam z nim, gdy wędkował nad Bugiem. Polubiłam go.

-  Im szybciej to zrobimy, tym lepiej - zadecydował Wujek. Uważał sprawdzenie Józia za czystą formalność i nieprzyjemny obowiązek. Wolał mieć to już za sobą. Zatrzymał konia i odpiął taśmę do lonżowania. Zwierzę lekko robiło bokami, lecz nie sprawiało wrażenia specjalnie zmęczonego. - Kiedy ostygnie, pobierz mu krew do badania. Nie wiadomo, czy go czymś nie naszprycowa-li - zwrócił się do Filipa, wsiadając do radiowozu.

Zostaliśmy sami na farmie. Ogier stał teraz spokojnie i nie bronił się, gdy podeszłam, aby go przytrzymać. Filip przyniósł z samochodu torbę lekarską. Zawahał się nad wyborem strzykawki. Zafascynowana przyglądałam się jego wprawnym dłoniom, gdy nakłuwał skórę na karku konia.

Wrócili za godzinę. Po minach odgadłam, że nic nie znaleźli.

-  Józia nie było w domu, zastaliśmy tylko żonę - referował sierżant. - Na podwórzu. Wyjaśniłem, że chcemy sprawdzić, czy nie ma u nich konia, który w nocy zginął z ośrodka. Wcale się nie przestraszyła. Klaczy ani śladu. Zuk przystosowany do wożenia zwierząt stoi na miejscu. Nie był ruszany. Nawet nie jest na chodzie.

-  A gdzie Józio?

o          '              ^ i

-  Pojechał po towar do Warszawy dostawczym polonezem. Konia do niego raczej nie zapakował.

-  Długo was nie było - mruknął Filip.

-  Odwiedziliśmy jeszcze kilka innych gospodarstw. Bez rezultatu - szczerze martwił się Zbyszek.

Ustaliliśmy plan działania. Wujek weźmie auto i objedzie najbliższe targi końskie: w Trzebieszowie, Stoczku Łukowskim, Piaskach koło Lublina i gdzie tam jeszcze są - on i Filip najlepiej się na tym znają. Przełożony sierżanta powiadomi tamtejszą poliq'ę, żeby w razie czego pomogła. Może Wujek wróci dopiero jutro, więc Filip zostanie na noc pilnować koni. A co ze mną? Popatrzyliśmy na siebie i żadne nie musiało nic mówić. Nadarzała się wyjątkowa okazja, nie mogliśmy jej przegapić.

-  Zadzwonię do dziadków, żeby się nie martwili. Powiem, że nocuję u Edyty.

Edyta wyjechała do pracy za granicę, ale dziadkowie nie musieli przecież o tym wiedzieć. Przyjaciółka już nieraz kryła mnie, gdy umawiałam się z Filipem. Mieszkała w Lebiedziewie, po drodze między Kostomłotami a Terespolem. Wielokrotnie wysiadałam z samochodu Filipa w pobliżu jej domu, a stamtąd sama albo z Kilerem docierałam pieszo do domu.

Filip stanął na wysokości zadania. Kiedy wyszłam z łazienki, na stole w salonie zobaczyłam dwa potężne kieliszki czerwonego wina z zapasów Wujka i apetycznie wyglądającą kolację z produktów od Borkowej. Na kominku płonął ogień, a okna szczelnie zakrywały zasłony z połyskliwej materii. W mroku, rozjaśnianym jedynie płomieniem, wydawała się szczerozłota. Usiadłam na so-

18

fie tak blisko niego, że nasze ramiona i uda otarły się o siebie. Żadne z nas nawet nie spojrzało na zastawiony stół, choć odczuwaliśmy przecież głód.

Odchyliłam się, łagodnie poddając się woli Filipa. Jego palce przesunęły się po moim ciele jak stado biegnących pajączków, delikatne i ciepłe, budzące dreszcz rozkoszy, ale pomieszanej z lękiem, jaki wywoływała we mnie myśl o tych zwierzętach. Po chwili poczułam, że gniotę zwisający ze stołu brzeg obrusa, zaciskając na nim dłoń coraz mocniej i mocniej.

Rozdział drugi

Zbudziłam się pierwsza wcześnie rano i wymknęłam z domu, aby nakarmić psa, który nocował na dworze z końmi. Świt nastrajał mnie optymistycznie. Ciekawe, jak wiele dzisiaj zdradzę blaskiem oczu, swobodniejszym zachowaniem, zabawniejszymi żartami i większym niż zwykle pobłażaniem dla ludzkich słabości. Rozpierała mnie energia i chciałam pomyśleć jeszcze trochę o tym, co zdarzyło się w nocy. Zabrałam więc Kilera na długi spacer po lesie ciągnącym się na skraju pastwisk Wujka. Pachniała wilgotna od deszczu ziemia, ale chmury rozstąpiły się i blask słoneczny kapał na ziemię przez gęste zwały sosnowych koron, białymi plamami płynął po trawach i ziołach poszycia. W tym lesie Filip pocałował mnie pierwszy raz. Spróbuję odnaleźć miejsce, w którym to się stało.

- No, wyłaźże z tych krzaków - niecierpliwiłam się. Kiler, zwykle posłuszny, czasami wycinał takie numery, kiedy na przykład znalazł krecią norkę albo wyjątkowo aromatyczny śmieć. Prosiłam, groziłam i nic. Musiałam

20

go wypłoszyć, zanim znów połknie jakąś reklamówkę. Ruszyłam w jego stronę zdecydowanym krokiem. -Słuchaj, paskudny czworonogu, bo jak cię trzasnę, to... O Boże!

Powodem zainteresowania mojego psa nie była tym razem krecia norka. Ani nawet śmietnik.

-  Filip, obudź się! - prawie wjechałam do sypialni na pięknych drzwiach z sosnowego drewna. Nie było tu nikogo. - Gdzie ty jesteś?!

-  Tutaj - rozległo się z kuchni. Smażył właśnie naleśniki, których zapach odtąd fatalnie mi się kojarzy. - Co się stało?

-  Słuchaj, Filip. - Nie mogłam złapać tchu. - Ja... ja widziałam trupa w zaroślach nad Bugiem. I to był chyba Chińczyk.

-  Pewnie kulawy i z jednym okiem. I powiedział ci, gdzie jest Lolita, tak?

-  Ty się ze mnie nie śmiej, ja mówię poważnie. Pies go znalazł. Prawie przy drodze, tej obok rzeki, jak się idzie do Świrusa. Ktoś go nieźle urządził, czoło ma sine i rozbite z jednej strony. Żebyś ty widział jego twarz! Tych oczu to ja w życiu nie zapomnę. On wyglądał, jakby na mnie patrzył!

Filip wyłączył gaz, zsunął ostatniego naleśnika na talerz i pustą patelnię odstawił do zlewu. Jego spokój mnie drażnił.

-  Może jeszcze żyje, tylko stracił przytomność. Daleko stąd leży?

No tak, weterynarz to też lekarz. Ale tamtemu nikt już nie pomoże.

21

-  Na pewno jest martwy. Cóż, jak chcesz, to idź. Weź Kilera, on znajdzie drogę. Ja poczekam tu na Wujka.

-  W takim razie zostanę z tobą - zdecydował. - Zjawi się lada moment. Dzwonił do mnie z komórki.

Odkręcił kran i umył ręce tak dokładnie, jakby miał za chwilę operować chore zwierzę. Tak zobaczyłam go po raz pierwszy prawie dwa lata temu. Byłam wtedy w połowie trzeciej klasy liceum. Uparłam się, że pójdę do tej samej szkoły średniej co Edyta. Przez całą podstawówkę trzymałyśmy się razem. Teraz wspólnie zamieszkałyśmy na stancji z jej starszą siostrą Mariolką, która już pracowała. I to było najfajniejsze. Bo z nauką szło nam znacznie gorzej niż do tej pory. Z trudem nadążałyśmy za rówieśnikami ze stolicy. Mimo to udało mi się zaliczyć kolejne półrocze i wróciłam do domu cała w skowronkach. Spadł śnieg, zapowiadały się ładne ferie. Weszłam rozradowana do kuchni, by przywitać się z dziadkami, a tu jakiś obcy facet myje ręce nad zlewem. Okazało się, że Maciek, nasz wałach, pośliznął się na lodzie i na piersi zrobił mu się duży, paskudny krwiak. Razem ze wszystkimi poszłam do stajni, aby klepać konia po szyi i dodawać mu otuchy. Weterynarz zbadał zmianę. Potem wygolił klatkę piersiową pacjenta, na której wyraźniej uwidoczniła się charakterystyczna blizna. Maciek miał ją od dawna. Wyglądała jak skierowana do góry strzała z grotem odłupanym z jednej strony. Albo jak jedynka.

Zdezynfekował wygolone miejsce, naciął krwiak skalpelem, oczyścił ranę i przemył środkami antyseptycz-nymi. Zaaplikował antybiotyki. Zauważyłam, że nie ma obrączki, ale wtedy jeszcze nie zrobił na mnie większego wrażenia.

22

-  Już jedzie - głos Filipa wyrwał mnie z zamyślenia. Zbiegliśmy po schodach na podwórze.

Wyraz twarzy Wujka zdradzał wszystko: nie ma co liczyć na szybkie odzyskanie konia. W samo znalezienie Lolity jeszcze wierzyliśmy. Opowiedziałam mu o Chińczyku. Nie dowierzał, jednak zgodził się wybrać do lasu z policją. Trzęsło mną na myśl o ponownym oglądaniu zwłok. Do tej pory byłam na pogrzebie tylko raz: gdy zginęli w wypadku samochodowym moi rodzice. Dawno, miałam wtedy pięć lat. No i oni nie patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczyma.

Z całą pewnością trupa w lesie nie było.

-  Może ci się przywidziało? Albo on leżał gdzieś indziej?

-  Nie, tutaj. Ale możemy poszukać.

Kiler kręcił się to w jedną, to w drugą stronę. Jak większość bokserów nie miał najlepszego węchu, a ja nigdy nie szkoliłam go w tym kierunku. Teraz takie zdolności bardzo by się przydały. W miejscu, gdzie godzinę wcześniej leżał martwy Chińczyk, zostało ledwie dostrzegalne wgniecenie w trawie, która i tak pokładała się wszędzie pod naporem ulewnego deszczu, bo ostatniej nocy znów padało. Jeśli ktoś go zabrał, powinien zostawić ślady na piaszczystej drodze. Tymczasem widniały tu jedynie świeże okrągłe wgniecenia, przypominające rozmiarem talerzyki deserowe i w wielu miejscach zachodzące jedne na drugie. Znak, że Świrus zdążył już napoić swoje stado. Co dzień rano i wieczorem prowadzał je w to miejsce nad Bugiem, gdzie kończył się stromy brzeg i zaczynało łagodne piaszczyste zbocze. Obok zwierzęcych tropów

23

widniały ślady kowbojskich butów Świrusa. Dziwne, że nigdy nie wsiadł na konia, choć tak je lubił. Prawda, i bez jeźdźca na grzbiecie ledwie poruszały się o własnych siłach. Tak były stare i zabiedzone.

Przetrząsanie lasu nic nie dało. Prawie pozwoliłam sobie wmówić, że uległam jakiejś niepojętej halucynacji. A jeżeli nie, to co się tutaj, do licha ciężkiego, dzieje?!

Po powrocie zastaliśmy na werandzie gościa. Irena, nauczycielka z Białej Podlaskiej, często przyjeżdżała popracować z trudniejszymi końmi. Poza ogierem wszystkie były jej posłuszne. Oprócz niej i nas ośrodek odwiedzały głównie dzieciaki. Za słabo trzymały się w siodle, żeby dostawać mniej ujeżdżone wierzchowce. Pomoc Ireny przy układaniu koni trudno było przecenić, bo znała się na tym jak nikt. Jednak nie przepadałam za nią. W myślach przezywałam ją Żabioustą.

-  Wreszcie się was doczekałam! - Rozciągnęła szerokie wargi w uśmiechu i jak zwykle nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zaraz wysunie spomiędzy lśniących zębów długi, cienki języczek, by pochwycić w locie muchę, tak jak to robią żaby. - Kochani, co się tutaj dzieje?

Zdziwiłam się, że nic nie wie. Lolita zniknęła wczoraj, a wydawało się, że szukamy jej od tygodnia. Ale niby kto miał Irenie powiedzieć? Nie zaglądała tu od kilku dni.

Filip unikał jej spojrzenia. Wujek po raz kolejny opowiedział swoją wersję wydarzeń.

-  Taka strata! - Pokręciła głową jakby z niedowierzaniem i sięgnęła po zapalniczkę. - Ktoś musiał mieć dobre rozeznanie.

24

Nic odkrywczego, pomyślałam z przekąsem. Denerwowała mnie swoją obsesją na punkcie papierosów. Wciąż albo paliła, albo wtykała jednego za ucho w sposób, w jaki dziennikarze na filmach noszą długopisy. Przy krótko obciętych włosach i męskim sposobie bycia nałóg ten nadawał jej wygląd pewnej siebie feministki. Przynajmniej na mnie sprawiała takie wrażenie. Ciekawe, czego uczy te biedne dzieciaki. Karate na WF-ie czy strzelania na przysposobieniu obronnym?

-  Najważniejsze, żeby znalazła się przed czempiona-tem. Koniarze muszą zobaczyć, że wnuczka dwóch sławnych ogierów, El Paso i Bandosa, wróciła do ojczyzny.

Zabrzmiało to jakoś zbyt egzaltowanie, choć trzeba przyznać, że Wujek wiele razy opowiadał, ile kosztowało go zdobycie tej klaczy. Jako trzylatkę sprzedano ją na aukcji w Janowie Podlaskim miłośniczce polskich arabów z USA. Lolita sprawdziła się w hodowli i co roku na pokazach za oceanem zdobywała nagrody. Kiedy właścicielka zmarła, jej dzieci zlikwidowały stadninę. Przypadkiem dowiedział się o tym znajomy Wujka, który przebywał w Stanach. Wiedział, że ten szuka dobrej klaczy na matkę stadną, więc od razu się z nim skontaktował. Potem przeprowadził transakcję i wsadził konia w specjalny samolot do Polski. Mało to nie kosztowało, ale że klacz poszła w tak zwanej cichej sprzedaży, wyszło taniej niż kupno porównywalnego z nią zwierzęcia w janowskiej stadninie. Pomijając fakt, że dyrektor, znakomity hodowca, nie sprzedałby tak zasłużonej klaczy.

-  Do końca życia nie spłacę tych rat - wzdychał czasem Wujek, mierzwiąc grzywę na karku gniadej arabki.

Cieszył się nią niecały rok.

25

Filip pierwszy wstał z ławki na werandzie. Długo omawialiśmy sprawę Lolity, snując na temat jej zniknięcia najróżniejsze przypuszczenia.

-  Gdyby Wujek mnie potrzebował, proszę śmiało dzwonić o każdej porze. Do widzenia, pani Ireno. - Ukłonił się jej trochę sztywno, nie patrząc w oczy.

Odprowadziła go przeciągłym spojrzeniem.

-  Do widzenia - powtórzyłam jak echo i wsiedliśmy do samochodu.

W drodze podzieliłam się z nim refleksją, jaka przyszła mi do głowy.

-  Filip, zdaje mi się, że to ona najprędzej ma z tym coś wspólnego. Irena.

-  Broszka, zaskakujesz mnie. - Przez jego twarz przemknął nieokreślony grymas.

-  Nie mamy dowodów, ale sam pomyśl. Ona najlepiej z nas wszystkich zna się na rasowych koniach, prawie tak dobrze jak Wujek. Przyjaźni się z hodowcami i trenerami. W Kostomłotach bywa bardzo często, prawie co weekend. Nie jest tak?

-  Jest. I co z tego?

-  To, że wczoraj nie przyjechała. Może dlatego że w nocy była burza, a może coś innego popsuło jej plany Równie dobrze mogła nie życzyć sobie posądzenia o kradzież Lolity albo o jej ułatwienie. Wiedziała, co się święci!

-  Hm, niegłupio myślisz. Ogier nie dał się przecież wyprowadzić, a to jedyny koń Wujka, który jej nie słucha.

Filip zaczynał przekonywać się do mojej teorii. To mi dodało zapału.

26

_ No i najważniejsze: nie działała sama. Nie wiem, kim był ten Azjata ani skąd się tu wziął. Jedno nie ulega wątpliwości: pomagał jej i to ona usunęła ciało, zanim poszliśmy go szukać. A potem, jakby nigdy nic, usiadła na werandzie i czekała, aż wrócimy.

Ledwie to powiedziałam, ogarnęły mnie wątpliwości. Czy nie ponosi mnie fantazja?

Filip w zamyśleniu kiwał głową.

-  Trzeba ostrzec Wujka. Na wszelki wypadek, gdybyś miała rację - odezwał się po chwili.

-  Aha, jeszcze jedno. Pamiętasz, co ci mówiłam o Chińczyku? Może i Lolita jest bardzo spokojna, ale niewykluczone, że tylko wobec osób, które zna. Ta rana na jego głowie wyglądała zupełnie jak od uderzenia kopytem.

Rozdział trzeci

W domu wydedukowałam jeszcze, że skoro tego Chińczyka znalazłam akurat tam, musiał prowadzić konia w stronę domu Świrusa. Pewnie zamierzał skręcić jeszcze przed jego podwórzem. A właściwie przed polanką, na której wypasał on konie. Oczywiście Chińczyk nie poszedł dalej tą ścieżką, bo wróciłby nią przez las do ośrodka. Raczej chciał dotrzeć wąskim, leśnym przesmykiem do następnej polanki, pokonać ją na skróty i przez młodnik przedrzeć się na szeroką kamienistą drogę. Prowadziła z szosy do siedziby dziwaka. Chińczyk skręcił w lewo i dotarł do ulicy, którą przyjeżdżaliśmy z Filipem z Terespola. Tam czekał zapewne samochód z przyczepą do przewozu koni. Tylko zaraz, zaraz... Przecież ten człowiek zginął pod kopytami, jak więc mógł doprowadzić kobyłę o własnych siłach? A może to było tak: Ża-biousta czekała w samochodzie. Lał deszcz i raz po raz błyskało. Koń przestraszył się i rzucił do ucieczki, ale Chińczyk mocno trzymał go na uwięzi. Rozzłoszczona klacz zaatakowała go przednimi nogami. Co prawda trudno mi wyobrazić sobie Lolitę tratującą ludzi, bo za-

28

wsze była taka potulna, ale może tak się zdarzyło. Irena nie mogła się doczekać i poszła sprawdzić, co się dzieje. Zabrała konia, na ukrycie ciała nie miała czasu i dlatego wróciła dzisiaj.

Nie, inaczej. Samochód ukryła na polance przy drodze Świrusa, żeby nie było go widać z ulicy. Poszli do stajni oboje, bo przecież chcieli ukraść dwa konie. Ogier nie dał się wyprowadzić, więc wracali tylko z Lolitą. Kiedy klacz uśmierciła Chińczyka, Irena zachowała dość zimnej krwi, aby poprowadzić ją dalej. Klacz ją znała, nie było obawy, że zaatakuje. Zresztą Irena często prowadzała konie na wystawach, gdy jej ojciec pracował jeszcze w stadninie arabów w Michałowie, poniekąd konkurencyjnej wobec janowskiej. Dobrze wiedziała, jak unikać kopyt rozpędzonych zwierząt.

Właśnie skończyłam zmywać po kolacji. Dziadkowie oglądali wiadomości.

- Wyjdę z Kilerem - zapowiedziałam niewinnie. -Póki się nie ściemniło.

Zgodzili się na kupno psa pod warunkiem, że sama o niego zadbam. Nie do końca tak to wyglądało, przecież wyjeżdżałam do szkoły. Wtedy karmiła go babcia, ale biegał tylko po podwórzu. Kiedy wracałam do domu, wynagradzałam mu to długimi spacerami. Stanowiły wymarzone alibi dla potajemnych spotkań z Filipem.

Z najbliższego automatu zadzwoniłam do niego na komórkę. Chciałam namówić go, żebyśmy razem rozejrzeli się po kostomłockim lesie. Sama za żadne skarby nie wejdę tam po tym, co odkryłam w chaszczach. No i trzeba odwiedzić Świrusa. Może coś słyszał albo widział? Podobno lubi włóczyć się nocami, nawet przy złej

29

pogodzie. Wujek go kiedyś widział, gdy przyjechał zajrzeć do chorego źrebaka. Świrus krążył nad rzeką i wyglądał jak najprawdziwszy obłąkaniec. Tacy miewają rewelacyjną intuicję.

-  Słuchaj, Filip - zaczęłam bez wstępu. - Nie zostałbyś jutro po pracy w Kostomłotach?

Cisza. Widocznie się zdziwił. Opowiedziałam mu w skrócie swój plan. Coś jeszcze przyszło mi do głowy.

-  Musimy zajrzeć do sklepu Józia. Pewnie już przywiózł towar i sam jutro stanie za ladą.

Przypomniałam sobie pewną scenę, którą podejrzałam wiosną nad Bugiem. Wybrałam się wtedy sama do Kostomłotów. Filipa, który prowadził tam lecznicę dla zwierząt, mieszkał natomiast w Białej Podlaskiej, ciężko było wyciągnąć w weekend z domu. Nawet w ten długi majowy. Józio - jak to on - łowił ryby na wędkę, która pamiętała chyba czasy potopu. Irena wracała z przejażdżki. Siedziałam na koniu, ukryta w krzakach za stodołą starej Borkowej, i byłam dla nich niewidoczna. Zatrzymałam się, zaintrygowana tym spotkaniem. Nie słyszałam słów, ale sądząc po gestach, kobieta go o coś pytała, a potem do czegoś namawiała. Józio bezradnie rozkładał ręce, jak człowiek, którego proszą o wskazanie drogi, a jemu jest przykro, że nie wie. To znów słuchał w skupieniu. A potem potrząsał głową, zdecydowanie odrzucając jej propozycję. Czyżby prosiła go o pomoc w uprowadzeniu Lolity? Jeśli próbowała wciągnąć go w swoje interesy, a on się nie dał, to mógł coś wiedzieć.

Opowiedziałam to wszystko Filipowi, z niepokojem obserwując, jak impulsy na mojej karcie spadają w tempie polskiej waluty za czasów Balcerowicza.

30

_ Jedziemy? - naciskałam, widząc, że zaraz przerwie mi się połączenie.

_ Obawiam się, że nie będę mógł. Przepraszam, do widzenia.

No nie, ale drań! Nie dość, że się nie wytłumaczył, to jeszcze odmówił tak chłodno, że gdybym go nie znała, pomyślałabym, że podsłuchuje go zazdrosna żona. Teraz powinna zapytać, kto dzwonił, i zrobić mu awanturę.

Rozdrażnił mnie. Właściwie co ja o nim wiem? - rozmyślałam ponuro. Nie znam nawet jego adresu. Nigdy mnie do siebie nie zaprosił. W ogóle nie wspomina o domu. Podobno to mieszkanie w bloku. Może je z kimś dzieli? Kto wie, wszyscy faceci są tacy sami. To nie banał, tylko mądrość życiowa. I właściwie co mnie obchodzi jakiś cudzy koń? No dobrze, szkoda mi Lolity i współczuję Wujkowi, ale co ja na to poradzę, że ją ukradziono? Trzeba było jej pilnować, boksy jakieś porobić jak w normalnych stadninach, zamykać na noc, lepiej ogrodzić.

Kładłam się spać, kiedy zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę. Nikt się nie odezwał. Zerknęłam na drzwi od sypialni dziadków. Zamknięte.

-  Filip, to ja. Możesz mówić - szepnęłam.

-  Broszka, kochanie, przepraszam cię. Nie mogłem inaczej, nie byłem sam... Chyba nie chcesz, kotku, żebym przy kumplach zwracał się do ciebie tak jak wtedy, gdy jesteśmy sami?

Ależ ja jestem głupia! Niedzielny wieczór to się spędza z kolegami przy piwie albo gdzieś tam jeszcze i świergotanie przez telefon z panienką wywołałoby zapewne lawinę dowcipów na temat linii zero siedemset. A ja posądzałam go o posiadanie złośliwej żony i groma-

31

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin