35. Samotny wilk.rtf

(259 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

MARGIT SANDEMO

SAMOTNY WILK

ROZDZIAŁ I

Młody mężczyzna stal jak skamieniały, bezradnie prześlizgując się wzrokiem po niewielkiej mrocznej izbie. W jego oczach czaiła się rozpacz. Znikąd pomocy. We wszechogarniającej ciszy świtu nawet morze jakby zamarło, a mewy umilkły.

Już trzeci dzień stary rybak leżał nieruchomo w łóżku. Nie podnosił powiek, wydawał się zimny i obcy.

Młodzieniec nie raz już zetknął się ze śmiercią. Widział martwe ryby i ptaki. Ale to nie to samo! Staruszek przecież stanowił dla niego jedyną podporę, nie powinien był więc umierać!

Teraz pozostawało jedynie zapewnić mu godny pochówek.

Zwykle kiedy starzec wypływał łodzią do miasta, żeby wymienić suszone ryby na żywność i rzeczy potrzebne na odludziu, zakładał odświętne ubrania. Nigdy jednak nie zabierał ze sobą swego młodego podopiecznego. Dawał mu jedynie do zrozumienia, że w mieście żyją ludzie i nie można im się pokazać w byle jakich łachach.

Młodzieniec przeszukał komodę. W słabym świetle budzącego się dnia, wdzierającego się przez uchylone drzwi, z trudem rozróżniał przedmioty. Znalazł spraną koszulę i chustkę, którą rybak od święta zawiązywał na szyi.

Idąc w stronę łóżka, zatrzymał się z wahaniem przy stole. Tuż przed śmiercią staruszek wskazał palcem na zawiniątko i skinięciem głowy dał znak wychowankowi, że to dla niego.

Chłopak wziął do ręki pakunek i popatrzył nań ze zdziwieniem, a gdy obrócił go w dłoniach, szmata rozwinęła się i odsłoniła pięknie rzeźbioną szkatułkę, na której wyryto sześć tajemniczych znaków. Nie miał pojęcia, co one oznaczają, nie potrafił czytać. Jednak dziwny przedmiot obudził na moment drzemiące gdzieś głęboko w pamięci nikłe wspomnienie. Niezdarnie owinął z powrotem szkatułkę i ukrył za połami koszuli

Jeszcze raz omiótł spojrzeniem izbę i nagle jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Podszedł do ściany, na której wisiał osobliwy obrazek, i szorstkimi od ciężkiej pracy dłońmi pogładził delikatnie papier. Rysunek, wykonany dziecięcą ręką, ale z dużym talentem, przedstawiał samotnego wilka wyjącego do księżyca. Oczy zwierzęcia, utkwione nieruchomo w mistycznej bladej tarczy na niebie, wyrażały niemal ludzką rozpacz.

Młodzieniec zdjął ze ściany rysunek i zwinąwszy go w rulon, wetknął za pazuchę. Potem przebrał starca i ostrożnie przeniósł jego kruche ciało do łodzi. W kilka chwil później odbił od brzegu i mocno uderzając wiosłami, pośpiesznie oddalił się od wyspy.

Słońce stało wysoko na niebie, kiedy łódź przybiła do przystani w miasteczku. Przenikliwy odór smoły i ryb uderzał w nozdrza. Chłopak z trudem łapał oddech. Zewsząd otaczały go ludzkie głosy.

A więc tak ludzie rozmawiają ze sobą!

Gromada mężczyzn ze zdumieniem przyglądała się wysokiemu, prostemu jak struna młodzieńcowi, który podszedł do nich niepewnym krokiem. Ktoś rzucił kpiącą uwagę, ale gdy obcy przybysz podniósł na niego niewinny wzrok, zawstydzony żartowniś spuścił oczy. Kiedy zgromadzeni na kei rybacy przyjrzeli się dokładniej, kogo nieznajomy niesie na rękach, rozległy się okrzyki:

- Ależ to stary Angus!

- Nie żyje!

- Co to za Angus? - zapytał obcy w tych stronach mężczyzna.

- Eee... To dziwak. Głuchoniemy. Mieszkał sam na niewielkiej wyspie z dala od ludzi. Stary rybak, odmieniec...

Młodzieniec patrzył to na jednego, to na drugiego. Rozumiał ich, rozmawiali w taki sam sposób, w jaki on myślał.

Wiedział, że ma głos. Ale nie potrzebował go używać, przebywając ze staruszkiem. Tylko czasem, gdy nieoczekiwanie nachodziła go niepojęta tęsknota, stawał na brzegu morza i wykrzykiwał w stronę horyzontu swą bezsilność.

Własny krzyk - to był jedyny głos, który słyszał.

Rybacy z największą ostrożnością wzięli od młodzieńca ciało staruszka. Chłopak pokiwał głową uspokojony.

- Biedny stary - powiedział któryś z miejscowych. - Musimy się chyba zatroszczyć o jego pochówek. Był przecież zupełnie sam.

- Ciekawe, czy miał pieniądze? - mruknął inny.

- E, skąd! Całe życie klepał biedę.

- Nieprawda! Pamiętacie? Wiele lat temu Angus szastał na prawo i lewo srebrnymi monetami.

- Te pieniądze dawno się rozpłynęły - zażartował stary rybak.

- Kim jest ten młodzik, który przywiózł ciało? Trzeba go zapytać!

Odwrócili się, ale nieznajomy zniknął. Rybacy wzruszyli obojętnie ramionami, po czym udali się do miasteczka, by przygotować wszystko do ostatniej drogi Angusa.

„Sandra wszystko potrafi! Sandra poradzi sobie w każdej sytuacji! Nigdy nie traci zimnej krwi!” - mawiali zwykle przyjaciele dziewczyny.

Teraz jednak sprawy przybrały fatalny obrót.

Ojciec Sandry na wieść o bankructwie popełnił samobójstwo i dziewczyna musiała stanąć twarzą w twarz z rozwścieczonymi wierzycielami, którzy zażądali spłaty długów. Jej rodzinny dom, piękna ogromna posiadłość, poszedł pod młotek wraz z meblami i innymi przedmiotami, do których dziewczyna była tak bardzo przywiązana. Cały majątek skurczył się i zniknął. Zniknęli też przyjaciele.

Sandra nie wiedziała, co sądzą o jej nowej sytuacji, po strasznej tragedii bowiem nie spotkała żadnego z nich. Najbardziej obawiała się reakcji Stephena.

Przybył do dworu już po licytacji. Spacerował po pustych pokojach ograbionych bez najmniejszych skrupułów przez ostatniego wierzyciela, po którego wyjeździe Sandrze ostało się niewiele ponad suknię, w którą była ubrana.

Dziewczyna starała się zapanować nad sobą, by nie pokazać, jak bardzo jest jej ciężko.

Dobrze wiedziała, po co przyjechał Stephen. Czuła się upokorzona i przygnębiona, ale mimo to dumnie trzymała głowę. Zauważyła, że Stephen jest spocony ze zdenerwowania, ale nie zamierzała mu niczego ułatwiać.

- Jak przypuszczam, pragniesz odwołać nasze zaręczyny? - zapytała jednak bez ogródek.

Wzdrygnął się, a na jego urodziwej twarzy pojawiła się irytacja. Sandra zepsuła mu starannie przygotowane przemówienie.

- Skądże - zaprzeczył pośpiesznie. - Sądzisz, że opuściłbym cię w takiej sytuacji? Zastanawiałem się jedynie, czy nie moglibyśmy przesunąć nieco terminu ślubu. Nie ma to żadnego związku z twoimi kłopotami, po prostu jestem obecnie bardzo zajęty.

Właściwie prawie mu współczuła. Choć bardzo marzyła o miłości, dobrze wiedziała, że Stephen nigdy tak naprawdę jej nie kochał i zaręczył się z nią jedynie dla majątku. Niejeden raz podczas przyjęć i balów słyszała za plecami szepty: „Ta Sandra Winter jest zimna niczym nazwisko, które nosi... a przy tym nie grzeszy urodą. Co ten Stephen w niej widzi? Na pewno chodzi mu tylko o posag!”

To prawda, że nie była zdolna do uczuciowych burz. Jej ojciec, niegdyś oficer, wcześnie obarczony odpowiedzialnością za córkę, wychowywał ją bardzo surowo. Nieustannie upominał ją, by pamiętała, jakie zachowanie przystoi pannie z dobrego domu.

Postępowała więc zgodnie z jego oczekiwaniami. Podstawiała Stephenowi do pocałunku policzek i tłumaczyła się bólem głowy, ilekroć narzeczony pragnął zostać z nią sam na sam. Nic dziwnego, że nie zdobyła jego serca.

Rozmowa z narzeczonym zaczynała jej ciążyć. Czuła się zażenowana. Niezbyt wylewny w okazywaniu swych uczuć Stephen teraz bardziej niż kiedykolwiek wydawał się nieszczery. W końcu pożegnali się bez scen. Na twarzy Stephena odmalowała się taka ulga, że dziewczyna z trudem skryła pełen goryczy uśmiech.

Pogrążona w zadumie podeszła do lustra.

Pomyślała z żalem, że nie jest zbyt urodziwa.

Wysoka i szczupła, zawsze wyprostowana jak struna, wszelkie uczucia skrywała pod maską chłodu i opanowania.

Miała miedzianorude, gładko uczesane włosy, zielone oczy, lekko ukośne brwi i niewielki kształtny nos. Lekko wystające kości policzkowe i zaciśnięte usta nadawały jej twarzy surowy wyraz.

Kołatanie u drzwi wejściowych odbiło się głuchym echem o puste ściany domu.

- O, nie - wyszeptała, przymykając oczy. - Dość już na dzisiaj gości!

W chwilę później w salonie pojawił się wysoki ciemnowłosy mężczyzna o poważnym, nieco zgorzkniałym wyrazie twarzy. Witając się, podał swe nazwisko: Colin Hall. Przyjrzała mu się z uwagą. Zaintrygowały ją jego ciemne oczy i badawcze spojrzenie, w przeciwieństwie do sprawy, z którą przyszedł.

Okazało się, że ojciec Sandry był mu winien tyle pieniędzy, iż dziewczyna, usłyszawszy sumę, poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Dopiero co przejrzała księgi rachunkowe i wyliczyła, że dochód ze sprzedaży dworu wraz z całym majątkiem z trudem pokryje długi ojca. Teraz jednak sytuacja była beznadziejna.

- Oczywiście postaram się zwrócić pieniądze, które się panu należą - powiedziała zrezygnowana - chwilowo jednak nie widzę możliwości...

Gość rozejrzał się po pustym salonie.

- Jak widzę, wszystko zostało już zabrane - stwierdził.

- Tak. Wszystko poszło na spłatę długów mojego ojca. Pragnę wypełnić wszelkie jego zobowiązania. Nie miałam pojęcia, że ojciec i panu zalegał z płatnościami.

- Byłem za granicą. Czy stajnie także opróżniono?

- Tak, konie zostały sprzedane wraz z całym dworem. Najpóźniej jutro muszę się stąd wyprowadzić.

- W takim razie w jaki sposób zamierza pani mnie spłacie?

- Nie wiem jeszcze, ale na pewno jakoś zdołam to uczynić.

W ciemnych oczach nieznajomego pojawił się błysk sympatii.

- Samobójstwo to najprostsze rozwiązanie, pozwala uciec od odpowiedzialności. Tyle tylko, że cierpią na tym najbliżsi.

- Mój ojciec zawsze troszczył się o mnie najlepiej, jak potrafił - wybuchnęła dziewczyna z gniewem w głosie. - Nie wierzę, by w pełni był świadom tego, co robi, w chwili gdy targnął się na życie.

Gość pokiwał bez przekonania głową, nie spuszczając z niej wzroku. W tym samym momencie Sandra uzmysłowiła sobie, że rozmawia z lordem Colinem Hallem, właścicielem Elms of Goram, największej posiadłości w okolicy.

Dreszcze przeszły dziewczynie po plecach, gdy przypomniała sobie okropne plotki, które krążyły o Elms of Goram. Ten dwór dotknęła straszna tragedia: z licznej rodziny ostało się tylko troje jej członków: lord Colin Hall, jego niezamężna siostra i ich macocha. Sandra słyszała, że lord Colin był żonaty, ale jego żona uciekła z kochankiem. Przed dwudziestu laty wybuchł w okolicy wielki pożar. Chyba właśnie wtedy zginęli w płomieniach członkowie rodziny lorda. Jego młodszy brat, wówczas jeszcze dziecko, był z guwernantką w mieście. Pobiegł im na ratunek ojciec Colina, ale żadne z tej trójki nie ocalało. Ogień dosięgnął także Elms of Goram. Co prawda pałac uratowano, ale sąsiedni budynek spłonął doszczętnie. Zginęli w nim wdowa po stryju Colina i jej dziecko.

Odtąd w wielkim pałacu mieszkało troje samotnych ludzi...

- Co zamierza pani teraz uczynić? - przerwał jej rozmyślania głos gościa.

- Nie wiem.

- Dokąd się pani przeniesie? Ma pani rodzinę, przyjaciół?

- Nie mam krewnych, a moi przyjaciele nagle zniknęli.

- Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, ale proszę obiecać, że się pani nie obrazi, w razie gdyby... - zaczął z wahaniem.

Kiwnęła głową na znak, że się zgadza, i popatrzyła na niego wyczekująco.

- Moja macocha, która notabene jest siostrą zmarłej matki, ma już swoje lata i nie ze wszystkim sobie radzi. Pomaga jej moja siostra Moira, ale to raczej nie najszczęśliwsze rozwiązanie. Moira robi to niechętnie i nawet nie próbuje ukryć niezadowolenia. Zresztą siostra w ogóle odznacza się dość trudnym charakterem i dlatego też nie udaje nam się przez dłuższy czas utrzymać służby.

Sandra słuchała lorda z rosnącą niechęcią.

- Czy zgodziłaby się pani zamieszkać u nas i zaopiekować moją macochą? Przydzielę pani osobne pomieszczenia, a pensję, którą powinienem pani wypłacać, potraktujemy jako spłatę długu.

Wszystko w dziewczynie protestowało.

Nie mogę! myślała. Nie wyobrażam sobie, bym mogła pracować dla kogoś. Przez całe życie na każdym kroku mi usługiwano. Jak więc bym zniosła polecenia wydawane mi przez innych? Nawet gdybym bardzo się starała, to przecież nie jestem w stanie w tak krótkim czasie zmienić swej mentalności i nawyków.

Poza tym Sandra wiele słyszała na temat Colina Halla. Odkąd uciekła od niego żona, krążyły plotki o jego licznych podbojach wśród panien z wyższych sfer. Rzeczywiście był niezwykle przystojny, musiała sama to przyznać, ale właśnie także z tego powodu nie miała ochoty zamieszkać z nim pod jednym dachem.

Nie potrafiła rozszyfrować nieprzeniknionego spojrzenia, jakim ją obrzucił.

Ponieważ milczała, mówił dalej przyjaznym tonem:

- Doskonale rozumiem, że musi się pani trochę zastanowić nad moją propozycją. Nie oczekuję natychmiastowej odpowiedzi. Pragnę jedynie zapewnić, że drzwi do mojego domu zawsze stoją otworem. Może pani podjąć u mnie pracę. Proszę to przemyśleć, panno Winter. Nie wiem, co innego może uczynić młoda kobieta pozbawiona krewnych, przyjaciół i domu. Co prawda w mieście znajduje się przytułek dla samotnych niewiast, ale nie sądzę...

Sandra w zamyśleniu zagryzła wargi.

- Mój ojciec uważał, że zapewnił mi znakomite wychowanie - odrzekła po chwili. - Wiem wszystko o etykiecie obowiązującej w wyższych sferach. Mówię po francusku, potrafię tańczyć, haftować, grać na szpinecie i tym podobne. Z woli ojca dorastałam pod kloszem, nie mam więc pojęcia o prawdziwym świecie. Bardzo jestem wdzięczna za pańską propozycję, lordzie Hall, muszę ją jednak dokładnie rozważyć. Poza tym spróbuję wykorzystać inne możliwości. Mam nadzieję, że mnie pan zrozumie.

- Oczywiście. Proszę jednak zachować ostrożność. Młoda niedoświadczona kobieta może łatwo napytać sobie biedy.

Sandra, odprowadzając wzrokiem lorda Halla, postanowiła w duchu, że musi sobie poradzić. Ten człowiek chciał ją tylko nastraszyć! Po prostu potrzebuje kogoś do usługiwania staruszce, ponieważ służba nie zagrzewa długo miejsca u niego w pałacu. Inne powody, jakie przedstawił, to czysty wymysł. Za żadne skarby nie skończy jako służąca w Elms of Goram!

Sandra z ciężkim sercem opuszczała rodzinny dwór, który teraz stał się własnością zupełnie obcych ludzi. Ani razu nie obejrzała się za siebie.

Jesień rozpłomieniła się czerwienią i złotem, tuż przy drodze pasło się stado saren. Dziewczyna uśmiechnęła się. Jak zwykle na widok zwierząt jej twarz złagodniała. Takiej Sandry nie znali jej tak zwani przyjaciele, którzy uważali dziewczynę za osobę chłodną, zachowującą dystans wobec otoczenia. Ona sama zaś nigdy nie starała się nawet przekonać ich, że nie mają racji.

Cały dobytek Sandry pomieścił się w jednej walizce, która jednak w miarę pokonywania kilometrów stawała się coraz cięższa. Dziewczyna postanowiła zatrzymać się na jakiś czas w miasteczku, by otrząsnąć się po tragicznych zdarzeniach i zorientować lepiej w sytuacji. Nie kusiła jej zbytnio propozycja pracy we dworze Elms of Goram. Na samą myśl o tym, jak bardzo zmieniłoby się jej życie, czuła się nieprzyjemnie poruszona. Ona służącą! Niedoczekanie!

W swej naiwności nie przypuszczała nawet, jakie napotka przeszkody. Jak można wynająć pokój czy jakiekolwiek inne pomieszczenie, jeśli się nie ma pieniędzy? Sandrze zawsze wydawało się czymś najbardziej naturalnym na świecie, że jej życzenia są natychmiast spełniane i nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że należy za to płacić.

Nie spodziewała się też, że w mieście spotka ją takie przykre powitanie. Wszak Sandrę Winter zawsze wszyscy traktowali z wielką uprzejmością, wręcz uniżenie. Szybko się jednak przekonała, że powinna wymknąć się z domu nocą, by pod osłoną ciemności odejść jak najdalej od rodzinnych stron.

Zatrzaskiwano jej drzwi przed nosem. Ludzie przyglądali się jej bezczelnie lub też odwracali się z niemą pogardą. Z początku ją to złościło, ale wnet gniew przemienił się w głęboki niepokój.

Jednak największy szok przeżyła, mijając dom na rogatkach miasteczka, przed którym stało kilka kobiet. Jedna z nich zawołała:

- Patrzcie no! Kogo widzą moje oczy? Jej Wysokość! Jak się czujesz, będąc jedną z nas?

Sandra zatrzymała się i głęboko wstrząśnięta odwróciła za siebie.

Zachęcona szyderczym śmiechem swych towarzyszek chuda, wynędzniała kobieta podeszła do Sandry i wysyczała przez zęby:

- Przeklęta paniusia w rękawiczkach! Pewnie teraz skończą się wreszcie twoje przejażdżki konne przez miasto? Zadzierałaś nosa, nigdy nawet na nas nie spojrzałaś! Masz, na co zasłużyłaś!

- Kłaniałyście się mi zawsze nisko - wykrztusiła wreszcie Sandra, ochłonąwszy nieco. - Ale to pewnie tylko z powodu moich pieniędzy?

Pod wpływem zdecydowanego wzroku Sandry zbita z tropu kobieta uciekła spojrzeniem. Tymczasem nadeszło dwóch mężczyzn.

- Zawsze miałem chęć sprawdzić, jak się przytula taką elegancką lalunię - odezwał się szyderczo jeden z nich. - Chodź tu bliżej, panienko, dostaniesz całusa, którego nie zapomnisz do końca życia!

Ręka, która dawno nie miała kontaktu z mydłem i wodą, objęła Sandrę.

Dziewczyna aż zadrżała z obrzydzenia. Wyrwała się i ruszyła pędem przed siebie, słysząc za plecami prostacki śmiech. Kątem oka spostrzegła, że mężczyźni ruszają za nią w pogoń.

Przerażona, biegła drogą, zostawiając za plecami miasteczko. Ciężka walizka uderzała ją o łydki. Zdawała sobie sprawę, że powinna ją zostawić, ale nie miała odwagi. Uświadomiła sobie bowiem nagle z całą jaskrawością, że jest to cały majątek, jaki posiada.

Skręciła z drogi na wąską leśną ścieżkę. Ścigający ją mężczyźni zaśmiali się z nadzieją w głosie. Bawili się z nią w kotka i myszkę. Kiedy na moment dziewczyna straciła ich z oczu, cisnęła walizkę w krzaki. Teraz mogła poruszać się znacznie szybciej. Głosy za nią trochę przycichły.

Ścieżka przez cały czas pięła się pod górę. Sandra zatrzymała się na chwilę zasapana i rozejrzała się wokół badawczo. Gdzie jestem? pomyślała. Często jeździła konno przez las, znała więc okolicę, jednak, uciekając w popłochu, straciła całkiem orientację w terenie.

Ucichło. Może mężczyźni zrezygnowali z pościgu?

Otaczał ją gęsty las. Co robić? Wąska ścieżka prowadzi chyba w stronę pokrytej wrzosem łąki rozciągającej się pomiędzy wzniesieniami i dalej do...

Przypomniały jej się na pół zapomniane urywki rozmów, zasłyszane pogłoski, ściszone szepty o tym okropnym, tajemniczym miejscu. Zdaje się, że ten osobliwy azyl miał za patrona świętego Krzysztofa. Mury średniowiecznego klasztoru ofiarowały schronienie różnym społecznym wyrzutkom: umysłowo chorym, kalekom, a także niebezpiecznym przestępcom. Przyprowadzano tu wszystkich, których z różnych powodów trzeba było ukryć przed światem. A w pobliżu klasztoru, w skleconych z niczego chatach, osiadali ludzie, którzy sami skazywali się na życie poza społeczeństwem: nieudacznicy, słabeusze, wreszcie tacy, którzy kryli się przed stróżami prawa. Ta mieszanina losów czyniła z klasztoru świętego Krzysztofa przerażające miejsce, nad którym ciążyła zła sława.

Sandra słyszała także o dziwnym duchownym, który poświęcił swe życie, by służyć wszystkim tym ludziom. Nazywał się ojciec Andrzej. Czyż mógł wiele zdziałać? Starał się wybierać najlepszych i obdzielać ich swoistym życiowym posłannictwem. O „niewidzialnych pomocnikach” z klasztoru wiedzieli wszyscy. Nocami wspierali oni biedaków z parafii: wieśniaków, którzy sami nie dawali rady ze zwózką siana do stodoły, wdowy, które nie były w stanie zapewnić bytu swym dzieciom, i wszystkich tych, którzy potrzebowali pomocy.

Ci cisi, niewidzialni pomocnicy nie chcieli zapłaty, choć sami nie mieli grosza przy duszy. Ich wsparcie przyjmowano z wdzięcznością pomieszaną ze strachem, ale nikt nigdy nie został odprawiony z kwitkiem, kiedy szukał ratunku u ojca Andrzeja.

- Nie wolno ci jeździć konno w pobliżu klasztoru świętego Krzysztofa - ostrzegał ją zawsze ojciec. - Tam na wzgórzu ulokowała się największa hołota. Trzymaj się z daleka od tego miejsca!

Nagle znów usłyszała za plecami męskie głosy. Co robić? pomyślała w panice. Nie mogę przecież iść ścieżką, która prowadzi do klasztoru!

Weszła w gęstwinę i zaczęła się przedzierać przez zarośla. W podartej sukience, z twarzą i dłońmi podrapanymi do krwi, parła desperacko do przodu. W pewnej chwili, kiedy obejrzała się za siebie, nieoczekiwanie straciła grunt pod nogami i runęła w przepaść. Usiłowała się czegoś przytrzymać, ale ręce natrafiły na próżnię i potoczyła się w dół. Zaraz potem otoczył ją zbawienny mrok.

ROZDZIAŁ II

Sandra odzyskała przytomność, zachłysnąwszy się wodą, którą ktoś wlewał jej do ust. Kiedy otworzyła oczy, w bladej poświacie księżyca ujrzała nad sobą twarz okoloną jasną aureolą włosów. Nieznajomy podtrzymywał ją, a jego uśmiech wydawał się taki łagodny i pełen czułości, że Sandra zapomniała o lęku.

Na nagim ramieniu poczuła dotyk szorstkiej tkaniny. Spod przymrużonych powiek przyjrzała się dokładniej swemu wybawcy. Był to młody mężczyzna o czystych klasycznych rysach i niewinnym spojrzeniu dziecka.

Gdy spróbowała się podnieść, potrząsnął ostrzegawczo głową, a w jego oczach pojawiło się zatroskanie.

Sandra nie była w stanie powstrzymać cichego jęku, jaki wydobył się jej z ust. Bolało ją całe ciało, poobijane na skutek upadku ze skarpy. Najbardziej dokuczał jej stłuczony łokieć. Zauważyła, że jest owinięty mchem i liśćmi.

Nieznany opiekun pogładził dziewczynę po włosach, niezdarnie, jakby do tego nie przywykł, a potem podrapał ją za uchem.

- Kim jesteś? - zapytała.

Uśmiechnął się promiennie, ale nic nie odpowiedział.

Nie potrafi mówić, uświadomiła sobie i nagle ją olśniło.

- Jesteś z klasztoru świętego Krzysztofa?

Pokiwał energicznie głową, ale z jego ust nie wydobyło się żadne słowo.

Słyszy, ale nie mówi, pomyślała z rosnącym niepokojem. To dziwne. Może to jakiś złoczyńca, któremu za karę obcięto język?

Zaraz jednak porzuciła tę obawę. Prosty habit, jaki miał na sobie nieznajomy, wskazywał raczej na coś innego.

- Jesteś jednym spośród „niewidzialnych pomocników” od ojca Andrzeja, prawda?

Uśmiechnął się znowu i dał jej znak, by spróbowała wstać. Dźwignęła się, ale tylko przez moment zdołała utrzymać równowagę. Młodzieniec, widząc, jak się zachwiała, pośpiesznie przyszedł jej z pomocą. Nagle cofnął się jak oparzony. Nim zdążyła pojąć, o co mu chodzi, ponownie zaskoczył ją swym zachowaniem.

Dotknął dłonią jej piersi i odsunął się gwałtownie o parę kroków. Jego twarz, oświetlona bladym światłem księżyca, wyrażała głęboką trwogę. Patrzył na nią zdumionym, nie pojmującym niczego spojrzeniem, ale jednocześnie chłonął zafascynowany każdy szczegół jej ciała.

Poczuła się tak zażenowana, że na moment zapomniała o bólu.

- Przestań się na mnie gapić! - wybuchnęła zirytowana..

Młodzieniec, boleśnie dotknięty, odwrócił wzrok.

Nagle Sandra przypomniała sobie pewne zdarzenie z dzieciństwa. Ona, radosna, ruchliwa dziewczynka, biega za rękę ze służącym, a w uszach dźwięczą jej karcące słowa ojca:

- Sandra! Natychmiast do mnie!

Dostała lanie, a za karę zamknięto ją w pokoju.

Wraz z upływem lat coraz mniej było w niej prawdziwej radości. Pod sztucznym uśmiechem przylepionym do twarzy skrywała strach.

A teraz oto stoję w ponurym lesie razem z obcym mężczyzną o smutnych oczach, młodzieńcem wywodzącym się ze świata, którego nie znam, pomyślała z goryczą.

- Chyba muszę już iść... - zaczęła, a głos na moment jej się załamał. - Wybacz mi, proszę, że zapomniałam ci podziękować za pomoc. To miło z twojej strony.

Zerkał na nią z ukosa, zawstydzony. Sandra domyśliła się, że miotają nim przeciwstawne uczucia: chęć pomocy i strach, że uczyni coś nie tak i narazi się na jej gniew.

- Trudno mi utrzymać równowagę - odezwała się z wymuszonym uśmiechem. - Czy mógłbyś mi pomóc?

Jego oczy na nowo rozbłysły. Z niezwykłą ostrożnością ujął j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin