Łysiak Waldemar - Satynowy magik.pdf

(1053 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
868929841.001.png
Łysiak Waldemar
Satynowy magik
1. Prolog
Możliwe. Ale nikt nie miał pewności, i nikomu nie udało się tego
dowieść.
Mówię o moim młodszym bracie, który popłynął ku jedynej krainie, jaka
chciała go utulić — ku enklawie moich wspomnień. Rozciąga się ona wokół
wzgórza wieńczonego przez zwaliska zamku. Zwano ów zamek
„szaleństwem kasztelana", bo został zbudowany na skałach łatwo
pękających. Moja pamięć często kroczy tam ścieżką, którą ja i Romek
wydeptywaliśmy w dzieciństwie. I wszystko jest identyczne jak wówczas.
Senny spokój. Trawa do kolan. Rośliny wyciskają się spomiędzy gruzów.
Dawno już bujna wegetacja narzuciła na te ruiny swą zieloną zasłonę, i
romantyzm pogruchotanych budowli ustąpił czarowi dzikiej przyrody, a
ptactwo wybudowało tu swój matecznik — królestwo śpiewu. Lekki,
łagodny wiatr porywa pyłki kwiatów, które, wirując w powietrzu, omiatają
wzgórze. Bardzo trudno przewidzieć ten południowy wiatr. Co pewien czas
— ni stąd, ni zowąd — przychodzi od strony dalekich gór i czesze korony
lasu, niosąc zapachy łąk, sadów i ogrodów leżących na równinach między
górami a gęstwą drzew. Rozprasza on parną wilgoć wiosennych i
wczesnojesiennych dni, ale nie ujmuje ciepła, więc gdy smaga policzki lub
skronie, czujesz jakby łagodny chuch gdzieś daleko otwartego pieca bądź
kominka, co razem z woniami kwiatów i wrzosów, bądź z kolorami złotych i
czerwonych liści, daje zmysłową przyjemność.
Lato też jest tutaj piękne. Ze szczytu wzgórza można przez bifo-rialne
okienko spoglądać do góry albo do dołu. Na szafirowym tle nieba widać
nikłe chmurki, wątłe jak pasemka babiego lata, niesione siłą grawitacji ku
horyzontom. Gorące promienie słońca grzeją i złocą nurt rzeki, cichy i
gładki, jakby jeziorem był, a nie płynął w nieznane. Z tej wysokości
przypomina śpiącego węża. Po obu jego stronach leżą gigantyczne łąki,
sięgające lasu pełniącego rolę widnokręgu. Dzisiaj ryją je krety; dawniej —
za I Wojny — były poryte kilometrami okopów, z których tysiące młodych
ludzi strzelały do swych równie młodych bliźnich; w Europie padły
wówczas miliony młodzieńców. Kosmiczna głupota tej hekatomby nie
nauczyła polityków niczego. Brakuje tu pomnika czy choćby krzyża —- nic
nie upamiętnia tamtej daniny krwi, była bowiem bez sensu. Jej heroizm i
patriotyzm, jej wzniosłość i przyziemność — uleciały z dymem
pogrzebowego stosu.
Wszystko co robimy jest ulotne. Banał vel truizm — czyli sama prawda,
oczywistość. Wszystkie nasze działania to pasemka dymu. Piszemy na
piasku, gdy wieje samum, który rzeźbi wydmy pustyni; lepimy mgłę;
żyjemy ułudą. Lecz coś trzeba robić, by się nie głodzić lub nie nudzić, więc
jedni harują, drudzy się bawią, a trzeci ścigają cel. Dla żądzy lub dla
pieniędzy — gwoli rozpierającej pasji lub oczekiwanego zysku. To kwestia
wyboru drogi, którą wszelako częściej wybierają nie geny, tylko drzwi,
mosty czy bramy (vulgo: okoliczności), częściej przypadek aniżeli człowiek
świadomie i planowo. Dla nas (dla mnie i dla Romka) już prababcia
zaplanowała, haftując makatkę, gdzie figurowały wyszyte przez nią strofy
Walentego Goreckiego, który wojował w Powstaniu Kościuszkowskim:
„Znaj Stwórcę, czyń dzięki, Żyj z pracy twej ręki, Nie szperaj co w
Niebie, A ucz się znać siebie.
Czyń dobrze każdemu Jak sobie samemu, Tknięta własność cudza Niech
twój gniew obudzą.
Mów prawdę i kochaj, W nieszczęściu nie szlochaj, Wszech zbytków się
lękaj, Ze umrzesz nie stękaj".
Te strofy, które według moich szacownych pradziadków powinny
stanowić credo każdego przyzwoitego człowieka, wisiały niby familijny
dekalog na ścianie przedsionka w moim rodzinnym domu. Górę makatki
wieńczył haft z trój symbolem Powstania Styczniowego (splecione: krzyż,
serce i kotwica, czyli wiara, miłość i nadzieja, pod którymi krzyżowały się
dwie szable), a u spodu makatki prababcia wyhaftowała gołębia z trzymaną
dzióbkiem gałązką lauru, jako symbol pokoju, który nastąpi, gdy szablami
wyrąbiemy sobie suwerenność. Było to antycypowanie Pabla Picasso i jego
„gołąbka pokoju", co zrobił karierę globalną, aczkolwiek sam mistrz lepiej
znał gołębie niż czerwoni propagandyści i moja prababka (chociaż widywała
je regularnie, bo pradziadkowie mieli ekonoma hodującego te ptaki), więc
się wzbraniał kiedy zlecano mu ów motyw, a później wyśmiewał go,
tłumacząc: „ — Łagodność gołębicy to bzdura! Nie ma okrutniej szych
zwierząt. Trzymałem u siebie gołębice, które zadziobały na śmierć inną
gołąbkę. Wydłubały jej oczy, rozszarpały na kawałki. Ładny mi symbol
pokoju!". Każdy doroślejący człowiek zauważa — prędzej czy później — iż
życie trochę się różni od symboli cnót, tudzież od makatek z haftowaną
etyką i poczciwością.
Wszystko lub przynajmniej dużo byłoby sensownie przewidywal-
ne/projektowalne/rozwiązywalne/realizowalne, czyli dobre, gdyby wszystko
lub przynajmniej dużo zależało od rozumu, logiki, racjonalności, solidności,
skrupulatności, pedantyczności, od dobrej woli człowieka, której na świecie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin