Ziemkiewicz_Ciało obce.rtf

(450 KB) Pobierz

 

Rafał Ziemkiewicz CIAŁO OBCE

 

 

Cóż to jest sumnienie? Mieszkanie jedno

z wierzchu ciemne, ze wnątrz jasne: w któ­rym

bez okien wszystko widać, choć bez

drzwi, pełno przychodzących i odchodzą­cych.

W tem mieszkaniu dobrym - dobra i ulu­biona

ojczyzna: przeciwnym sposobem

złym — złe i uprzykrzone mieszkanie.

Wespazjan Kochowski, Psalmodia polska XXIX

 

Pan Kurtz... on umrzeć.

Joseph Conrad, Jądro ciemności

 

 

Cały problem, mówię do Magdy, sam nie wiem, który już raz to mówię, cały twój problem polegał na tym, że tego człowieka, za którego wyszłaś, nigdy nie było. Ja go tylko udawałem. Dobry w tym byłem, tak dobry, że przez większość czasu sam niewzruszenie wierzyłem, że nim jestem. I gdybyś tylko trochę chcia­ła mi pomóc, naprawdę nie trzeba było wiele, gdybyś tylko odrobinę mi poluzowała - udawałbym do dziś. I wciąż bylibyśmy ze sobą. Oczywiście, taki jaki jestem teraz, nie wyobrażam sobie, jak byśmy mogli ze sobą być, mówię, ale gdybym cię nie stracił, nie zdarzyłaby się żadna z tych rzeczy, które się zdarzyły, więc nie byłbym taki. Gdybyśmy się nie rozstali, powtarzał­bym sobie dalej, że mam tyle szczęścia, ile rozsądny człowiek może od życia wymagać, i przy odrobinie obłudy z obu stron moglibyśmy do końca życia grać, ja — porządnego ojca rodziny, który kocha żonę i trosz­czy się o córkę, a ty — kobietę mającą dla męża tę nie­zbędną do życia odrobinę szacunku.

Ale ty oczywiście się na to nie mogłaś zgodzić, mó­wię do niej, ty zawsze — albo wszystko, albo nic. No więc musiało się skończyć na niczym.

Tak, bo, słuchajcie, główny problem z Magdą pole­gał na tym, że nic nigdy nie było dla niej wystarcza­jąco doskonałe. Na wszystkim potrafiła wypatrzyć jakąś rysę, skazę, to nieważne, że widoczną tylko dla niej jednej, jej to wystarczało, czepiała się tego niedo­skonałego szczegółu z całej siły nawracała do niego bezustannie, oglądała ze wszystkich stron i już nic in­nego się nie liczyło. Z niczego nie umiała być zadowo­lona, niczym się cieszyć. Całe nasze wspólne życie, kiedy patrzy na nie dzisiaj ten człowiek, którym je­stem, całe to nasze życie było jednym wielkim stre­sem, ciągłym problemem, nieustannym napięciem i rozpaczliwą ucieczką. Ucieczką Magdy przed nieuporządkowaniem świata. Wtedy nie rozumiałem, że ona ucieka. Że ta ciągle stwierdzana niedoskonałość wszystkiego wprawia ją w przerażenie, w histeryczny popłoch. A przecież to było logiczne. Oczywiste. Jeśli świat nie jest doskonały, to znaczy, że w każdej chwili może się zmienić — a jeśli może się zmienić, to może się i rozpaść. Chciała znaleźć przed tym jakąś obronę, ale wszystko, w czym się próbowała ukryć, z bliska też okazywało się niedoskonałe, rozczarowywało ją, zawodziło. I z tych wszystkich rozczarowań i zawo­dów największym, najbardziej bolesnym byłem ja. Bo zamiast ideału, który udawałem, okazałem się — jak każdy człowiek kawałkiem mięsa, nasączonego krwią, żółcią i limfą, wydzielającego z siebie śmierdzący pot, szczynę, bździnę i gówno, z kałdunem pełnym flaków i głową zapchaną myślami o załatwieniu swoich biolo­gicznych potrzeb. Tego właśnie nie umiałaś mi wyba­czyć, mówię do Magdy.

Mówię do Magdy, ciągle do niej mówię, ciągle się przed nią tłumaczę. Rzeczpospolita Polska ustami ondulowanej sędzi ogłosiła, że z uwagi na niezgodność charakterów tych kilkanaście lat było tylko nieporo­zumieniem, którego skutki anuluje się niniejszym za pomocą stempla, podpisu i znaczków skarbowych. Minęły od tego czasu, od chwili, gdy ostatni raz zmu­szeni byliśmy zamienić ze sobą parę słów, już prawie dwa lata — a ja ciągłe do niej mówię, ciągle się przed nią usprawiedliwiam albo oskarżam, albo coś tłuma­czę. Widocznie to jeszcze jedna rzecz, której się nie można oduczyć, tak jak spania na swojej połowie łóż­ka — nawet jeśli pamiętasz, żeby zasnąć na środku, to i tak twoje ciało skorzysta z sennej nieuwagi, żeby na­prawić niedopatrzenie i ulokować się po właściwej stronie.

A łóżko mam wielkie jak pastwisko. To był pierw­szy mebel, na jaki się w swoim nowym życiu szarp­nąłem. Naprawdę się szarpnąłem — po tych wszystkich pieniądzach, jakie wirowały wokół mnie przez ostatnie miesiące, nie jestem w stanie przypomnieć sobie sumy, w porównaniu z nimi śmiesznej, ale wtedy to była dla mnie straszna kasa. Dopiero co udało mi się wynająć mieszkanie, cały mój dobytek wciąż ograniczał się do kilku par dżinsów, swetra, podróbki amerykańskiej kurtki wojskowej i sterty gaci, skarpet, koszulek, ręcz­ników, czego tam jeszcze, wszystko wala się po podło­dze w torbach z supermarketu albo wisi na klamkach, gołe ściany, goła podłoga — i w środku tej pustki tra­garze ze sklepu skręcają gigantyczne łoże jak z Holly­wood, dwa czterdzieści na dwa, z wyzłoconą, ozdobną balustradą z obu stron i grubym, podwójnie resorowa­nym materacem. Nie ma Magdy? I bardzo dobrze. Wreszcie jestem wolny, w pełni sił, ledwie skończyłem czterdziestkę, a świat jest pełen towaru, tylko brać. Od dziś istnieją tylko trzy żelazne zasady, trzy jedyne rzeczy, które sobie przysięgam: zero wyrzutów sumienia wobec kobiet, zero uczuć dla którejkolwiek i zero onanizmu.

Nie ma Magdy. Ale mojego pomałżeńskiego łoża też już nie ma. W ogóle nie ma już niczego, tylko drwiąca pewność siebie Buchaltera i ten niespecjalnie czysty przedział w pociągu pośpiesznym do Suwałk, od sta­cji Białystok jako osobowy. Bolesny skurcz w gardle i słona bania w żołądku, kiedy pociąg szarpie nagle, kołysze się i rusza. Perony Centralnego zostają w tyle i w mroku tunelu nagle dopada mnie atak strachu. Gadam do siebie, żeby go zagłuszyć.

Właśnie wyruszyłem po swoją śmierć.

Sięgam po butelkę. Muszę uważać, by nie upić się za szybko, więc tylko trochę, na początek. Byle zagłu­szyć ten strach. Głupi strach. Przecież to jeszcze tyle godzin.

 

Wszystko naraz. Ojciec, Magda, doktor Hans, Kresz­czyński, Groszek, agencja Artura, dziennikarze, dziewczyny z pijaru, kobiety z... Niech będzie najpierw Dan­ka. Jakoś właśnie o niej mam teraz ochotę myśleć i mówić. Danka, mój punkt dojścia i, jak mi się przez dłuższy czas zdawało, optymalne rozwiązanie moich problemów. A teraz — jedyne wspomnienie, z którym nie wiążą się żadne wyrzuty sumienia ani gorycz. Przeciwnie, na samą myśl o niej w spodniach robi się twardo, a śmierć wydaje się dalsza. Beztroski, radosny seks bez żadnych konsekwencji, czyli dokładnie to, co sobie nawzajem obiecaliśmy.

 

Danka. Kobieta z ogłoszenia w pornolu. „Mam ocho­tę na niezobowiązujący seks z superfacetem z Warszawy” — i numer oferty. Superfacet, rozśmieszyło mnie to określenie, może z tego powodu wybrałem to właś­nie ogłoszenie z całej kolumny. Napisałem parę słów o sobie, że wolny, z własnym mieszkaniem, gwarantu­je dyskrecję oraz higienę i tak dalej. Tydzień później znalazłem na komórce esemesa.

Nigdy nie odważyłem się zapytać, ile ma lat, mogła być ode mnie trochę starsza, ale na oko nie więcej niż dwa, góra trzy lata. Dla kobiety, w każdym razie dla pewnego typu kobiety, takiej właśnie jak Danka, to ka­pitalny wiek. Wie już wszystko, czego mogła się na­uczyć, i używa tej wiedzy z nieopanowaną zachłan­nością, żeby wykorzystać coraz bardziej ograniczony czas. Imponował mi jej seksualny apetyt, może nie tyle nawet imponował, ile leczył z kompleksów; po każ­dym rżnięciu czułem się uspokojony i dowartościowa­ny jak rzadko w życiu. Szła prosto od drzwi do łazien­ki, zawsze w pośpiechu, bo praca, dzieci, mąż, zresztą ja też nie miałem ochoty na przydługie powitania, a potem od razu klękała przed moim kutasem. Przy­sysała się do niego zgłodniała, bezwstydnie, radośnie i ze znawstwem pozwalającym jej nieomylnie wyczuć, w którym momencie przerwać obciąganie i nadstawić się, tak żebym, zanim się spuszczę, jak najdłużej po­został twardy. Przy całym okazywanym podnieceniu, posapywaniu, wszystkich tych krzykach i wbijaniu mi paznokci w pośladki, gospodarowała moją erekcją jak skrzętna gospodyni mężowską pensją, żeby nie zmar­nować ani jednego pchnięcia. Bardzo rzadko trafiał się jej na tyle gorszy dzień, że odpuszczała i w którymś momencie dokańczała mnie na zewnątrz, pozwalając trysnąć sobie na piersi.

No dobra: nie były to cycki z rozkładówki „Play­boya”, wolałbym odrobinę jędrniejsze. Ale mogły być. Właściwie można to samo powiedzieć o całej Dance. Wszystko w niej było takie: może być. Mogłaby mieć odrobinę smuklejsze uda, odrobinę węższą talię, parę centymetrów więcej wzrostu, ale na każdy z tych bra­ków swobodnie dawało się przymknąć oczy. Zwłasz­cza że po początkowych obiekcjach, wygłoszonych bardziej dla dopełnienia rytuału niż z rzeczywistej obawy, dość szybko pozwoliła się związać. Nawet przed kneblem się zbyt długo nie broniła. Może ją też to podniecało. Ale chyba raczej przekonała się, jak bar­dzo to podnieca jej „superfaceta” i podnosi jego wy­dolność.

Bo rzeczywiście, mimo całej wypijanej gorzały I ner­wów organizm jakoś mi wtedy nie nawalał — o, przeciwnie, mogłem być z siebie bardzo dumny. A już naj­bardziej tego dnia, kiedy Danka przyniosła zabawki od siebie z redakcji. Długo się do tego zbierała. Mó­wiła wcześniej co raz, to by ci się spodobało, ale, cho­lera, żeby mnie nie przycięli, no sam wiesz, chyba nic z tego, no, nic z tego — a za jakiś czas znowu, ale może mi się uda, wiedziałem, że w końcu przyniesie, bo za­częło ją to podniecać, aż pewnego popołudnia przyszła z wypchaną torbą i uśmiechając się tajemniczo, zabrała tę torbę do łazienki. Wyszła stamtąd w poń­czochach, szpilkach i skórzanym gorseciku odsłaniającym piersi, w grubej obroży, z naręczem akcesoriów.

Niektóre były śmieszne i zupełnie bez sensu, jakaś imitacja bata z pasków czarnej flaneli czy łańcuszki jak przy klozetowej spłuczce, ale inne okazały się bardzo praktyczne, zwłaszcza knebel, twarda, skórzana kula na mocnym pasku z zapięciem na kark. Wsłuchiwa­łem się, jak przez ten knebel Danka pomrukuje apro­bująco, gdy ją rżnąłem spętaną, pełen szczęścia i ulgi, że cokolwiek tam było z Groszkiem, minęło, że teraz już mogę tak bez końca, wydawało mi się, że zaraz pęknę z dumy — bezbrzeżnie zadowolony z siebie markizek de Zadek. Chyba już ostatni raz w życiu mi się wtedy zdarzyło, żeby być z siebie tak zadowolo­nym, więc zapamiętałem dokładnie. Kiedy Danka wy­szła, usiadłem zaraz do komputera, jeszcze cały osłab­ły i rozmarzony, żeby pochwalić się udanym seksem mojej internetowej powiernicy A przy okazji, racząc ją szczegółowym opisem, jeszcze raz to wszystko poprzeżywać. Czy może raczej upewnić się, że to na­prawdę ja jestem tym facetem, któremu zaczęły się wreszcie takie rzeczy przydarzać. W każdym razie wyszyłem do Iris długiego mejla i potem kręciłem się z godzinę koło komputera, licząc, że odpowie i — jak tyle razy wcześniej — utniemy sobie podniecającą poga­wędkę o wrodzonej uległości kobiet i rozkoszach, jakie daje im zniewolenie. Ale tego wieczoru najwyraźniej nikogo tam po drugiej stronie nie było, czekałem na próżno, popijając i puszczając sobie muzykę, aż w koń­cu udało mi się zasnąć.

A niewiele później, nie pamiętam, może parę dni, może tygodni, z adresu Iris przyszedł do mnie list od Kreszczyńskiego. Z kolorową fotką. A potem Kresz­czyński krótko I brutalnie poinformował, że mają prze­ciwko mnie zeznania mojej własnej córki i jest tylko kwestią jego dobrego humoru, czy mnie zgnoi, czy nie.

 

Pewnie, że się przestraszyłem. Ale wcale nie strach był najgorszy Najgorsze było upokorzenie. Straszliwe po­czucie upokorzenia, które przyszło wraz z bezradno­ścią i rezygnacją, wraz ze świadomością, że muszę ulec, bo nie pozostawiono mi żadnego wyjścia — I że wszystko nagle poskładało się do kupy Wszystkie zda­rzenia, słowa, szaleństwa, zupełnie niezależne od sie­bie, nagle osaczyły mnie szczelną obławą nagle wszyst­ko zaczęło do siebie pasować, zmieniać się w jeden lo­giczny obraz, ktoś to wszystko długo mozolnie nizał i trzeba było takiego kretyna jak ja, żeby przez tyle czasu się nie spostrzec — a teraz nic już nie mogłem zrobić, nawet gdybym tego przeklętego pedała zamor­dował sto razy na wszystkie sposoby, jak to sobie bez­silnie roiłem. Zrozumcie, nie jestem żadnym zboczeń­cem, nigdy w życiu przez myśl by mi nie przeszło, że można dotknąć własnej córki, nawet nie umiem sobie wyobrazić nic obrzydliwszego — ale on oczywiście miał rację, że nikt by w to nie uwierzył. Pamiętam jej oczy, z jaką odrazą na mnie patrzyły, pamiętam, z jaką nie­nawiścią moja Nusia cedziła, że nigdy nie wybaczy mi tego, co zrobiłem mamie, Magda tyle lat wychowy­wała ją w pogardzie do ojca, że już wiele nie było trze­ba. I jeśli nawet pedał na swoją zgubę blefował, bo czasem myślę, że może, to w każdym razie lepiej ble­fować nie mógł. Wiedziałem, i on też musiał wiedzieć, że moja córeczka nie tylko jest gotowa zeznać prze­ciwko ojcu najpodlejsze kłamstwa, ale — gorzej — że jest w stanie w nie święcie uwierzyć.

Tak się wtedy czułem, pomyślałem, jak musiał się czuć przez te wszystkie lata mój ojciec. A w każdym razie, jak się musiał czuć w ostatnich tygodniach swojego życia. Tylko że ja jeszcze za głupi wtedy byłem, żeby cokolwiek zrozumieć. Wtedy to był mój czas za­prowadzania na świecie porządku. Czas, w którym ten świat był prosty, czarno biały i przy odrobinie wysił­ku, na który byłem gotów, mogłem go urządzić jak należy, naprawiając błędy wszystkich poprzednich pokoleń. Ojciec musiał doskonale wiedzieć, co mnie rozpiera, bo gdy czasami mnie ponosiło i zaczynałem pleść jakieś rzeczy zupełnie już niemożliwe, nie uno­sił się, nie krzyczał ani nie użerał jak z Andrzejem. Uśmiechał się tylko. Ale uśmiechał się bez odrobiny politowania czy rozbawienia — ze smutkiem, którego wtedy nie umiałem zrozumieć, nie umiałem nawet za­uważyć. A może z zazdrością.

— Dobierają się wreszcie łajdakom do dupy — mó­wię, czy coś w tym stylu, w każdym razie nie kryję swego gorącego zaangażowania w sprawę. — A ci twoi by się po prostu wstydzili, tato. Zachowują się hanieb­nie, haniebnie, tato.

Podbijam mocno każdą sylabę, patrzę na ojca pro­wokująco, niech zareaguje choć słowem, niech tylko da mi szansę wyrzucić z siebie z pasją całe moje święte oburzenie. „Ci twoi” to oczywiście jego przyjaciele, których przez całe moje dzieciństwo było pełno w tym samym zawalonym książkami i rocznikami gazet po­koiku, w którym teraz siedzimy W mojej dziecięcej pamięci ojciec zawsze tkwi w tym pokoju, wciśnięty w kąt za swoim biurkiem i perorujący z papierosem w ręku, trzymał tego papierosa w bardzo charaktery­styczny sposób, nie jak to robi większość ludzi, koń­cówkami palców, ale u samej ich nasady, jak robotnicy na zimowym zrębie, kiedy palą w grubych trójpalcza­stych rękawicach — tak że żar wydawał się wychodzić mu z dłoni niczym ostrze przebijającego ją od we­wnątrz gwoździa. Wywijał tą dłonią z papierosem, podkreślając z pasją puenty, popiół sypał się na dywan i między serwety‚ bardzo złościło to matkę, ze wszę­dzie pełno tego nawcieranego butami i łokciami po­piołu. Zresztą wszyscy na tych spotkaniach u ojca pa­lili, smród zastałego tytoniu nie dawał się wypędzić z jego gabinetu żadnym praniem ani trzepaniem. Znam ten zastały odór z mieszkań palaczy i serdecz­nie go nie znoszę, ale w moich wspomnieniach dym papierosowy nie jest przykry. Kojarzy się z niedostęp­nym dla dziecka wtajemniczeniem, z brodatymi twa­rzami i podchwytywanymi przez szparę w drzwiach strzępami rozmów o duchu Soboru, granicach kom­promisu, upodmiotowianiu i budowaniu podstaw społeczeństwa obywatelskiego. Nie dam głowy‚ czy rzeczywiście padały tam takie określenia. Dawno już zauważyłem‚ że moja pamięć kłamie straszliwie, wciąż przyłapuję ją na uzupełnianiu po latach wyblakłych, gasnących kadrów szczegółami‚ których pierwotnie wcale tam być nie mogło. Moja pamięć tłucze wszyst­ko na proszek i układa z okruchów mozaiki według linii, które wytycza w imię jakichś własnych‚ niezro­zumiałych dla mnie kryteriów. I pewnie nie tylko mo­ja. Nigdy nie mogłem się dogadać z Magdą co do naj­prostszych faktów. Latami skutecznie rozbijała się o to moja głupkowata wiara, rodem z amerykańskich po­radników, że każdy małżeński konflikt można sobie racjonalnie wyjaśnić, przedyskutować i wspólnie zna­leźć rozwiązanie. Akurat! O czym tu dyskutować, kie­dy w chwilę po sprawie wersja zapamiętana przez Magdę była diametralnie sprzeczna z tą, którą dosko­nale pamiętałem ja?

Chociaż jeśli chodzi o Magdę, pamięć może nie mia­ła tu nic do rzeczy. Ona po prostu słyszała co innego, niż się do niej mówiło. We wszystkim znajdowała od razu drugie dno, pomijając z lekceważeniem pozory, które może zwiodłyby kogo innego, ale nie ją — de­szyfrowała bezustannie każde rzucone przy niej zda­nie, rozłamywała je jak szpiegowski kod. Jeśli mąż mówi, że jest piękna pogoda i dobrze by było wyjść na spacer, to najwyraźniej dla jakichś podejrzanych celów chce się pozbyć żony z domu. A kiedy przy obiedzie poprosiłem: „Kochanie, mamy tu gdzieś sól?”, to moja Magda natychmiast odcyfrowywała, że naprawdę po­wiedziałem: „Nic nie umiesz, nawet zupy posolić jak należy”. Już ona wiedziała. Zresztą, powiedziałem to przecież „takim tonem” albo „z taką miną”. Ton i mi­na zawsze okazywały się „jakieś”, żeby już nie pozo­stała żadna wątpliwość.

Znajomi, kiedy chcieli być dla mnie mili, mówili coś w stylu: „Tak szczerze, wiesz, stary dziwiłem się zawsze, że tak długo z nią wytrzymałeś”. Ludziom się wydaje, że jak chcą okazać życzliwość człowiekowi świeżo rozwiedzionemu, to nic lepszego, niż mówić źle o jego byłej żonie. Wkurzali mnie tylko i nigdy nie podejmowałem takiej rozmowy, ale gdybym podejmo­wał, to odpowiedź brzmiałaby: wytrzymałem z Mag­dą tak długo, bo z czasem nauczyłem się uważać na każde wypowiadane przy niej słowo. Umiałem prze­widzieć, czego się doszuka w niewinnym zdaniu, i zawczasu odpowiednio je ocenzurować. Nawet nie­źle mi to czasami wychodziło. Ale też nic innego nie było trudniejsze do wytrzymania. Można jakoś wy­trzymać seksualną oziębłość żony, dom wionący emo­cjonalnym chłodem, nawet ciągłe poniżanie w oczach córki — ale nie to, że każda prosta rozmowa jest cho­dzeniem po polu minowym i wymaga stałego natęże­nia uwagi. Latami.

Nie zawsze tak było. Dopiero od chwili, kiedy Mag­da dowiedziała się o moim drugim życiu.

Najgorsze z moją pamięcią nie jest to, że fałszuje ona zdarzenia, rozmowy i postaci, że z czasem żółknie i blaknie albo zatraca całe miesiące. Najgorsze jest to, że poza nią nie mam niczego innego i muszę, wiedząc doskonale, jak niewiele jest warta, ufać jej bezgranicz­nie. Przyjaciele mojego ojca przemawiają tu głosami, które na pewno zostały dograne potem, zgodnie z za­sadami dedukcji: skoro ojciec był znanym i ważnym działaczem katolickim, a jego gabinet miejscem spo­tkań opozycyjnych elit, to na pewno musiały się tam toczyć ważkie dysputy o przyszłości kraju i Kościo­ła, o tym, czy wejdą Ruscy i kiedy samemu „wcho­dzić”, wierząc w sens pracy organicznej, a kiedy trwać w sprzeciwie.

Ale równie dobrze mój stary mógł tam sobie opo­wiadać z kumplami pieprzne kawały nasycone niezrozumiałymi dla mnie aluzjami. Dźwięki w moich wspomnieniach nie zasługują na zaufanie. Jedynym, w prawdziwość czego mogę wierzyć, jest obraz — ten oglądany przez szparę w drzwiach: ojciec za swoim biurkiem, szczupły siwy, ze sterczącym spomiędzy palców papierosem i brodaci faceci w swetrach albo sztruksowych marynarkach, wtedy wydawało mi się, że strasznie starzy, wszyscy kopcący okrutnie z papierosów albo fajek — matka przeciskała się pomię­dzy nimi, żeby otworzyć szerzej okno albo upchać gdzieś pośród papierów i szkła nowy talerz z kanap­kami ozdobionymi na wierzchu kawałkiem pomidora, ogórka czy rzodkiewką i szczypiorkiem. Nawet póź­niej, kiedy już podrosłem, ojciec nigdy nie chciał prze­nosić na synów tych rozmów, które toczył ze znajo­mymi.

Naprawdę. Nie chcieli mi wierzyć, kiedy to mówi­łem: mój ojciec nigdy nie rozmawiał z dziećmi o dziad­ku, wojnie, deportacjach ani o Wronkach, a już zwłasz­cza nie rozmawiał z nami o polityce. O Katyniu naj­pierw dowiedziałem się od kolegów ze szkoły. Kiedy ojciec znalazł w moich rzeczach podziemne pisemka, był wściekły. Aż głos mu się łamał, gdy wygłaszał mi długie kazanie o głupocie dzieci, które nie zdają sobie sprawy, że ci bandyci potrafią zniszczyć każdego bez żadnych skrupułów, że trzeba rozsądku, rozsądku i jeszcze raz rozsądku i w moim wieku w żadnym wy­padku nie mogę się dać sprowokować. Tak powie­dział — „dać się sprowokować”. Teraz wiem, to wcale nie była wściekłość; on się bał. Bał się o mnie śmier­telnie, strachem, którego ja, szesnastolatek, po prostu nie mogłem pojąć. Udawałem, że słucham go z uwagą i w skupieniu, czekając, aż się zmęczy i przestanie chrza­nić. Nie wiem, czy bardziej poruszyło go, że wbrew jego woli zadałem się z „polityką” i przynoszę do do­mu bibułę, czy że była to bibuła skupiona na demas­kowaniu komuny jako żydowskiego spisku, okraszo­na rubryką humoru w stylu, czym się różni sejm peerelu od belgijskiego — że w belgijskim jest połowa Belgów, połowa Żydów, a w polskim nie ma Belgów.

Może zresztą ten kawał słyszałem zupełnie gdzie in­dziej, ale moja pamięć przykleiła go potem do tego wspomnienia, bo poniewczasie tłumaczył niezrozu­miały w pierwszej chwili gniew ojca — moja bibuła na kilometr śmierdziała mu ubecją, ale mnie to wtedy nie przyszło do głowy

Ostatecznie wyszło na jego — ja w końcu dałem sobie z polityką spokój raz na zawsze, a brata w ogóle nigdy to nie zainteresowało, bo poszedł w sekciarstwo. Za­stanawiam się czasem, który z nas bardziej skrócił ojcu życie. Ja, klarując mu, że Polska nie będzie na­prawdę niepodległa, dopóki stanowczo i bezlitośnie nie rozliczy i nie ukarze wszystkich komunistycznych kolaborantów i kapusiów, czy Andrzej, wywrzaskując, że żądny bogactwa i politycznej władzy kler sfałszo­wał nawet dekalog i zataja przed wiernymi to, że Je­zus przez dwadzieścia lat podróżował po Indiach, ucząc się od tamtejszych mistrzów.

Nie, tak naprawdę wcale się nad tym nie muszę za­stanawiać. Wiem, że ja.

Znacznie lepiej od ludzi, którzy pojawiali się w ga­binecie ojca, zapamiętałem stojące tam książki. Pewnie każdy mężczyzna przechowuje w duszy to szczególne, niepowtarzalne wspomnienie odkrywania tajemnic ojcowskiego biurka i biblioteki. Wszystko w tym jest: od­dech wielkiej tajemnicy uśpionej w szufladach z ciemnego drewna, egzotyczny zapach skóry i fajkowego tytoniu, fascynacja każdym walającym się drobiazgiem, czy to wielka, ozdobna zapalniczka, z której dawno wypadł kamień, kryształowa popielniczka wypełniona drobiazgami, nadrdzewiała puszka po prince albercie czy pudełko zapałek z trójwymiarową Japonką, w zależności od kąta patrzenia ubraną w koronkowy pe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin