Mary Jo Putney
K
siężycowa
narzeczona
Przełożył Artur Gerard
Prolog
Charlton Abbey, wiosna 1812
C
zwarty hrabia Cromarty został pochowany z całą pompą i honorami należnymi jego społecznej pozycji. Uroczysty dźwięk dzwonu wiejskiego kościółka towarzyszył pogrzebowej ceremonii już od pierwszej chwili, cała męska służba, jak jeden mąż ubrana na czarno, z właściwą dla takiego momentu powagą i szacunkiem odprowadzała swego pana na ostatni spoczynek. Zmarły hrabia cieszył się opinią człowieka sprawiedliwego, z natury pogodnego i dobrego. Był też okazałym mężczyzną, silnym i niewątpliwie przystojnym, co dla jego ludzi również stanowiło powód do dumy.
Wśród osób żegnających zmarłego, zarówno na samym pogrzebie, jak i później, podczas rodzinnego spotkania w Charlton Abbey, główna rola z natury rzeczy przypadła jego córce, lady Jocelyn Kendal. Nie można było nie dostrzec, że z wszystkich tych smutnych obowiązków młoda lady wywiązywała się wręcz perfekcyjnie, choć jej pobladła, ale nadal pełna wdzięku twarz o nieskazitelnych rysach, przysłonięta czarną żałobną woalką, chwilami przypominała posągowe oblicze marmurowego anioła. Była jedynym dzieckiem hrabiego i bardzo kochała swego ojca, który do końca odpłacał jej tym samym.
Był to jej ostatni występ w roli pani tej posiadłości, ponieważ Charlton Abbey przechodziło teraz w ręce stryja Willoughby. Jednakże jeśli nawet bolała ją świadomość, że odtąd może już czuć się jedynie gościem w domu swego dzieciństwa, nie pokazywała tego po sobie.
Starsze damy z jej otoczenia często skłonne były uważać ją za nadmiernie samodzielną, w stopniu, który raczej nie przystoi dobrze urodzonej młodej osobie. Natomiast panom nigdy to nie przeszkadzało. Być może dlatego, że w wieku dwudziestu jeden lat jej uroda i naturalny wdzięk rozkwitły w sposób rzeczywiście zniewalający. Stąd też nawet na tej tak smutnej przecież uroczystości niejednemu z obecnych zdarzyło się obejrzeć za nią i zamyślić dłużej, niż w takiej chwili wypadało.
Ostatnim, rytualnym punktem programu tego bardzo długiego dnia było odczytanie testamentu. Rodzinny prawnik, pan Crandall, przyjechał w tym celu ze swego biura w Londynie. Czytanie zajęło mu sporo czasu, ponieważ testament był długi i szczegółowy, z licznymi zapisami dla wiernej służby i różnych instytucji dobroczynnych.
Lady Jocelyn pozostawała niezwykle spokojna w stłoczonej wokół niej rozemocjonowanej grupie zainteresowanych. Wiedziała doskonale, że jako córka- zaledwie córka! - nie może liczyć na odziedziczenie ojcowskiego tytułu. Mogła jednak być pewna, że przypadająca na nią w zapisie większa część ojcowskiej fortuny uczyni z niej jedną z najzamożniejszych młodych osób w Anglii. A także jedną z lepszych partii, gdyby kiedyś zdecydowała się na zamążpójście - o czym jednak na razie nawet nie chciała myśleć.
Brat jej ojca i nowy dziedzic hrabiowskiego tytułu, stryj Willoughby, siedział z uroczystą miną i w skupieniu słuchał całego tekstu odczytywanego testamentu. Z pewnością można byłoby w jego rysach doszukać się pewnego rodzinnego podobieństwa, ale stryj nie miał w sobie nawet jednej dziesiątej części wigoru i temperamentu brata. Przez wiele lat wszyscy byli przekonani, że to raczej ojciec Jocelyn ożeni się ponownie i pomyśli o spłodzeniu także i męskiego potomka. Najwyraźniej jednak gorzkie doświadczenie pierwszego małżeństwa w końcu przeważyło. Czwarty hrabia Cromarty poprzestał na jedynej córce, a najlepiej na tym wszystkim wyszedł właśnie Willoughby. Choć śmierć swego brata opłakiwał serdecznie i szczerze, nie byłby człowiekiem, gdyby w głębi duszy nie cieszył się z niespodziewanie odziedziczonego tytułu.
Treść testamentu właściwie nie była dla nikogo zaskoczeniem. Wszystko przebiegało zgodnie z oczekiwaniami niemal do samego końca - to znaczy do momentu, gdy pan Crandall jeszcze raz odkaszlnął i przeszedł do ostatniego punktu:
- A mojej ukochanej córce Jocelyn zapisuję i polecam, co następuje...
Głos prawnika zabrzmiał szczególnie uroczyście, przykuwając u wagę zebranych. Kiedy skończył, na moment zapadła cisza. Potem kłoś głęboko wciągnął powietrze, tu i ówdzie rozległy się głosy pełne nieukrywanego zaskoczenia, a wszystkie głowy obróciły się w stronę Luly Jocelyn.
Sala wciąż pozostawała nieruchoma przez długą chwilę, która wszystkim obecnym zdawała się niemal wiecznością. Potem nagle zerwała się na równe nogi i gwałtownie odrzuciła welon, odsłaniając daleką od dotychczasowego posągowego spokoju twarz z ogromnymi orzechowymi oczami, z których biły iskry prawdziwej wściekłości.
- Co takiego?! - wykrzyknęła ze szczerym oburzeniem.
Rozdział 1
Londyn, czerwiec 1815
T
o był sen, w którym major David Lancaster znów pędził przez aragońskie wzgórza na swym wiernym koniu o imieniu Aquilo, co po hiszpańsku znaczy „orzeł”. Koń mknął wręcz cudownie, naprawdę szybkim orlim lotem. David wyczuwał udami wspaniałą siłę jego mięśni, posłusznych najdrobniejszemu naciskowi nóg jeźdźca.
Pęd powietrza rozwiewał mu włosy, koń niósł go prosto w niebo, i David śmiał się głośno, pełen radości i wiary, że ten wspaniały galop może trwać bez końca - podobnie jak uskrzydlające poczucie zdrowia, młodości i siły.
Czyjś rozpaczliwy krzyk za ścianą nagle zbudził go ze snu. Ktoś krzyczał z bólu, tuż obok. David chciał się zerwać na równe nogi i chwycić za broń - lata wojny nauczyły go odruchu natychmiastowej gotowości do walki - ale tym razem tak nawykłe do nagłego podrywania się ciało odmówiło posłuszeństwo. Od pasa w dół było bezwładne wskutek odniesionych ran, a jedynym rezultatem próby gwałtownego podniesienia się ze szpitalnego łóżka był przeszywający ból w okolicach kręgosłupa. Nie mógł się ruszyć, nogi ciężkie jak kamienie przykuwały go do pościeli niczym okrętowe kotwice.
Otworzył oczy i wrócił do ponurej realności londyńskiego szpitala, do którego został przywieziony po zwycięskiej dla Anglików bitwie pod Waterloo. W tym ostatnim starciu z wojskami napoleońskimi jego koń Aquilo został zabity, a na dobrą sprawę to samo spotkało również i jeźdźca - tyle tylko, że jego okaleczone, w połowie pozbawione już czucia ciało wciąż z uporem usiłowało czepiać się nawet ostatniej gasnącej iskierki życia.
Żołnierskie szczęście, które zawsze towarzyszyło Davidowi przez tyle lat kolejnych kampanii, najwyraźniej go opuściło. To, co go spotkało, było gorsze niż śmierć. Celne trafienie francuskiej kuli z pewnością zabiłoby go szybciej i przyjemniej, niż ta trwająca już tyle dni agonia na szpitalnym łóżku.
Na szczęście niewiele już mu tego pozostało, wiedział o tym na pewno.
Oddzielny pokój, do którego miał prawo jako oficer, był zapuszczony i obskurny, ale przynajmniej gwarantował odrobinę prywatności, pozwalającej łatwiej znosić cierpienie. Zacisnął zęby, oczekując na moment, w którym przeszywający ból straci w końcu swą morderczą ostrość i wróci do poziomu, który jakoś dawał się znieść.
Obok siebie znów usłyszał ten sam cichy, nieco metaliczny stuk - to jego siostra Sally robiła na drutach. Obrócił głowę i spojrzał w stronę siedzącej z drugiej strony łóżka młodej kobiety, której sylwetka jeszcze dość wyraźnie rysowała się na ciemniejącym tle jedynego okna. Popatrzył na nią z czułością. Dzielna Sally, która od chwili, gdy go przywieziono do Londynu, przychodziła tu codziennie, żeby być przy nim... aż do końca. Starała się tak ułożyć swoje zajęcia, by mogła jak najwięcej czasu spędzać przy umierającym bracie. Dla niej musiało to być jeszcze trudniejsze niż dla niego. On sam właściwie nie czuł już lęku, ze stoicyzmem pogodził się z tym, co było nieuchronne. Wiedział, że śmierć przynajmniej wyzwoli go od cierpień. Natomiast dla Sally śmierć brata oznaczała jeszcze większą samotność i żałośnie niepewną egzystencję ubogiej guwernantki, bez jakiejkolwiek rodziny, na której mogłaby się oprzeć.
Sally dostrzegała każdy jego ruch, nawet najdrobniejszy. Teraz też obróciła twarz ku bratu i przysunęła taboret bliżej łóżka.
- Nic jesteś głodny, Davidzie? Przyniosłam ci trochę pysznego wołowego rosołu od Launcestone’ow.
Wiedział, że powinien coś zjeść, choćby tylko ze względu na Sally, ale na samą myśl o przełknięciu choćby łyżeczki jakiegoś pokarmu robiło mu się niedobrze. Jego żołądek odmawiał przyjmowania czegokolwiek, jak gdyby utracił już wszelką chęć do życia, podobnie jak jego nogi.
- Nie, dziękuję ci, Sally. Może później - spojrzał w stronę okna i chyba powinnaś już iść, zaraz zrobi się ciemno.
Sally wzruszyła ramionami. Ubrana w prostą szarą sukienkę bez ozdób, wyglądała rzeczywiście jak modelowo skromna guwernantka. I David posmutniał na myśl o tym, że gdy on odejdzie, nikt już nie będzie pamiętał, jaka naprawdę potrafiła być jego siostra. Jaki był z niej urwis, kiedy jako dziecko, bosa i roześmiana, ścigała się z nim na swym ukochanym kucyku po zielonych pagórkach Herefordu. Wtedy była szczęśliwa- oboje byli wtedy szczęśliwi. Ale to było całe wieki temu.
Doskonale wiedząc, co znaczy jej wzruszenie ramion, powiedział:
- Do domu, Sally! Nie chcę, żebyś chodziła ulicami po ciemku! I To rozkaz!
Sally tylko się uśmiechnęła. Zbyt długo go znała, żeby dać się nabrać na ten rzekomo surowy ton jego głosu.
-Nie udawaj, że jesteś groźny, bo i tak ci nie uwierzę.
-Sally!
- Dobrze już, dobrze. Tylko jeszcze podam ci lekarstwo i już idę.
Sięgnęła po stojącą na nocnej szafce buteleczkę laudanum, uważnie odliczyła trzydzieści kropli do cynowej łyżki i przysunęła do jego spieczonych warg. David szybko przełknął lekarstwo, prawie nie czując w nim alkoholu i ziół, które miały łagodzić gorzki smak opium. Istotne było tylko to, że laudanum naprawdę na jakiś czas stępiało ból. Sally wsunęła dłonie pod ramiona brata i uniosła mu nieco głowę, i mógł popić to wszystko szklaneczką wody, a potem pieczołowicie ułożyła go z powrotem na poduszce. Początkowo Davida trochę denerwowała taka zamiana ról, ponieważ dotychczas to on zawsze się nią opiekował. Musiał jednak pogodzić się ze swą bezradnością i ostatecznie zaakceptować pomoc siostry, która z niewzruszonym spokojem przyjęła na siebie wszystkie, nawet najtrudniejsze obowiązki pielęgnacyjne.
- Dobranoc, Dave! - Sally jeszcze raz poprawiła poduszkę i prześcieradło. Ustawiła buteleczkę z laudanum tak, żeby lekarstwo było w zasięgu jego ręki. Z pewnością w nocy będzie go potrzebował. -Przyjdę jutro po południu - powiedziała z cokolwiek wymuszonym uśmiechem, wyprostowała się i ruszyła w stronę drzwi, z całych sił starając się zapanować nad tym, co mogłaby zdradzać jej twarz, a zwłaszcza oczy. Na szczęście było już na tyle ciemno, że David mógł nie dostrzec zdradzieckich łez gromadzących się w kącikach jej powiek.
David zresztą widział już coraz mniej wyraźnie. Kolory stawały się nienormalnie jaskrawe i mieniły się jak opale, falujące kształty rozmywały się i zaczynały tańczyć, a ból powoli ustępował. To było działanie opium, zawartego w zażytym lekarstwie. David przymknął powieki. Dzięki Bogu, że istnieje coś takiego jak laudanum.
Oczywiście nie miałby nic przeciwko temu, żeby mieć przed sobą jeszcze parę dziesiątków lat, ale i tak nie powinien za bardzo narzekać. W końcu udało mu się przeżyć trzydzieści dwa lata życia, którego niejeden mógłby mu pozazdrościć. Zjeździł spory kawałek świata, dzielnie walczył za ojczyznę, zyskał przyjaciół nie mniej bliskich niż najbliższa rodzina. Z żalem myślał jedynie o Sally. Szczerze wierzył, że jego siostra jest wielostronnie uzdolnioną młodą osobą, ale wiedział też, że w realnym życiu nie jest to żadna gwarancja powodzenia. Gdyby mógł jej coś zostawić, co jakoś zabezpieczyłoby jej przyszłość. Ba, gdyby...
Oszałamiające działanie opium ostatecznie zagłuszyło ból i David zasnął.
D
łuższa konna przejażdżka bywa doskonałą okazją do przemyślenia różnych spraw. Tego dnia lady Jocelyn w pełni wykorzystała tę sposobność i zaraz po powrocie do domu postanowiła skonsultować rezultaty swych przemyśleń z najsympatyczniejszą ze swoich ciotek, którą o tej porze najpewniej można było zastać w małym salonie. Z pewnością warto było poznać pogląd lady Laury na obecną, nieco złożoną sytuację jej bratanicy.
Nawet nie myśląc o tym, żeby się przebrać, nacisnęła klamkę drzwi.
-Ciociu Lauro?! Jeździłam właśnie...
Już miała przejść do istoty sprawy, gdy nagle zorientowała się, że lady Laura Kirkpatrick nie jest sama. Obok niej siedziała lady Cromarty, również ciotka, ale zdecydowanie mniej sympatyczna. Było już za późno, by uciec, toteż Jocelyn w miarę skutecznie stłumiła westchnienie rozczarowania i ruszyła ku nim.
- Ciocia Elwira! - wykrzyknęła z uśmiechem pełnym nieskrywanej obłudy. - Cóż za niespodziewana... przyjemność!
Lady Cromarty odpowiedziała uśmiechem równie nieszczerym, ukazując przy tym cały garnitur dość przerażających zębów.
- Byłam w pobliżu na zakupach, pomyślałam więc, że wpadnę, żeby się przywitać. Nie mogę, niestety, zostać dłużej, ponieważ do domu jedzie się stąd ponad dwie godziny.
- Proszę sobie wyobrazić, że wiem, jak długa jest droga stąd do Charlton, - odpowiedziała jeszcze uprzejmiej Jocelyn, sadowiąc się na fotelu. Nie znosiła, kiedy ktoś przypominał jej posiadłość, w której spędziła dzieciństwo i najwcześniejszą młodość. Kochała tamten dom do tego stopnia, że gdyby stryj Willoughby, który wraz z tytułem po ojcu przejął także Charlton, nie był żonaty, to być może wyszłaby za niego. Stryj Will przypominał jej ojca przynajmniej w tym względzie, że był z natury życzliwy, a poza tym sprawiał wrażenie mężczyzny dość łatwego do poprowadzenia. Przez niego mogłaby znów stać się panią na Charlton Abbey.
Tymczasem lady Laura nalała herbatę do filiżanki i przesunęła ją u stronę Jocelyn.
- Cieszę się, że zdążyłaś wrócić z przejażdżki dostatecznie wcześnie, aby się do nas przyłączyć - powiedziała z uśmiechem. Wysoko ceniona za swe talenty towarzyskie, miała ogromne doświadczenie w niemal odruchowym łagodzeniu wszelkich wybuchowych sytuacji, będąc w tym względzie całkowitym przeciwieństwem lady Cromarty.
Przyjmując od niej filiżankę z herbatą, Jocelyn kolejny raz pomyślała, że chciałaby kiedyś w przyszłości - kiedy sama już będzie w jej wieku - wyglądać tak jak ciotka Laura. Obie zresztą miały ten sam typ urody, i charakterystyczny dla rodziny Kendalów, te same orzechowe oczy i kasztanowe włosy z lekko rudawymi przebłyskami. Ale ciotka Laura miała w sobie dodatkowo tę niewzruszoną pogodę i cudowny spokój, będący rezultatem przeszło dwudziestu lat szczęśliwego małżeństwa. I takiego błogosławieństwa Jocelyn mogła w ogóle nigdy nie zaznać.
W przeciwieństwie do Laury, ciotka Elwira nie była spokrewniona z rodziną Kendalów, a tytuł lady Cromarty - i przy okazji prawo do nazywania się ciotką Jocelyn - zyskała dopiero poprzez małżeństwo z Willoughbym. I choć urodziła się w domu bynajmniej niearystokratycznym, uznała swoje wyniesienie do godności hrabiny za jeszcze jeden dowód boskiej sprawiedliwości. Stale zresztą liczyła na jeszcze więcej - i nawet teraz, nie przestając opychać się ciasteczkami, przyglądała się eleganckiemu wyposażeniu wytwornego salonu okiem przyszłej właścicielki tego wszystkiego.
Jocelyn mimo woli zacisnęła wargi.
- Marnujesz tylko czas, ciociu Elwiro, próbując wycenić te wszystkie meble - powiedziała chłodno. - One są bezcenne. A poza tym tego domu już z całą pewnością nie dostaniesz. Mogę ci to obiecać.
Taka otwartość mogłaby speszyć każdą inną, mniej pewną siebie osobę, ale nie lady Cromarty, która tylko odrobinę zacisnęła kąciki ust.
- Nie byłabym tego taka pewna, droga kuzyneczko. - Jej blady uśmiech stał się nieco jadowity. - A czy nie niepokoi cię fakt, że data twoich dwudziestych piątych urodzin zbliża się, a ty tymczasem wciąż jesteś niezamężna?
Te słowa były jak wybuch bomby. Wszystkie trzy panie doskonale orientowały się w sytuacji, ale trzeba było prostackiej otwartości ciotki Elwiry, żeby powiedzieć to głośno.
Wszystkie wiedziały, że - aby postawić na swoim nawet po śmierci - ojciec Jocelyn zapisał córce większość swego ogromnego majątku, jednakże pod warunkiem, że najpóźniej w wieku dwudziestu pięciu lat będzie już osobą zamężną. W przypadku gdyby ten warunek nie został spełniony, znaczna część tej fortuny - włącznie z pięknym londyńskim domem, w którym panie właśnie raczyły się herbatą -stałaby się własnością stryja Willoughby'ego.
- A dlaczegóż miałoby mnie to niepokoić? - odpowiedziała tym samym tonem Jocelyn. - Przyznaję, że mam pewne trudności z podjęciem decyzji, którą z ofert ostatecznie przyjąć, ale może ciocia być spokojna, że wyjdę za mąż na czas, w pełnej zgodzie z warunkami testamentu.
- No cóż, zapewne masz jakieś tam oferty - powiedziała ciotka Elwira tonem pełnym jawnego powątpiewania. - Ale jeśli kobieta osiąga twój wiek i wciąż pozostaje niezamężna, mimo woli zaczyna się myśleć, że to raczej ona sama... - Urwała, nie kończąc zdania. - Jakie to szczęście, że nawet gdybyś zdecydowała się na staropanieństwo, testament gwarantuje ci całkiem przyjemną sumkę, w zupełności wystarczającą na życie w jakimś skromnym domku, w miłej miejscowości - takiej na przykład jak Bath.
- Ponieważ ja akurat nie znoszę Bath - odpowiedziała Jocelyn głosem pełnym niezwykłej słodyczy - tym bardziej mnie cieszy, że taka ewentualność, droga ciociu, w ogóle nie wchodzi w rachubę.
Maska uprzejmości ostatecznie opadła z twarzy lady Cromarty.
- Moja droga, ty przecież nawet nie potrzebujesz tych pieniędzy. To nie to co my, rodzina z pięciorgiem dzieci, które przecież trzeba jakoś wyposażyć. To było doprawdy niegodziwe ze strony twego ojca, że zostawił bratu ledwie tyle, ile z trudem starcza na utrzymanie samej posiadłości. Tak jakby potrzeby naszej rodziny już się w ogóle nie liczyły!
W rzeczywistości ojciec Jocelyn pozostawił Willoughby'emu nawet znacznie więcej, niż było trzeba na utrzymanie zarówno posiadłości, jak i całej rodziny, na poziomie odpowiadającym dziedziczonemu tytułowi i godności. Jednakże ciotka Elwira należała do tego gatunku osób, które nigdy nie mają dosyć.
Jocelyn już miała ochotę powiedzieć jej to wprost, gdy nagle jej rozmówczyni wrzasnęła z przerażenia. Wielka, płoworuda kotka przemknęła niepostrzeżenie po oparciu sofy i znienacka skoczyła wprost na kolana ciotki Elwiry, gdzie - nie bacząc na jej gwałtowne protesty - umościła się wygodnie, przyglądając się nieszczęsnej hrabinie z iskierką sadystycznego zadowolenia w żółtych oczach.
Jocelyn z trudem powstrzymała się od śmiechu. Tym razem kotka Isis doprawdy zasłużyła na to, by nagrodzić ją za ten wyczyn miseczką ulubionych ostryg. Rzeczywiście miała w sobie rodzaj kociego geniuszu, który pozwalał jej wybrać do nagłego skoku idealny moment i osobę, która najmniej się tego spodziewała.
- Tak mi przykro, droga ciociu Elwiro - w głosie Jocelyn przebijało cokolwiek podejrzane współczucie. -Najwyraźniej Isis musiała poczuć nagłą sympatię do cioci albo też do tego ciasteczka z kremem, które ciocia właśnie zajadała. Niegrzeczna kotka!
Isis przymrużyła oczy, doskonale wiedząc, że karcona jest wyłącznie dla pozoru. Była prezentem od jednego z kawalerów ubiegających się o rękę Jocelyn, młodego oficera marynarki, który utrzymywał, że przywiózł to niezwykłe zwierzę wprost z Egiptu. I rzeczywiście, zarówno jej jedwabiste futerko, niemal nie różniące się kolorem od sierści pustynnego lwa, jak i przypominający stare egipskie malowidła nieco wydłużony koci profil - zdawały się w pełni potwierdzać tę wersję. W każdym razie, jeżeli idzie o prawdziwie arystokratyczny sposób bycia, z pewnością miała go w sobie więcej niż hrabina Cromarty.
Wciąż walcząc ze sobą, żeby nie wybuchnąć śmiechem, Jocelyn pociągnęła za sznur od dzwonka. Kiedy po chwili pojawił się lokaj, powiedziała już zupełnie spokojnie:
- Dudley, moja ciocia właśnie wyjeżdża. Proszę dopilnować, żeby podstawiono jej powóz.
Nawet ciotka Elwira musiała zrozumieć, że jej dalsza obecność nie jest już pożądana. Mimo to podniosła się z miną raczej zadowoloną. Najwyraźniej była przekonana, że Jocelyn blefuje, a jej zbyt późno rozpoczęte polowanie na męża nie może się już powieść.
- Do widzenia, kochana Lauro! - powiedziała. - A ty, Jocelyn, nie zapomnij zaprosić nas na ślub. Oczywiście jeżeli do niego dojdzie.
Doskonale znająca swą bratanicę ciotka Laura pośpiesznie podniosła się, żeby na wszelki wypadek bezpiecznie eskortować wychodzącą hrabinę do powozu. Jocelyn rzeczywiście była na granicy wybuchu, co zdarzało się jej doprawdy rzadko, ale za to ze skutkami trudnymi do przewidzenia.
Opanowała się jednak, choć nie było to łatwe. Podeszła do okna wychodzącego na park i przez dłuższą chwilę przyglądała się lekko kołyszącym się na wietrze drzewom. Tak, Elwira zawsze ją denerwowała, ale byłoby nierozsądne sprawianie jej satysfakcji. Nie powinna wiedzieć, że była o krok od wyprowadzenia jej z równowagi.
Parę minut później usłyszała ciche kroki wracającej do salonu cioci Laury. Obróciła się ku niej i chwyciła ją za dłonie.
- No więc sama to ciocia widziała! - wykrzyknęła, z trudem panując nad sobą. - Ale prędzej wyjdę za żebraka spod kościoła, niż pozwolę, żeby ten dom i pieniądze trafiły w ręce Willoughby'ego i tego... tego okropnego babska!
- Z pewnością można ubolewać, że Willoughby nie wybrał kogoś o nieco lepszych manierach - zgodziła się ciotka Laura, sadowiąc się wygodnie w swym ulubionym fotelu. - Ale trzeba przyznać, że w tym, co mówiła, było też trochę racji. Czas ci ucieka, nie da się tego ukryć. Nie popychałam cię do małżeństwa, bo jesteś już dostatecznie dorosła i sama wiesz, co jest dla ciebie najlepsze. Na pewno rozsądniej jest zrezygnować ze znacznej nawet części majątku, niż męczyć się w nieszczęśliwym małżeństwie, zwłaszcza że w końcu nie pozostałabyś tak zupełnie bez grosza.
- Ale ja nie zamierzam rezygnować z majątku, do którego mam prawo - powiedziała stanowczo Jocelyn. - A już z całą pewnością nie na rzecz tej okropnej Elwiry.
- Nie zamierzam ci tego wytykać, ale miałaś przeszło trzy lata na znalezienie kogoś, kto by ci odpowiadał. Teraz zostały ci ledwie tygodnie, a to rzeczywiście nie jest wiele.
Dopiero w tym momencie Jocelyn przypomniała sobie, o czym właściwie zamierzała z ciotką Laurą porozmawiać. I to bez ogródek.
- Och, to nie jest tak, że nie znalazłam nikogo, kto by mi odpowiadał- wydęła wargi i z ledwie zauważalnym westchnieniem usiadła w fotelu. - Wiem, za kogo chciałabym wyjść za mąż. Niestety, nie udało mi się obudzić w nim dostatecznego zainteresowania. To znaczy... zainteresowania małżeństwem, by wyrazić to nieco bardziej ściśle.
Ciotka Laura spojrzała na nią uważniej.
- To bardzo... interesujące, co powiedziałaś. Nie wiedziałam, że ktoś ci wpadł w oko. I kimże jest ten osobnik na tyle tępy, że nie zdał sobie sprawy, jaki skarb mógłby zdobyć?
Jocelyn sięgnęła po leżące na stoliku przybory do robótek, choć w gruncie rzeczy nie miała zamiaru niczego wyszywać.
- To książę Candover - powiedziała w końcu.
- Candover?! - wykrzyknęła z niedowierzaniem Laura. – Wielkie nieba, Jocelyn, przecież to zaprzysięgły kawaler! On się nigdy nie ożeni.
- To, że dotąd tego nie zrobił, wcale nie oznacza, że kiedyś do tego nie dojdzie - teraz Jocelyn z niezwykłą starannością przewlekała przez ucho igły niebieską jedwabną nitkę. - W gruncie rzeczy bardzo do siebie pasujemy, a w ciągu ostatnich miesięcy książę niejednokrotnie i bardzo wyraźnie okazywał mi swe względy.
- On chyba rzeczywiście dobrze się czuje w twoim towarzystwie. To z nim dopiero co jeździłaś konno, prawda? Ale, moje drogie dziecko, on zawsze trzyma się w granicach tego, co stosowne. Ściśle formalna wizyta od czasu do czasu, jeden czy drugi taniec podczas jakiegoś balu albo okazjonalna przejażdżka... Chyba że jest tu jeszcze coś, o czym nie wiem? - W pytaniu tym zabrzmiała leciutka nutka niepokoju.
- Nie, ciociu - odpowiedziała Jocelyn, wysiłkiem woli powstrzymując się, żeby nie dodać „niestety". - Zachowywał się zawsze jak wzorowy dżentelmen...
Wielka szkoda, rzeczywiście, że książę nigdy nie spróbował przekroczyć tych granic. Jednak ktoś taki jak on nigdy by sobie na to nie pozwolił, chyba że miałby naprawdę poważne zamiary.
- Ale też, droga ciociu, nie da się zaprzeczyć, że w sumie spędza ze mną więcej czasu niż z jakąkolwiek inną młodą kobietą - mam na myśli panny na wydaniu. A ma już trzydzieści kilka lat, więc chyba najwyższy czas, żeby choć pomyślał o zapewnieniu sobie następców.
Lady Kirkpatrick z powątpiewaniem pokręciła głową.
- Myślę, że to mało realne. Nie stawiaj sobie zbyt ambitnych celów, kochanie, bo to raczej nie ma szans powodzenia. Candover ma kilku bliskich krewnych w odpowiednim wieku, którzy doskonale nadadzą się na jego następców. Nie musi więc się żenić i starać o potomka. Mieszka w stolicy od lat, na oczach całego londyńskiego towarzystwa, a mimo to nigdy nie pojawiła się najdrobniejsza nawet plotka o jego małże...
szyszunia2306