Storm John - Dramat Zuzanny Valadon.doc

(3851 KB) Pobierz


OD   AUTORA

Zuzanna Valadon przeżyła życie wśród ludzi, z którymi utrzy-
mywała kontakt przeważnie bezpośredni i ustny. Niewiele miała
sposobności wyrażania swoich myśli piórem, a że była bardzo
oszczędna w słowie pisanym, jest mało prawdopodobne, ze uczy-
niłaby to, gdyby miała po temu sposobność. Nie prowadziła ani
dziennika, ani pamiętnika.

Zuzanna Valadon działała i mówiła. Prawie całe życie mieszkała
w samym sercu Butte Montmartre, a przez lwią część tego okre-
su szalał dokoła niej jeden z najbardziej dynamicznych prądów
w historii sztuki. Jedynie przez kilka pierwszych miesięcy swego
życia nie była osobiście związana z tą historią. Ona jedna spośród
wszystkich artystów, którzy ściągali tłumnie na „Święte Wzgórze"
ze swoimi sprawami: impresjonizmu, symbolizmu, fowizmu, ku-
bizmu oraz innych „szkół", była nieodłączną cząstką widowiska,
rozgrywającego się na Montmartrze, literalnie od kolebki aż do
grobu. Jest rzeczą ciekawą i godną zanotowania, że na wzgórzu,
które jest wyjątkowo nieskore do upamiętniania przebywających
tam ongiś wybitnych osobistości błękitnymi i białymi tablicami,
tak często spotykanymi w innych dzielnicach Paryża, mieszkańcy
Montmartre'u samorzutnie wmurowali marmurową tablicę ku jej
czci na „Moulin Joyeux", przy ulicy Mont-Cenis. Nie uczczono
w ten sposób ani Lautreca, ani Degasa, ani Cezanne'a, Moneta czy
Maneta, ani Picassa, ani Brąque'a, ani Modiglianiego czy Raoula
Dufy.


Dans ce restaurant La Grandę Artiste Suzanne Yaladon a dine
de 1919 a 1935 accompagnee souvent de son fils, Maurice Utrillo.1

Ale życie jej nie upływało bynajmniej wyłącznie pośród arty-
stów. Sklepikarze, kelnerzy, policjanci, listonosze, konsjerże, mo-
delki, prostytutki, krytycy, pisarze, aktorzy, muzycy, sportowcy,
cała hołota i szumowiny dzielnicy byli jej przyjaciółmi i powier-
nikami. W znacznym stopniu służyli jej za audytorium, było bo-
wiem zawsze coś teatralnego w jej wystąpieniach zarówno pry-
watnych, jak publicznych. Przeważnie na podstawie wspomnień
tych ludzi kreśliłem jej dzieje.

Zazanna Valadon lubiła mówić, zwłaszcza na starość gotowa by-
łaby gawędzić prawie z każdym, kto chciał jej słuchać. W pracow-
ni, w kuchni, w którejkolwiek kawiarni czy restauracji, rozsia-
nych gęsto dokoła Place du Tertre, raczyła słuchaczy teoriami
własnej pracy i sztuki w ogóle, dzieliła się kłopotami domowymi
i osobistymi problemami, ale przede wszystkim wspomnieniami
przeszłości.

Jak dalece była prawdomówna? Jak dalece ścisłe są relacje jej
słuchaczy i świadków jej życia? Doprawdy, trudno na to odpowie-
dzieć. Jestem pewien, że na ogół większość osób, z którymi prze-
prowadzałem wywiad, starała się sumiennie dostarczyć mi infor-
macji prawdziwych i uczciwych. Ona natomiast opowiadając lu-
dziom o sobie wiele czerpała z wyobraźni. Ale jeżeli fantazja
i nieścisłości Zuzanny nie mogą rzucić należytego światła na
szczegóły jej biografii, to jednak podkreślają indywidualność, któ-
ra była w gruncie rzeczy najbardziej bezpośrednim źródłem jej
sztuki. Czuję, że choćby nawet wyszły na jaw pewne nieścisłości
w wątku jej dziejów, nieścisłości owych przybędzie na pewno
znacznie więcej z biegiem lat. Czas nie zaostrza ludzkiej pamięci.
Wiele spośród osób, które ją dobrze znało, już nie żyje. Czy nie
lepiej zatem uchwycić to, co jeszcze pozostało, choćby to miało
być nawet niedoskonałe, niż czekać, aż czas wszystko zatrze?

W ciągu ubiegłych czterdziestu lat dzieło Zuzanny Valadon na-
bierało stopniowo coraz większego znaczenia i zdobywało sobie
uznanie. Drapieżne i niezmiernie swoiste, nie związane z żadną
dawną ani współczesną szkołą, przez długi czas pozostawało ukry-
te pod piętrzącymi się falami przypływu, który rozpoczął się wraz
z narodzinami impresjonizmu. Dziś zdajemy sobie sprawę, że
dzieło to było osamotnione, świadczące o niezależności, inteligencji

1  W tej restauracji Wielka Artystka Zuzanna Valadon jadała obiad od
roku 1919 do 1935, często w towarzystwie swego syna, Maurycego Utrilla.

6


twórczej, o bezkompromisowej wierze w rysunek w epoce, kiedy
przestano przywiązywać wielką wagę do rysunku. Jest pierwotne,
potężne, szczere, tętniące życiem i mocne w kolorze; siłę swoją
zawdzięcza jedynie niepożytej energii oraz indywidualności ko-
biety, która borykała się z głębokim tragizmem życiowych do-
świadczeń. Wgląd w to życie jest niezmiernie ważny, aby móc
zrozumieć dzieło kobiety, która uznana była przez wielu za „naj-
większą malarkę Francji".

Spośród osób, z którymi o niej rozmawiałem, a było ich z górą
sto, najwięcej zawdzięczam pani Kars, Pawłowi Petrides, Edmun-
dowi Heuze, panu Ludwikowi Chervin i jego żonie, pani Agniesz-
ce Humbert, Janowi Vertex, Henrykowi Level, Demetriosowi Ga-
lanis, Andrzejowi Pillet, Jerzemu Bernheimowi, pani Felicji Colas,
pani Iwonie Vigneron, Rajmundowi Bordage, Gazi — I. G., Jerze-
mu Delize, pani Coąuiot i Robertowi Attilo, którzy nie tylko do-
pomogli mi w zbieraniu materiału anegdotycznego, ale zadali sobie
wiele trudu, aby ułatwić mi zrozumienie postaci Zuzanny Valadon.
W wyborze materiału do tej książki oparłem się na ich zdaniu.
Moją decyzją w ocenie przeprowadzonych wywiadów kierowała
nie tyle osobista powaga innych świadków, ile niezwykłość tema-
tu, którego mi dostarczali. Czasem, było to w tych warunkach
nieuniknione, sięgałem do wyobraźni, nadając wypadkom taki
bieg, jaki niewątpliwie mieć musiały.

W końcu pragnąłbym wyrazić wdzięczność mojej żonie, bez jej
moralnego poparcia bowiem, bez jej zmysłu krytycznego i nie-
ustannej pomocy książka ta nigdy by nie została napisana.


MATKA I CÓRKA

.agdalena Valadon nigdy dużo nie mówiła o sobie, właściwie
rozwiązały jej się trochę usta, gdy już była starą kobietą. Znaj-
dowała wówczas przyjemność w opowiadaniu, że jako młoda
dziewczyna poślubiła obywatela miasta Limoges nazwiskiem Cour-
laud, z którym — ujmowała to w taką formę — miała „kilkoro
dzieci". Kiedy skończyła dwadzieścia jeden lat, Courlaud umarł
nagle w więzieniu miejskim, zanim obciążające go oskarżenie zo-
stało wniesione do aktów policji. Magdalena twierdziła, że nie
pamięta dokładnie, o co był oskarżony. Sądziła, że aresztowano go
z przyczyn natury politycznej albo podejrzewano o dokonanie fał-
szerstwa.

Po śmierci Courlauda Magdalena powróciła do panieńskiego
nazwiska, osiadła na nowo w rodzinnej wsi Bessines, położonej
o parę mil od peryferii Limoges, i zaczęła pracować jako krawco-
wa w domu zamożnej rodziny nazwiskiem Guimbaud. W Bessines
mieszkali przeważnie robotnicy fabryk porcelany w Limoges. Po
skończonym dniu pracy, jeżeli nie chronili się za obdrapanymi
szczytami domków, zajęci byli hodowaniem świń, kóz i drobiu
w podwórzach gospodarczych na tyłach siedzib bądź też uprawia-
niem licznych ogródków otaczających pierścieniem małą osadę.
Bessines miało raczej charakter wsi niż przedmieścia.

Na wschód od wioski rząd szarych dębów na szczycie łagodnego
zbocza zdawał się wskazywać bliskość lasu, którego w rzeczywi-


stości tam nie było. Na południe wśród prostokątnych łat pszenicy
i owsa, z których słynęła ta okolica, stały pękate jak banie białe
wiatraki, a ich olbrzymie czarne skrzydła skrzypiały na wietrze,
gdy mełły mąkę. Dokoła rynku łupkowe dachy z mansardami, po-
krywające kilka prostokątnych domów, licząc w tym dom Guim-
baudów, świadczyły o dobrobycie, do którego wzdychali obywatele
wioski.

Rodzice Magdaleny byli robotnikami fabrycznymi. Proboszcz
wiejski nauczył ją czytać i pisać; gdy zaś opanowała te podsta-
wowe umiejętności, wysłano ją do klasztoru w Limoges, by tam
nauczyć ją praktyczniejszego fachu, a mianowicie szycia. Okazała
się zdolną uczennicą, a kierunek, który dla niej obrano — właści-
wy. Toteż, gdy los jej się odmienił i Magdalena owdowiała, była
już dość wprawną pracownicą igły, aby iść w życie o własnych
siłach.

W domu Guimbaudów zainstalowała się wkrótce, ubrana w suk-
nie z czarnej kroazy przybranej koronkowym kołnierzykiem
i mankiecikami, które sama szydełkowała. Nie można jej było
w żaden sposób nazwać przystojną kobietą; miała wąskie zaciśnię-
te wargi i była kościstej budowy; włosy zaczesywała na uszy
i zwijała na karku w kukiełkę. Mimo to w ognisku domowym
Guimbaudów zyskała sobie autorytet chłodnym i pełnym godności
zachowaniem, nieczęsto spotykanym wśród służby na prowincji.
Goście, którzy tam bywali, brali nieraz Magdalenę za ubogą krew-
ną. Guimbaudowie zdawali się chętnie utrzymywać ich w tym
mniemaniu. Pozycja, którą zajęła w ich domu Magdalena, mogła
uchodzić za dowód ich dobrego serca.

Istotnie, Magdalenę Valadon otaczały w domu Guimbaudów
większe względy niż te, które na ogół okazywano służącej. Miała
do swojej dyspozycji dwa pokoje: sypialnię i bawialnię na facjat-
ce, i zupełną swobodę w prowadzeniu domu. Przez trzynaście lat
z górą sprawowała pewną łagodną tyranię nad służbą Guimbau-
dów, wydając rozkazy z wyżyn sypialni i sygnalizując natych-
miast, jeżeli przechodząc przez pokoje i korytarze spostrzegła
gdziekolwiek czający się kurz. Prosiła domowe panie, aby przy-
chodziły mierzyć suknie na górę, do małej bawialni, z której okien
widać było przez mgłę strzeliste wieże Limoges; tam też spędzała
nad robotą prawie cały dzień. Uważano powszechnie, że paniom
z rodziny Guimbaud los sprzyja, iż zdobyły ją sobie jako krawco-
wą; suknie ich były najbardziej ,>paryskie" w całej okolicy.

Magdalena jadała posiłki przy stole razem z Guimbaudami, za-
sięgano jej rady we wszelkich kłopotach gospodarczych i zabie-

10


rano na spacery w rodzinnej kolasie. Na wsi zachowywała uparte
milczenie we wszystkim, co dotyczyło spraw rodzinnych Guim-
baudów, ich interesów, perypetii codziennego życia, utrwalając
tym samym przekonanie, że jest raczej członkiem rodziny niż
pracownicą.

Chociaż małomówność Magdaleny przypisywano powszechnie
jej lojalności, to słuszniej byłoby może przypisać ją apatii. Magda-
lenę poza szyciem mało co interesowało. Jej pożycie małżeńskie
z Courlaudem było nieszczęśliwe i wlokła to nieszczęście dalej za
sobą. Nie miała przyjaciół i nie czyniła żadnych wysiłków, aby ich
sobie zdobyć. Dzieci wychowywały się u jej rodziców, zaledwie
o paręset kroków, na drugim końcu wsi, ale rzadko potrafiła wy-
krzesać z siebie dość energii, aby je odwiedzić. Toteż prawdziwą
niespodzianką zarówno dla rodziny Guimbaudów, jak i dla całej
ludności Bessines było, gdy okazało się, że Magdalena nagle zaszła
w ciążę.

Zgodnie z jej oświadczeniem „uwiódł ją w bardzo mroźny dzień
styczniowy" pewien młynarz z Bessines. Powtarzając tę historię
po wielu latach, Magdalena dodawała na zakończenie, że człowiek
ów został zmiażdżony na śmierć w wypadku, co było karą za
grzech, którego się wobec niej dopuścił. Lecz jej opowiadania ule-
gały znacznym zmianom, czasem młynarz nie był młynarzem, tyl-
ko inżynierem konstruktorem, którego spotkał zasłużony los,
spadł bowiem z mostu i utonął w rwącej rzece.

Bez względu na to, jaką opinię powzięto o Magdalenie, gdy za-
skoczyła Bessines nowiną o swojej ciąży, zrozumiała, że z chwilą
gdy wyda na świat dziecko, nie będzie mogła nadal przebywać
we wsi. Jako wdowie po przestępcy, a matce bękarta, trudno by
jej było obronić się przed potępieniem, które na nią spadnie. Nie-
mniej przeto Guimbaudowie, może przez niezwykłe przywiązanie
do niej, a może chcąc dać dowód ludzkich uczuć, nalegali, aby po-
została u nich w domu aż do rozwiązania. Tak się więc stało, że
w domu Guimbaudów, 23 września 1865 roku * Magdalena uro-
dziła dziecko, które w kilka dni potem ochrzczono w wiejskim
kościółku nadając mu imię Maria Klementyna Valadon. Kiedy
owo dziecko skończyło lat dziewiętnaście, jej przyjaciel Toulouse-

1 Oficjalny dokument brzmi:.....nie en 1865, le 23 septembre a six heures

du matin..." (urodzona w roku 1865, 23 września, o 6 rano). Pomimo tego
dokumentu Zuzanna Valadon twierdziła, że urodzona jest w roku 1867,
i większość dziejopisów uszanowała jej wolę; uszanowało ją również Musee
de l'Art Modernę, gdzie Sala Valadon-Utrillo wskazuje datę 1867. (Przyp.
aut.)

11


-Lautrec namówił ją, by zmieniła to imię na „Zuzanna". Niniej-
sza historia opowiada zatem dzieje Zuzanny Valadon.

Rodzicami chrzestnymi byli sąsiad Mateusz Masbeix oraz jedna
z przyrodnich sióstr niemowlęcia, Maria Celina Courlaud. Były to
chrzciny bez zwykłych w okolicach Limoges hucznych uroczysto-
ści. W kilka miesięcy potem Magdalena z dzieckiem opuściła Bes-
sines i wyjechała do Paryża. Magdalena nie wróciła już nigdy do
rodzinnej wsi. Nie komunikowała się też z nikim, ani ze swoimi
krewnymi, ani z Guimbaudami, ani z żadnym z „kilkorga dzieci"
pozostawionych w domu, w którym przyszła na świat, nie wyłą-
czając Marii Celiny.

Magdalenę Valadon ogarnęła trwoga, kiedy w początku roku
1866 przybyła do Paryża. Długie, bezlitosne mury domów, hałas
uliczny, zgiełkliwe tłumy, turkot pojazdów, wszystko to robiło
wrażenie jakiejś nocnej zmory. Całymi godzinami błądziła bez
celu, dręczona panicznym strachem, wśród panującej dokoła niej
wrzawy, dźwigając dziecko w koszyku, tak w każdym razie opo-
wiadała w późniejszych latach. Wreszcie zobaczyła wiatraki na
szczycie Montmartre'u, górujące nad miastem od północy; widok
poszczerbionych skrzydeł, obracających się leniwie w przezroczy-
stym powietrzu, podziałał na nią kojąco. Dkolice Limoges! Jakże
miłe sercu! Dodające otuchy! Przed kilku godzinami uciekła stam-
tąd z wściekłością i wstydem. A teraz jakiej ulgi doznała dzięki
nim! Znużona, ciężko wspinała się na wzgórze. Tak znalazła się
na Montmartrze; wydało się jej prowincjonalną mieściną, która
przysiadła wysoko i jak gdyby patrzyła obojętnie na przeraźliwy
wir wielkiego miasta.

Idąc wąskimi uliczkami zarośniętymi trawą mijała sterczące na
wzgórzu białe domy pełne plam i zacieków na bielonych ścianach,
znanych juz na całym świecie jako „tynki paryskie". Przyglądała
się stromym płaszczyznom łupkowych dachów, wąskim, wysokim
oknom zaopatrzonym w żaluzje, ze szczygłami i kanarkami w klat-
kach, pelargoniami i filodendronami w doniczkach, powiewającym
koronkowym firankom i trójkolorowym flagom. Patrząc zaś na ów
ład i komfort domowego ogniska poczuła pewne ukłucie — czyżby
to była budząca się ambicja? Czy istotnie pragnęła dla siebie ta-
kich życiowych wygód? Nie potrafiłaby na to odpowiedzieć. Kto
wie jednak, może w tej odległej dzielnicy Magdalena Valadon bę-
dzie kiedyś posiadała puchowe pierzyny i jedwabne poduszki, jak
te, które wietrzyły się na małych żelaznych balkonikach zawieszo-
nych nad ulicą. Może będzie miała sztywno wykrochmalone ko-
ronkowe firanki, piękną bieliznę stołową oraz suknie z wytwornej

12


materii, a nawet małe figurki porcelanowe, podobne do tych, któ-
re widziała w salonie pani Guimbaud... może...

Na skwerze prowincjonalnej mieściny (obecnie Place du Tertre)
stały żelazne krzesełka i stoliczki pod platanami, w których cieniu
staruszkowie grali w domino i pikietę, staruszki zaś szydełkowały
i podrzemywały w słońcu. Magdalena wyobrażała sobie, że i ona
w ich wieku zazna podobnego spokoju.

Jedna ze staruszek wskazała jej położony na przeciwległej stro-
nie ulicy, na wprost gmachu z czerwonej cegły, gdzie mieściło się
merostwo, dawny kościół Świętego Piotra, starszy niż katedra
Notre Damę de Paris. Ateusze-rewolucjoniści sprofanowali go
w roku 1793, powiedziała jej staruszka ze zgorszeniem, a nad ab-
sydą zainstalowano w roku 1795 telegraf optyczny. Za rok, najda-
lej za dwa lata, gmach zostanie na nowo poświęcony przez arcy-
biskupa ku chwale Bożej. Magdalena postanowiła w duchu, że tam
będzie uczęszczała na nabożeństwa. Tak się jednak stało, że bar-
dzo rzadko brała udział w nabożeństwach. Do końca życia, jeżeli
bywała w kościele Świętego Piotra, to tylko wówczas, gdy potrze-
ba jej było pomocy materialnej. Kościół niewielką był dla niej
pomocą moralną.

Magdalena nie spostrzegła nawet, że rudery służące za stajnie,
blachą kryte budy, gdzie mieściły się pralnie, sklepy, szynki
i karczmy, które obsiadły strome wzgórze, świadczyły, że wkrót-
ce nastaną mniej sielskie dni. Na razie jednak były jeszcze ogrody
kwiatowe i winnice, małe sady ze szpalerami drzew owocowych,
a nawet niewielkie łączki, na których pasły się krowy; tu i ówdzie
zaś wytiyskiwały z gliniastego gruntu bulgocące źródełka. Czasem
zabłąkana wśród platanów katalpa, czyli boże drzewko, wrośnięte
korzeniami w bruk, pochylało się ciężko nad drogą niczym nało-
gowy pijak. Na sznurach suszyła się bielizna. Kozy, kurczęta i gęsi
goniły się po ulicach, tłuste koty drzemały na murkach albo pło-
tach, a stada gołębi gnieździły się pod okapami albo spacerowały,
kiwając się, po dachach. A nawet gdyby tej rozkosznej atmosfe-
rze miała grozić skądkolwiek zagłada, Magdalena Valadon wie-
rzyła zbyt głęboko, że wieś francuska jest wieczna, aby miała się
tym szczególnie przejmować.

Gdyby Magdalena miała choćby najlżejsze pojęcie o historii tej
dzielnicy, byłaby może trochę bardziej przygotowana na to, co ją
czeka. Nazwa wzgórza pochodziła, jak przypuszczam, od „Mont
des Martyrs", było ono bowiem miejscem kaźni świętego Dionize-
go, pierwszego arcybiskupa Paryża, i jego zastępców, świętego
Rustyka i świętego Eleuterego. Przybyli oni do Galii jako uchodź-

13


cy, uciekając przed prześladowaniami cesarza Decjusza (A. D.
201—251), i zostali zgładzeni za sprawę Zbawiciela. Powiadają,
że święty Dionizy niósł swoją ściętą głowę z miejsca kaźni na
szczycie wzgórza aż do pewnego punktu na ulicy de l'Abreuvoir,
gdzie jakaś litościwa kobieta odebrała mu ją i pozwoliła położyć
się i zaznać wiecznego odpoczywania. Tam zaś, gdzie został doko-
nany ów miłosierny uczynek, wytrysło natychmiast źródło. Koiło
ono pragnienie wędrowców przez długie wieki, aż wreszcie, kiedy
w roku 1855 wzgórze Montmartre zostało przyłączone do miasta,
Ministerstwo Robót Publicznych uznało za właściwe odwrócić bieg
cudownej wody, aby otworzyć drogę dla ruchu kołowego.

W dziewiątym wieku pracowici mnisi z klasztoru St. Martin-
-des-Champs upamiętnili męczeństwo trzech świętych wznosząc
klasztor na miejscu ich kaźni. Zabudowania klasztorne przejęły
w następnym stuleciu siostry benedyktynki i tu, w kaplicy Świę-
tych Męczenników, z czasem Ignacy Loyola i jego sześciu uczniów
złożyli śluby, na mocy których powstało zgromadzenie jezuitów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin