Jesteś całym światem - Straton 02 - Johanna Lindsey.rtf

(649 KB) Pobierz

             

Rozdział l

Teksas 1892

- Gówno mnie obchodzi, że jesteś współwłaścicielką te¬go rancza. I tak nie będziesz go prowadzić!

- To nie w porządku i dobrze o tym wiesz. Gdyby Tyler był w domu, pozwoliłbyś mu się zająć ranczem.

- Tyler jest już dorosłym mężczyzI.lą. Ty masz zaledwie siedemnaście lat, Casey.

- Nie wierzę własnym uszom. Uważasz go za dorosłe¬go, choć jest starszy ode mnie zaledwie o rok. Zapominasz, że dziewczęta w moim wieku bywają mężatkami i mają po troje dzieci. Ale to dla ciebie za mało, prawda? A może po prostu chodzi ci o to, że jestem kobietą? Lecz jeśli powiesz "tak", słowo daję, że nigdy więcej się do ciebie nie odezwę.

- Z niecierpliwością czekam na tę chwilę.

W rzeczywistości żadne z nich tak nie myślało, ale ktoś obcy by na to nie wpadł. Courtney Strato n obserwowała, jak mąż i ich jedyna córka patrzą na siebie wilkiem. W pew¬nym rnomencie głośno westchnęła, mając nadzieję, że dzię¬ki temu zwrócą na nią uwagę. Bez skutku. Sprzeczka, któ¬ra zaczęła się od wymiany ostrych słów, stawała się coraz głośniejsza, a kiedy Chandos i Casey się kłócili, zawodziły wszelkie subtelne próby uciszenia ich. Courtney szczerze wątpiła, czy którekolwiek z nich pamięta o jej obecności.

To była właściwie stara sprawa, jednakże nigdy wcześniej nie doszło do tak ostrej wymiany zdań. W ubiegłym roku zmarł Fletcher Straton. Od tego czasu los rancza Bar M był wielką niewiadomą. Całe gospodarstwo powinno przypaść w udziale Chandosowi. Jednak Fletcher dobrze znał swojego syna, zastrzegł więc w testamencie, że jeśli Chandos odmówi przyjęcia spadku, ranczo przejdzie na trójkę j ego dzieci. Tak też się stało.

Chandos nie potrzebował tego gospodarstwa. Sam nieźle sobie radził. Od początku chciał udowodnić ojcu, że potra¬fi mu dorównać, i to mu się udało. Może miał nieco mniej ziemi, jednak nie ustępował Fletcherowi pod względem liczby bydła, a jego dom był niemal dwa razy większy od domu ojca i bardziej przypominał rezydencję.

Gdyby połączyło się rancza Bar M i K.C., powstałaby jedna z największych posiadłości w Teksasie. Ponieważ sta¬nowiły własność ojca i syna, większość ludzi od dawna uważała je za całość. Jedynie ojciec i syn myśleli, że jest inaczej, a od niedawna tylko Chandos traktował je jak dwie oddzielne części.

Choć nie zgadzał się na połączenie obu gospodarstw, nie miał zamiaru pozwolić córce na prowadzenie drugiego z nich. Był człowiekiem łatwo wpadającym w złość, a Ca¬sey uparcie broniła swojego stanowiska, poważnie podcho¬dząc do sprawy.

Ojciec i córka mieli bardzo podobne charaktery. W przeci¬wieństwie do swoich dwóch jasnowłosych braci, osiemnasto¬letniego Tylera i zaledwie czternastoletniego Dillona, Casey odziedziczyła po Chandosie usposobienie i wygląd. To ojcu zawdzięczała czarne jak smoła włosy, a także słuszny jak na swą płeć wzrost - dzięki swoim stu siedemdziesięciu trzem centymetrom była chyba najwyższą dziewczyną w okolicy.

Po matce Casey miała jedynie niezwykłe oczy, które przypominały lekko lśniące bursztyny. Podkreślała, że jest kobietą, i naprawdę nią była. W tej części kraju dziewczę¬ta bardzo wcześnie wychodziły za mąż, Casey jednak wca¬le nie spieszyło się do małżeństwa. Była wysoka, gibka i szczupła jak ojciec, nie mogła tylko poszczycić się jego umięśnieniem.

Gdyby chociaż na chwilę przestała się wiercić, można by dojść do wniosku, że jest bardzo ładna. Rzecz w tym, że Casey obcy był spokój. Zawsze była w ruchu - chodziła tam i z powrotem, gestykulowała lub spacerowała wydłu¬żonym, męskim krokiem.

Jeśli jednak komuś udało się uchwycić ją w chwili bez¬ruchu, musiał zauważyć jej ogromne oczy, gładką, delikat¬ną, lekko opaloną skórę i nieco zadarty nosek. Miała trochę za gęste brwi i identyczny jak u ojca, zbyt wydatny podbró¬dek, ale dzięki pięknie zarysowanym kościom policzko¬wym właściwie w ogóle nie dostrzegało się tych drobnych usterek. Casey odziedziczyła jednak po Chandosie pewną niepokojącą cechę - jeśli tylko chciała, potrafiła ukryć swo¬je emocje tak, że nikt by nie odgftdł, o czym dziewczyna myśli lub co czuje.

Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Casey posiadła jeszcze inną umiejętność Chandosa - opracowywanie stra¬tegii. Gdy jedna taktyka zawodziła, dziewczyna zazwyczaj stosowała następną.

Nic nie wskórała krzykiem, przemówiła więc nieco ła-

godniejszym tonem.

- Ktoś musi zatroszczyć się o Bar M.

- Przypiłowany Ząb dobrze sobie radzi.

- Przypiłowany Ząb ma sześćdziesiąt siedem lat. Jakiś czas temu przestał pracować i żył sobie spokojnie na swo¬im maleńkim skrawku ziemi. Po śmierci dziadka zgodził się prowadzić ranczo, póki nie znajdziesz kogoś innego. Ale wszyscy, którzy wyrazili chęć przejęcia tych obowiąz¬ków, żądali w zamian połowy zysków, więc się nie zgodzi¬łeś, a sam nie chcesz zająć się tym ranczem.

- Mam wystarczająco dużo problemów tutaj. Brakuje mi czasu, poza tym nie mogę być w dwóch miejscach naraz ... - Mogłabym zająć się tym ranczem. Wiesz, że sobie po¬radzę. Bar M w jednej trzeciej należy do mnie. Mam pra¬wo ...

- Nie skończyłaś jeszcze osiemnastu lat, Casey ...

- Ciekawe, jakie to ma znaczenie? Zresztą za kilka mie- sięcy skończę ...

- A wtedy powinnaś zacząć myśleć o małżeństwie i za¬łożeniu własnej rodziny. Nic zrobisz tego, jeśli bez przerwy będziesz troszczyła się o Bar M.

- Małżeństwo! - prychnęła dziewczyna. - Chodzi prze¬cież zaledwie o kilka lat, tatusiu, do ukończenia przez Tyle¬ra studiów. Wiem wszystko na temat prowadzenia rancza. Osobiście tego dopilnowałeś. To ty przekazałeś mi całą po¬trzebną wiedzę, to ty pokazałeś mi, jak przetrwać na szlaku ...

- To był największy błąd w moim życiu - wymamrotał Chandos.

- Nieprawda - wtrąciła w końcu Courtney. - Chciałeś, żeby Casey umiała sobie poradzić w każdej sytuacji, gdy¬by nie było cię w pobliżu i nie mógłbyś jej pomóc.

- Właśnie - przyznał Chandos. - Gdyby nie było mnie w pobliżu.

- Chcę się tym zająć, a ty nie podałeś mi żadnego prze¬konującego powodu twojej odmowy.

- W takim razie mnie nie słuchałaś, córeczko - orzekł Chandos, marszcząc czoło. - Jesteś za młoda, jesteś kobie¬tą, dlatego czterdziestu paru kowbojów z Bar M nie będzie chciało wykonywać twoich poleceń, a na domiar złego je¬steś w wieku, kiedy powinnaś raczej zająć się szukaniem męża. Nie znajdziesz go, jeśli nie wystawisz nosa poza ran¬czo, po którym będziesz chodzić brudna i spocona.

Casey zrobiła się czerwona, najprawdopodobniej ze zło¬ści, chociaż właściwie trudno było to powiedzieć.

- Znowu małżeństwo! - zadrwiła. - Od dwóch lat w naj¬bliższej okolicy nie pojawił się mężczyzna, którego uzna¬łabym za godnego uwagi. Chyba że chcesz, abym wyszła za mąż za kogokolwiek? Jeśli tak, to znam przynajmniej tu¬zin kawalerów. Jutro pojadę złapać na lasso jednego z nich. Może to wystarczy ...

- Dość tych impertynencji.

- Mówię całkiem poważnie - obstawała przy swoim Casey. - Mojemu mężowi na pewno pozwoliłbyś zająć się Bar M, prawda? Na taki układ zgodziłbyś się bez zastrze¬żeń. No cóż, w takim razie już wkrótce przedstawię ci kan¬dydata. Przyprowadzę go nie później niż ...

- Nie zrobisz tego! Nie wyjdziesz za mąż tylko po to, by dostać w swoje ręce księgi rachunkowe ...

- Tatusiu, te księgi rachunkowe już od kilku miesięcy są w moich rękach. Chyba nie zauważyłeś, że Przypiłowany Ząb prawie nie widzi. Próby prowadzenia owych ksiąg przyprawiają go jedynie o potworny ból głowy, a to bardzo niekorzystnie odbija się na jego zdrowiu.

Teraz z kolei Chandos się zaczerwienił, chociaż w jego przypadku nie było wątpliwości, że powodem rumieńców jest złość.

- Dlaczego nic o tym nie wiem?

- Może dlatego, że ilekroć Przypiłowany Ząb przyjeżdża, by się z tobą zobaczyć, jesteś nieuchwytny. Trud¬no również wykluczyć fakt, że nie chcesz wybrać się do Bar M, bo mógłbyś poznać powód jego wizyt. Prawdopo¬dobnie to ranczo nic cię nie obchodzi. Dziadek nie żyje, a ty próbujesz zrobić mu na złość, zaniedbując to, co do nie¬go niegdyś należało.

- Casey! - zawołała zbulwersowana Courtney. Dziewczyna zbladła. Wiedziała, że posunęła się za dale¬ko. Dlatego, nie czekając, aż ojciec ją za to złaja, wybiegła z pokoju.

Courtney zaczęła zapewniać Chandosa, że Casey po prostu dała się ponieść emocjom, że naprawdę wcale tak nie myślała, on jednak zacisnął mocno usta i tak samo jak Casey wyszedł z salonu. Niestety, wcale nie miał zamiaru jej szukać.Skierował się na tyły domu, obierając naj krótszą drogę do stajni,podczas gdy jego córka wybiegła przodem.

To był poważny błąd. Chandos nie powinien dopuścić do takiego zakończenia kłótni. Nie należało zostawiać Casey na pastwę potwornych wyrzutów sumienia, a mimo to wciąż zdecydowanej zmienić decyzję ojca. Powinien wy¬raźnie powiedzieć, o co mu chodzi. Wytłumaczyć, że nie chce, by Casey się załamała, gdy poniesie niechybną po¬rażkę•

Kowboje z Bar M mogli przez jakiś czas słuchać dziew¬czyny, ponieważ wiedzieli, że jest wnuczką Fletchera, lecz przecież z czasem nieuchronnie pojawią się nowi ludzie, którzy nie będą jej znali, obca im również będzie historia ciągnącego się od wielu lat sporu. Inaczej by było, gdyby mieli do czynienia z nieco starszą kobietą, wdową lub kimś w tym rodzaju. Większość mężczyzn po prostu nie lubi wy¬konywać poleceń kobiety, a tym bardziej dziewczyny.

Niestety, Chandos w ogóle o tym nie wspomniał, a przy¬najmniej nie wprost. To zadanie będzie musiała wziąć na siebie Courtney, chociaż wcześniej trzeba dać Casey dzień lub dwa na ochłonięcie. Gdy poniosąją emocje, potrafi być nieprzewidywalna.

 

Rozdział 2

Gdy Casey jak burza wypadła z pokoju, nie ruszyła scho¬dami na piętro. Bliżej znajdowała się frontowa weranda, a wczesnym rankiem zazwyczaj było na niej pusto i spokoj¬nie. Tego dnia również.

Weranda była ogromna. Miała zaledwie trzy metry sze¬rokości, ale ciągnęła się na dwadzieścia kilka metrów. Bieg¬ła wzdłuż całej przedniej fasady domu. Stały na niej białe stoliki i krzesła, kilka zrobionych przez ojca dwuosobo¬wych huśtawek oraz bardzo dużo roślin, którymi zajmowała się matka. W śród kwiatów ukryte były liczne spluwacz¬ki używane przez pracowników rancza.

Casey podeszła do poręczy i tak długo ją ściskała, aż zbielały jej kostki. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się ziemia Stratonów, należąca albo do ojca, albo do dziadka Casey ¬rozległe równiny, gdzieniegdzie naznaczone przypadkowy¬mi wzniesieniami, samotnymi kępkami drzew wokół nie¬wielkich oczek wodnych oraz kaktusami i typową w tych okolicach roślinnością. Na północnych krańcach posiadło¬ści rósł las, lecz z domu nie było go widać. Obie posiadło¬ści oddzielało od siebie koryto strumienia. Nieco dalej na południe znajdowało się wspólne jezioro, w którym aż ro¬iło się od okoni. Była to surowa, ale piękna kraina. Nieste¬ty, w ten uroczy wiosenny poranek Casey niczego nie do¬strzegała.

Za nic w świecie nie powinna mówić ojcu tego, co mu powiedziała, niezależnie od tego, jak bardzo nie miał racji. O wiele gorszy kłopot stanowiło uporanie się ze złością i poczuciem winy. Co prawda do złości Casey zdążyła się już przyzwyczaić, jako że dorastała z dwoma braćmi, któ¬rzy wprost uwielbiali się z nią drażnić. Niestety, wyrzuty sumienia to całkiem inna sprawa, zwłaszcza że jej słowa mogły okazać się prawdą ...

Właściwie co innego mogła myśleć? Zawsze wyglądało na to, że ojciec nie przywiązuje żadnej wagi do Bar M. Nie chciał mieć do czynienia z niczym, co kiedykolwiek nale¬żało do Fletchera Stratona. Wszyscy o tym wiedzieli. Ca¬sey jednak szczerze kochała dziadka. Nigdy nie rozumiała, dlaczego on i Chandos po tylu latach nie mogą, jak to się mówi, zakopać topora wojennego i żyć w zgodzie. Fletcher robił wszystko, by do tego doprowadzić, Chandos pozosta¬wał jednak niewzruszony.

Oczywiście, Casey znała historię. Żona Fletchera, Meara, prawdopodobnie nie mogąc się pogodzić z jego niewierno¬ścią, odeszła, zabierając ze sobą syna. Fletcher szukał ich, wszędzie; pragnąc, by wrócili do domu, oni jednak przepad¬li bez śladu.

Dopiero po latach dowiedział się, jak to się stało, że tak całkowicie zniknęli mu z oczu. Pewnego dnia Chandos po¬jawił się w Bar M. Miał dużo szczęścia, że nikt po drodze go nie zastrzelił, gdyż przyjechał na łaciatym koniu, odzia¬ny w koźlą skórę, a na domiar złego miał posplatane długie, czame warkocze. Wyglądał na stuprocentowego Indianina. Do tego wizerunku nie pasowały jedynie odziedziczone po Mearze ciemnoniebieskie oczy. To tylko dzięki nim ojciec zdołał go poznać.

Ze słów Fletchera wynikało, że Meara opuściła go w przypływie gniewu, dlatego pominęła środki ostrożności, które powinna podjąć, uciekając z domu. Ona i Chandos zo¬stali schwytani przez Kiowów, którzy sprzedali matkę i sy¬na Komanczom. Najbliższym Fletchera dopisało szczęście. Młody wojownik wziął Mearę za żonę, a chłopca adopto¬wał. Kilka lat później z tego związku urodziło się dziecko ¬uwielbiana przez Chandosa przyrodnia siostra, Białe Skrzydło.

W chwili dostania się do niewoli Chandos był jeszcze dzieckiem. Dopiero dziesięć lat później, gdy miał osiem¬naście lat i szykował się do objęcia należnej mu wśród członków plemienia pozycji, przysługującej każdemu doros¬łemu wojownikowi, Meara odesłała go do domu, do ojca. Chciała, by poznał życie białych, nim ostatecznie zdecydu¬je się na pozostanie wśród Komanczów.

To był błąd. Chandos wyjechał, ponieważ zrobiłby wszystko, o co poprosiłaby go matka, ale już wcześniej podjął decyzję. Wychował się wśród Komanczów i uważał się za Komancza.               .

Nie miał jednak nic przeciwko temu, by nauczyć się wszystkiego, co tylko możliwe, od "białych", jak ich w tym czasie nazywał. Nie tylko biały człowiek postępował zgod¬nie z zasadą: "Poznaj swojego wroga". Ojciec, zadowolony z przyjazdu syna, uznał, iż Chandos zostanie z nim już na zawsze, dlatego nie mógł zrozumieć wrogości młodego człowieka. Na domiar złego sam Fletcher, w owych cza¬sach niezwykle uparty, wojowniczy i władczy, jedynie pod¬sycał tę wrogość.

Bez przerwy się kłócili. Jakby tego było mało, ojciec usi¬łował ukształtować syna na swój obraz i podobieństwo. Chandos nie był już jednak dzieckiem.

Przełom nastąpił trzy lata później, kiedy Fletcher kazał swoim ludziom zapędzić Chandosa w jakiś kąt i obciąć mu warkocze. Ze słów Fletchera wynikało, że to była prawdzi¬wa walka. Chandos zranił trzech ludzi, po czym uciekł. Fletcher myślał, że już nigdy więcej nie ujrzy syna.

W jakiś czas później wyszło na jaw, że Chandos wrócił do swojego plemienia. Niestety, większość jego pobratym¬ców nie żyła. Zginęli podczas masakry urządzonej przez białych. Siostra i matka zostały zgwałcone, a potem zabite. Wszystko to stało się właśnie tego dnia, kiedy Chandos wrócił do nich i do swojego domu. Przez cztery lata wraz z kilkoma pozostałymi przy życiu Komanczami tropił mor¬derców, by się na nich zemścić, a zemsta Indian była bru¬talna, tak jak brutalna była masakra kobiet i dzieci z ich plemienia. W tym czasie Chandos spotkał Courtney Harte, matkę Casey.

Od razu przypadli sobie do gustu. Koniec końców Chan¬dos postanowił zająć się sąsiadującą z ranczem ojca posiad¬łością, należącą do rodziny żony. Chciał stanąć w szranki z Fletcherem i dowieść mu, że i bez jego pomocy potrafi z powodzeniem prowadzić gospodarstwo. Wiele lat temu Fletcher założył synowi w banku w Waco konto, na którym znajdowała się istna fortuna. Chandos nie tknął tych pienię¬dzy i najprawdopodobniej nigdy tego nie zrobi. Wszystko, co udało mu się osiągnąć, zdobył własnymi rękoma.

Chan dos i Fletcher, ojciec i syn, nigdy się nie pogodzili, a przynajmniej nikt o tym nie słyszał. I chociaż Fletcher już nie żył, Chan dos nadal rozdrapywał stare rany. Oczywiście, pewnego dnia oba rancza przejdą w ręce dzieci Chandosa, nawet jeśli to wcale by mu się nie podobało. Może dlatego wolałby zobaczyć, jak Bar M chyli się ku upadkowi, nic za¬tem dzi;-vnego, że nie chciał zająć się tym ranczem.

Niemniej Casey nie powinna mówić tego na głos. Miała prawo myśleć, co jej się żywnie podoba, ale wyrażając swo¬je zdanie, dopuściła się naj gorszej zniewagi, a nigdy wcześ¬niej nie obraziła ojca.

Nie usłyszała, że od tyłu ktoś do niej podchodzi, zaraz też padło pytanie:

- Zamiarujesz płakać, panienko?

Wcale nie musiała się odwracać, i tak wiedziała, kto się do niej przyłączył, na dodatek musiał być tak blisko, że słyszał jej kłótnię z ojcem. Po śmierci Fletchera bardzo za¬przyjaźniła się z Przypiłowanym Zębem. Dzięki łączącej ich zażyłości miał prawo zadać to pytanie i oczekiwać od¬powiedzi.

- Co mi dadzą łzy? - spytała przez zaciśnięte gardło.

- Zawszem uważał, że służą tylko po temu, coby mężczyzna źle się czuł. Co w takim razie zamiarujesz?

- Chcę udowodnić tacie, że dam sobie radę bez męża. Że mogę pracować wśród mężczyzn bez żadnego typka, trzy¬mającego się mojego fartuszka.

- Przeca ty nigdy nie wdziejesz fartuszka. - Na myśl o tym zachichotał. - Jeno jak chcesz to zdziałać?

- Zdobywając pracę, która nie przystoi kobiecie - odpar¬ła Casey.

- Niewiela zajęć przystoi kobiecie, więc co tu gadać o tych, co jej nie przystoją.

- Mam na myśli coś naprawdę ,niestosownego, może niebezpiecznego lub tak wyczerpującego, że żadna dama nawet by o tym nie pomyślała. Czy córka Oakleyów przez jakiś czas nie była pogromczynią byków i zwiadowcą?

- Z tego, com słyszał, córka Oakleyów wyglądała jak chłop. Niektóre chłopy przy niej wysiadowały. I odziewała się jak chłop. Czego ty chcesz dowieść? Nie zamiarujesz chyba niczego głupiego, co?

- To, czy coś jest głupie, czy nie, zależy jedynie od na¬szej oceny. Chodzi o to, że naprawdę muszę coś zrobić. Ta¬ta w cudowny sposób nie zmieni swojej decyzji. Obce mu są sentymenty, a przecież oboje wiemy, skąd mu się to wzięło, czyż nie tak?

Prychnął. Przypiłowany Ząb był w końcu dobrym przy¬jacielem Fletchera. Przyznał jednak:

- Jakosik wcale mi się to nie podoba.

- No cóż, szkoda - wyznała niezadowolona. - Nie pytałam o zgodę. Z drugiej jednak strony nie spodziewałam się również, że będę musiała udowadniać, do czego jestem zdolna, ponieważ tata dobrze wie, co potrafię. Muszę się jeszcze nad tym wszystkim zastanowić.

- Chwalić Pana. Strasznie się bojam, panienko, kiedyć robisz coś naprędce.

 

Rozdział 3

Gdzieś w oddali widać było ogień, właściwie ognisko ¬przynajmniej Damian Rutledge miał nadzieję, że to ogni¬sko, co oznaczało, że spotka ludzi, których od dwóch dni nie widział. Mogliby to być nawet prostacy, byle wskazali mu drogę do najbliższego miasta.

Całkiem zabłądził. Zapewniano go, że zachodnia część kraju jest cywilizowana, ale dla niego "cywilizowana" oznaczała "pełna ludzi". Sąsiadów. Budynków. Z pewno¬ścią to określenie nie pasowało do pustych przestrzeni, ciąg¬nących się bez końca.

Gdy miasta, przez które po drodze przejeżdżał, stawały się coraz mniejsze, powinien się domyślić, że ta część kra¬ju znacznie odbiega od tego, do czego przywykł. Dotych¬czas całkiem nieźle sobie radził. Od Nowego Jorku podró¬żował pociągiem. Wszystko się zmieniło, gdy dotarł do Kansas. Tam zaczęły się kłopoty.

Najpierw zawiodła kolej. Pociągi "Katy", jak ludzie czu¬le nazywali "Missouri, Kansas & Texas Railway", w tym tygodniu nie kursowały z powodu drobnego napadu rabun¬kowego, podczas którego wysadzono około dwudziestu pięciu metrów szyn i zniszczono lokomotywę. Damian do¬wiedział się, że na tych terenach kursują dyliżanse. Okaza¬ło się również, że jeśli dotrze do najbliższego miasta, zła¬pie tam inny pociąg. Uznał więc, że zmieniając tory na czte¬ry koła, tylko nieznacznie zboczy z trasy. Nikt jednak go nie uprzedził, że ten konkretny dyliżans nie był używany od ponad pięciu lat, ponieważ wyparła go kolej.

Większość podróżnych, zmierzających w tym samym kierunku co on, wolała zaczekać, aż pracownicy kolei do¬konają niezbędnych napraw, ale Damianowi zbyt się spie¬szyło. I na tym właśnie polegał jego największy błąd. Gdy zobaczył, że jest jedynym pasażerem, powinien zrozumieć, iż musi być jakiś powód, dla którego większość ludzi nie chce nawet myśleć o tym rozsypującym się pojeździe.

W Kansas wciąż kursowało sporo dyliżansów, ale jeździ¬ły one między miastami, do których nie docierała kolej, a na domiar złego ostatnio często na nie napadano. Damian do¬wiedział się o tym dopiero w trakcie postoju, podczas któ¬rego pojono konie. Właśnie wtedy woźnica zrobił się nieco bardziej rozmowny. W jakiś czas l?óźniej zaczęły się kło¬poty ...

Gdy nowojorczyk usłyszał świst kul, wiedział przynaj¬mniej, co się dzieje. Woźnica się nie zatrzymywał. Próbo¬wał uciec rabusiom, co nie było najmądrzejszym rozwiąza¬niem w przypadku tak starego i nieporęcznego wehikułu.

Potem, nie wiadomo dlaczego, pojazd zjechał z drogi. Pę¬dzili wiele mil, a wokół nich świstały kule. Nagle się zatrzy¬mali, a Damian upadł na drzwi i uderzył głową o metalową klamkę. Przez kilka następnych godzin nie wiedział, co się wokół niego dzieje.

Prawdopodobnie obudził go deszcz dudniący o dyliżans.

Była noc. Kiedy Damian w końcu zdołał wydostać się z przechylonego na bok pojazdu, okazało się, że w pobliżu nie ma żywej duszy ... a wokół roztacza się pustkowie.

Konie zniknęły - nie wiadomo, czy zostały ukradzione, czy ktoś puściłje luzem. Woźnica przepadł. Mógł zginąć od kuli, wypaść podczas jazdy, dostać się w ręce bandytów lub przeżyć i pójść po pomoc. Damian nie miał nawet kogo o to zapytać. Był zlany krwią, która sączyła się z boku głowy. Gdy zbierał swój porozrzucany dobytek i z powrotem wkła¬dał go do torby podróżnej, deszcz częściowo przemył mu ranę•

Pozostałą część tej żałosnej nocy Damian spędził w dy¬liżansie, ponieważ tam przynajmniej było sucho. Niestety, nazajutrz obudził się dopiero w południe, tak więc słońce nie mogło mu wskazać, w jakim kierunku powinien się udać, chociaż właściwie i tak nie wiedział, w którą stronę chce iść. W ciągu nocy deszcz zmył nawet ślady pozosta¬wione przez dyliżans.

Ukradziono Damianowi zegarek i pieniądze, które miał przy sobie i w torbie. Banknoty ukryte pod podszewką kurt¬ki wciąż się tam znajdowały, co stanowiło pewne pociesze¬nie w trudnej sytuacji. Z boku dyliżansu znalazł przyczepio¬ną manierkę z wodą, zabrał ją więc ze sobą. Pod jednym z siedzeń leżała zatęchła narzuta na kolana, która okazała się bardzo przydatna, gdyż do zmierzchu nie spotkał żywej duszy, nie natknął się również na żadne zabudowania.

W ędrował na południe, w stronę następnego miasta, do którego zmierzał, chociaż sam kierunek Damian mógł okre¬ślić tylko w przybliżeniu, gdyż droga, którą jechali, była bardzo kręta. Mógł znajdować się za daleko na wschód lub na zachód albo minąć miasto, nawet o tym nie wiedząc. Miał nadzieję, że natknie się na jakąś drogę, niestety za¬brakło mu, szczęścia.

Pod koniec pierwszego dnia żywił poważne obawy, czy jeszcze kiedykolwiek będzie coś jadł. Nie miał broni, by coś upolować, gdyby natknął się na jakieś zwierzę. Przez całe życie mieszkał w mieście, nie przypuszczał więc, że broń będzie mu potrzebna. Gdy napotkał niewielką sadzaw¬kę, zmył z włosów resztkę krwi i przebrał się w świeże, chociaż wilgotne od deszczu ubranie. Tego wieczoru poło¬żył się spać z brzuchem pełnym wody, ale niewiele to da¬ło, ponieważ nadal był bardzo głodny.

Pulsujący ból głowy, towarzyszący mu przez cały pierw¬szy dzień, drugiego dnia zaczął się zmniejszać. Nie zwracał jednak uwagi na tę dolegliwość, gdyż zaczęły bardzo mu dokuczać pęcherze, które pojawiły się na dłoniach od dźwi¬gania torby i na stopach od wielogodzinnego marszu w nie¬odpowiednich butach. N a dodatek skończyła mu się woda. Tak więc pod koniec drugiego dnia był w opłakanym stanie.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zauważył ognisko.

Stało się to w momencie, kiedy miał zamiar owinąć się na¬rzutą i ułożyć do snu. Jednak blask dochodził z daleka, z tak daleka, że Damian, idąc i idąc bez końca, zaczął my¬śleć, iż to złudzenie. Po jakimś czasie światełko zaczęło się zwiększać, przestało być migotliwą kropką, powoli nabie¬rało kształtów i coraz bardziej przypominało ognisko. W końcu poczuł zapach kawy i woń piekącego się mięsa. Z głodu zaburczało mu w brzuchu.

Niemal dotarł już do ogniska, znajdował się zaledwie sześć metrów od niego, kiedy poczuł na szyi zimny metal i usłyszał stuknięcie odwodzonego kurka. Nie zauważył ani nie usłyszał żadnego innego ruchu, wszakże odgłos przygo¬towywanej do użycia broni powstrzymał go od zrobienia następnego kroku.

- Nie wie pan, że nie wolno bez ostrzeżenia zbliżać się do cudzego obozowiska?

- Zabłądziłem dwa dni temu - odparł Damian ze znuże¬niem. - I nie wiedziałem, że zwyczaj nakazuje najpierw ostrzegać, a dopiero potem szukać pomocy.

Cisza. Denerwująca cisza. Damian w końcu uznał, że na¬leży dodać:

- Jestem nie uzbrojony.

Następne stuknięcie świadczyło o uwolnieniu kurka, po¬tem metal otarł się o skórzaną kaburę.

- Przepraszam pana, ale w tej okolicy trzeba być bardzo ostrożnym.

Damian odwrócił się, by zobaczyć swojego wybawcę• Miał nadzieję, że znalazł człowieka, który umożliwi mu powrót do cywilizacji. Był zaskoczony, zobaczywszy przy¬glądającego mu się chłopca. Dzieciak nie należał do zbyt wysokich i był raczej dość chudy. Nad jaskrawoczerwoną bandaną, zawiązaną luźno wokół szyi,.widać było gładkie jak u niemowlaka policzki. Chłopak liczył sobie z pięt¬naście, szesnaście lat. Miał sięgające do kolan mokasyny i brązowo-czarne wełniane poncho, zarzucone na ciemno¬niebieską koszulę. Gdzieś musiała być też kabura, choć kryło ją poncho. Kapelusz o szerokim rondzie, jakich Da¬mian widział mnóstwo od chwili, kiedy przekroczył Mis¬souri, przykrywał nierówno przycięte, czarne, długie do ra¬mion włosy. Od stóp do głów zmierzyły Damiana jasno¬brązowe, kocie oczy, które można by uznać za ładne, gdy¬by należały do dziewczyny. W przypadku chłopaka były ... niezwykłe.

Poncho i mokasyny skłoniły Damiana do zadania pewne¬go pytania, choć zrobił to bardzo niechętnie:

- Chyba nie wkroczyłem na teren rezerwatu indiańskie¬go, prawda?

- To byłoby bardzo trudne tak daleko na północ od tery¬torium Indian ... Skąd przyszło to panu do głowy?

- Po prostu zastanawiałem się, czy nie jesteś Indiani¬nem.

Damian zobaczył coś w rodzaju uśmiechu, choć wcale nie był tego pewien.

- Czy wyglądam na Indianina?

- Nie wiem. Nigdy w życiu nie widziałem czerwonoskórego - musiał przyznać Damian.

- To oczywiste, że nie mógł go pan widzieć, żółtodziobie.

- Czy aż tak bardzo widać, że nie jestem stąd?

Przez chwilę chłopak patrzył na niego bez wyrazu, potem się roześmiał. Był to gardłowy, zmysłowy śmiech, trochę niepokojący jak na chłopca. Damian wiedział, że młodzie¬niec sobie z niego żartuje, niezależnie od tego, na czym miał polegać ów żart. Trzeba jednak przyznać, że w obec¬nym stanie rzeczywiście musiał wydawać się bardzo śmieszny.

Damian nie miał kapelusza, w związku z czym czuł się niemal nagi; niestety, po wypadku dyliżansu nie udało mu się uratować melonika, a innego nakrycia głowy w tę po¬dróż nie zabrał. Chociaż poprzedniego dnia włożył świeże ubranie, dzisiaj było ono już pokryte grubą warstwą kurzu i rzepów. Prawdopodobnie wyglądał na człowieka, który całkowicie się zgubił, i naprawdę tak się czuł. Nie zapo¬mniał jednak o dobrych manierach. Nie zastanawiając się dłużej, co tak serdecznie rozbawiło młodego gospodarza, wyciągnął rękę, by się przedstawić.

- Damian Rutledge Trzeci. Naprawdę bardzo mi miło, że cię spotkałem.

Chłopak spojrzał na wyciągniętą dłoń, ale jej nie ujął, jedynie kiwnął głową i powiedział:              

- Jest was trzech? - Potem machnął lekceważąco ręką, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że to pytanie było głu¬pie. - Nieważne. Żarcie jest gorące. Chętnie się nim z pa¬nem podzielę. Może pan również przespać się przy moim ognisku. - Po chwili z delikatnym uśmieszkiem wyższości dodał: - Wygląda na to, że jest pan głodny.

Damian się zarumienił, ponieważ od chwili, kiedy dotarł do niego zapach jedzenia, jego żołądek wzniecał potworny hałas. Nie poczuł się jednak urażony, zwłaszcza że zapro¬ponowano mu posiłek. I chociaż dręczyło go kilka pytań, które bardzo chciałby zadać, w tej chwili najważniejsze by¬ło napełnienie pustego żołądka, w związku z tym bez dal¬szych wstępów skierował się prosto do ogniska.

Prawdę mówiąc, były to dwa ogniska - jedno, duże, wciąż płonęło i przyjemnie oświetlało najbliższą okolicę, na drugim, mniejszym, coś się gotowało. W ziemi wykopany był otwór, a cztery kamienie podtrzymywały żelazny ruszt. Pod spodem umieszczone zostały mniejsze, żarzące się ga¬łązki, wyjęte z sąsiedniego ogniska - chodziło o to, by mię¬so zdążyło zmięknąć, nim się przyrumieni. W jednym rogu rusztu stał czarny cynowy dzbanek na kawę, w drugim cy¬nowe pudełko, w którym, jak się okazało, znajdowało się sześć świeżo upieczonych biszkopcików. Obok podgrzewa¬ła się puszka fasoli. Dla Damiana to była prawdziwa uczta.

- Co to za mięso? - spytał, gdy dostał do ręki talerz.

- Dzikiej preriowej kurki.

Nie były to duże ptaki, ale jeden z dwóch znajdujących się na ruszcie wraz z trzema biszkopcikami i połową faso¬li zrzucony został na talerz Damiana. Nowojorczyk szybko zabrał się do jedzenia. Dopiero po chwili zauważył, że jest tylko jeden talerz i że chłopak je prosto z rusztu.

- Przepraszam - zaczął.

- Niech pan nie będzie głupi - przerwał mu dzieciak. - Talerze stanowią tu prawdziwy luksus. Tam, w dole, jest rzeka, w której potem może się pan umyć.

Umyć się? Nic nie sprawiłoby mu większej przyjemności. - Pewnie nie masz przy sobie mydła?

- Przynajmniej nie takie, jakie by panu odpowiadało - brzmiała zagadkowa odpowiedź. - Jeśli chce się pan wykąpać, niech pan, jak większość ludzi, skorzysta z mułu leżą¬cego na dnie rzeki. To wystarczy, by pozbyć się każdego brudu.

Jakie to prymitywne! - pomyślał Damian. Z drugiej stro¬ny jednak wszystko było tu właśnie takie, obozowisko pod gotym niebem i tylko to, co naprawdę niezbędne. Ale jedze¬nie było wyśmienite, dlatego wdzięczny za nie Damian po¬wiedział:

- Dziękuję za posiłek. Sądzę, że bez jedzenia nie byłbym w stanie dalej iść.

Na ustach młodzieńca pojawił się następny z tych subtel¬nych uśmieszków, co do których Damian wcale nie miał pewności.

- Naprawdę pan sądzi, że byłbym w stanie zjeść to wszystko sam? Po prostu zeżarł pan moje śniadanie ... tyl¬ko proszę ponownie nie przepraszać. Zazwyczaj rano nie gotuję świeżego posiłku, a tylko zjadam resztki z poprzed¬niego dnia. Tym sposobem zyskuję nieco na czasie. Ale nie spieszy mi się aż tak bardzo, żebym nie mógł upitrasić kil¬ku cieniasów.

Damian nie mógł się już doczekać, niezależnie od tego, czym były owe cieniasy. Ale teraz, kiedy zjedli razem ko¬lację i miał pełny - no, może prawie pełny - brzuch, odży¬ła poprzednia ciekawość.

Damian zaczął od przypomnienia chłopcu:

- Nie dosłyszałem twojego imienia.

Chłopak zmierzył go tymi niezwykłymi, jasnobrązowymi oczami, po czym wrócił do kawy, którą właśnie nalewał.

- Może dlatego, że nie chwalę się nim jak pan.

- Jeśli wolisz nie ...

- Nie mam imienia - uciął szorstko chłopak. - Przynajmniej nigdy go nie znałem.

Nie to spodziewał się usłyszeć Damian.

-Ale jakoś muszą na ciebie mówić.

- Ludzie najczęściej wołają na mnie "Kid".

- Rozumiem.

Damian uśmiechnął się. To przezwisko często pojawiało się w otrzymanej przez niego dokumentacji dotyczącej za¬chodnich stanów, ale za każdym razem powiązane było zja¬kimś innym określeniem.

- Jak Billy the Kid?

- Raczej jak osoba trochę za młoda na to, co robi - prychnął chłopak.

- To znaczy?

Damian dostał do ręki kubek kawy. Niemal ją wylał, gdy usłyszał:

- Poluję na przestępców.

- Nie ... hm ... nie pomyślałbym, że jesteś przedstawicielem prawa. To znaczy nie wyglądasz dokładnie na ...

- Kogo?

- Stróża porządku.

- Och, ma pan na myśli szeryfa? Nie, kto by mnie wybrał w moim wieku?

Damian pomyślał dokładnie to samo, dlatego był tak za¬skoczony.

- W takim razie dlaczego polujesz na przestępców? - spytał uprzejmie.

- To chyba oczywiste. Ze względu na nagrody.

- To lukratywne zajęcie?

Spodziewał się, że będzie musiał wyjaśnić znaczenie słowa "lukratywne", lecz ponownie czekało go zaskoczenie.

- Bardzo.

Widać, że chłopak jest bardzo inteligentny - pomyślał Damian.

- Ilu od początku kariery udało ci się zatrzymać?

- Do tej chwili pięciu.

- Widziałem kilka listów gończych - wspomniał Damian. Prawdę mówiąc, dokumentacja, którą otrzymał, aż się od nich roiła. - Na ogół oferuje się nagrody za "żywe¬go lub umarłego"?

- Jeśli chodzi panu o to, ilu z tych opryszków zabiłem, odpowiedź brzmi: "żadnego". Przynajmniej na razie. Cho¬ciaż kilku zraniłem. Na dodatek jeden z tej piątki ma wy¬znaczoną randkę z katem, więc prawdopodobnie jeszcze prze,d Nowym Rokiem spotka się ze Stwórcą.

- Czy ci zatwardziali kryminaliści traktują cię poważ¬nie? - drążył Damian.

Ponownie zobaczył delikatny uśmieszek, nie uśmieszek.

- Rzadko - przyznał dzieciak. - Ale z tym naprawdę się liczą.

Mogło się wydawać, że rewolwer sam zmaterializował się w jego dłoni, na dodatek w mgnieniu oka. Widocznie chłopak trzymał go pod ponchem, tylko Damian nie zauwa¬żył, kiedy go wyjął.

- Tak, no cóż, rewolwery mają w sobie coś, co przyku¬wa do nich uwagę - wyznał Damian.

Było to jednak największe ustępstwo, na jakie mógł so¬bie pozwolić. Chłopak był po prostu za młody, by móc do¬konać tego, co sobie przypisywał. Nawet gdyby miał o kil¬ka lat więcej, Damian szczerze by w to wątpił. Poza tym dzieciaki lubią chwalić się niezwykłymi wyczynami, by wywrzeć wrażenie na swoich rówieśnikach, co jest stosun¬kowo łatwe, kiedy niczego nie trzeba udowadniać.

Niemniej Damian przezornie nie odrywał wzroku od bro¬ni, dopóki znajdowała się na wierzchu. Dopiero kiedy od¬dał kubek, rewolwer powędrował z powrotem do kabury, gdyż inaczej dzieciak nie mógłby nalać sobie kawy.

- Mieszkasz w tej okolicy? - spytał Damian po chwili.

- Nie.

- Czy ktokolwiek mieszka w tej okolicy?

Nacisk położony przez Damiana na słowo "ktokolwiek" sprawił, że chłopak zachichotał. Podobnie jak w przypadku poprzedniego śmiechu, również i tym razem słychać w nim było dziwną, zmysłową nutę, dość drażniącą u takiego mło¬dzieńca. Gdyby Damian nie wiedział, kto ten dźwięk wydaje, i nie patrzył prosto na swojego rozmówcę, pomyślał¬by, że do obozowiska wkradła się kobieta. Ale dzieciak ob¬darzony był raczej kobiecą urodą, nic więc dziwnego, że Damian miał dość dziwne skojarzenia.

Odsunął te rozważania na bok, ponieważ jego gospodarz zauważył:

- No cóż, trochę zboczył pan z drogi, pani...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin