Prawo własności - Eia.doc

(246 KB) Pobierz
Prawo własności

Prawo własności.

Tytuł oryginalny: Право собственности
Autor: Eia
Tłumacz: Toroj

Beta:
Kontynuacja fika „To i owo o ptakach”.

 

1.

W długim spisie fenomenalnych zdolności Sherlocka Holmesa umiejętność sprawiania problemów wcale nie była na ostatnim miejscu. A były to problemy nieoczekiwane, niezwykłe i prawie nierozwiązywalne.

Pierwszy spadł na Johna jako podarek z okazji powrotu – zaraz po pierwszym pocałunku, pierwszym ukąszeniu i pierwszej złamanej sprzączce przy pasku. John oddychał. I przez to Sherlock nie mógł zasnąć.

Leżał w ciemności, wciąż całkiem przytomny i łowił rytm cudzego oddechu, utrwalał fazy; odnotowywał głębokość, prędkość, prawidłowość; i oczywiście coś przemyśliwał po cichu. I w żaden sposób nie mógł przestać słyszeć.

Nie skarżył się. Nie złościł. Po prostu patrzał w sufit, nawet nie próbując zamknąć zmęczonych oczu, i milczał. Zdaje się, że nawet był zdumiony, kiedy pojął, iż John domyślił się przyczyny jego bezsenności.

John próbował odciągać jego uwagę, jak umiał, wymęczyć, jak mógł – tyle, że to samo w sobie nie miało nic wspólnego ze snem, a i wcale nie pomagało. John starał się oddychać regularniej – próżny trud, bo wszak Sherlock wyławiał w tych jego podstępach to, czego nie słyszał on sam i od tych wysiłków robiło się tylko gorzej. Ostatecznie John porzucał swoje starania i zwyczajnie relaksował się na granicy snu. Jego oddech się wyrównywał, Sherlock zaczynał drzemać, ale starczyło, że John zasnął głęboko, a rytm zmieniał się i wszystko szło w diabły.
Jedynym wyjściem było odejść. I John by to zrobił, już niejeden raz, gdyby nie żarliwe „Nie teraz!”, które Sherlock, aż do bólu ściskając Johnowy nadgarstek, szeptał w jego bark. I John zostawał. I znowu Sherlocka uspokajał, całował jego czoło, znów był delikatny, potem szorstki, doprowadzał na skraj wyczerpania, a potem zamierał w ciemności, kontrolując każdy wdech i wydech, i próbując wytrwać choć minutę. Wszystko bezskutecznie.
Późną nocą jednak rozpaczliwa złość wygoniła go z pościeli. Klnąc w myśli pod własnym adresem, John wyrwał dłoń z uścisku Sherlocka i wstał z łóżka. W tym samym momencie Sherlock machinalnie uniósł się na łokciu i wyciągnął rękę w ślad zanim, a John z takim samym rozpaczliwym gniewem postanowił, że jednak nigdzie nie pójdzie. Wyjął z szuflady załadowany pistolet i wrócił pod kołdrę. Odchylił głowę i wyobraziwszy sobie gdzieś wysoko pod sufitem nieruchomą tarczę strzelniczą, w myśli wycelował.

A potem, również w myśli, nacisnął spust.

A potem znów, i znów, w równych odstępach, nie przerywając na wyobrażone przeładowanie i nie odrywając oczu od celu. John naciskał spust powoli i płynnie, i oddychał dokładnie tak, jak na poligonie, a niewidzialne pociski trafiały dokładnie w dziesiątkę. Sherlock spał mocno i beztrosko, złożywszy głowę na jego piersi, łaskocząc go wilgotnymi od potu włosami. I kiedy John w końcu zapadł w sen, tarcza strzelnicza zapadła razem z nim – widział ją aż do samego świtu i nad ranem zamienił w rzeszoto. Rano wyspany Sherlock otworzył oczy i rozpoczął dzień od pocałunku w szyję. Nie mógł Johna dobudzić, więc bezwstydnie sięgnął niżej... W rezultacie tarcza zniknęła, a John wzdrygnął się całym ciałem, przebudzony orgazmem i hukiem wystrzału. Prawdziwego wystrzału.
Z całego bogactwa słów, jakie mu przyszły do głowy, doktor Watson z gniewu i przerażenia zdołał wykrztusić tylko dwa: „Nigdy więcej...!” A Sherlock, który cudem uniknął kuli i został dość niedelikatnie zrzucony z łóżka, tylko bezgłośnie śmiał się na podłodze, strasznie z siebie zadowolony.
W każdym razie pierwszy problem został rozwiązany.

Drugi pojawił się natychmiast w ślad za pierwszym. Przy śniadaniu Sherlock odchylił kołnierz koszuli Johna i przesunąwszy palcami wzdłuż lewego obojczyka, powiedział z roztargnieniem:

- Gruba blizna. Kula musiała utkwić w kości.

John, wciąż poruszony dramatycznym przebudzeniem, nie przeczuwał pułapki.

- Nie – burknął gniewnie. – Rozniosła ją na kawałki, uszkodziwszy przy okazji arterię podobojczykową.

Oczy Sherlocka natychmiast się zwęziły.

- Czy nie powinieneś wówczas się wykrwawić? O... Niech to diabli, John. Wykrwawiłeś się.

To było stwierdzenie, w istocie słuszne, choć doktor Watson mógłby polemizować, wyjaśnić, że... Jednak Sherlock nie oczekiwał odpowiedzi. Z rozdrażnieniem rzucił widelec, zerwał się od stołu, szybko przestawił na statywie kilka probówek, otworzył i natychmiast zamknął lodówkę, potem zawrócił, by wyrzucić do kubła śniadanie razem z talerzem, a w końcu zaległ na kanapie, oświadczając, że jest okropnie zły. Na owej kanapie przeponiewierał się cały dzień, gapiąc się na tapetę i zwracając do Johna jedynie w formie sentencji na temat dziwacznych form bezgranicznego ludzkiego idiotyzmu.

Nie miał prawa tak się zachowywać, zwłaszcza w świetle porannego zajścia. Jednak prawa zawsze Sherlocka mało obchodziły i problem zaczynał narastać. Blizna, wciąż jeszcze świeża i jaskrawa, kwitła na ramieniu Johna niczym ślad niedawnego pocałunku – Sherlock wpadał w furię od jednego spojrzenia na nią i ostatecznie doszło do tego, że Watson w ogóle nie zdejmował koszuli. Nie pozwalał jej nawet rozpinać, co nie było sprawą prostą – a im bliżej łóżka, tym trudniejszą. Blizna działała jak magiczna pieczęć, odrzucająca i przyciągająca Sherlocka jednocześnie. Każąca mu wczepiać się paznokciami i zębami w tkaninę, szarpać guziki i kołnierz. John wznosił się na wyżyny umiejętności, by Holmes zapomniał o tym obcym znaku.

John nie ustępował: przechwytywał zaborcze ręce i przyciskał je do poduszki, nadstawiał wargi, zabraniał się ruszać, pieścił i szarpał, przynaglał i powstrzymywał... Szeptał, sam siebie nie słysząc, coś chaotycznego, hipnotyzującego, żarliwego, odzywającego się w całym ciele Sherlocka drżącym echem. I ten w końcu się poddawał, zagryzając wargi, rozpaczliwie i cicho przeklinał tonem, jakby wzywał pomocy. I stawał się podatny jak glina, doprowadzając Johna do szaleństwa swoją niespodziewaną pokorą.

Przy zachowaniu odpowiednich warunków był potem w stanie nie wspominać o bliźnie cały kwadrans.
Rozwiązanie nie było idealne, ale z braku lepszego John się nim zadowolił.
Dalszych problemów nie liczył i nie tracił czasu na rozmyślanie o tym, ile jeszcze rozwiązań przyjdzie mu znajdować. Nie miał jednak wątpliwości, że wszystko, z czym do tej pory przyszło mu się zmierzyć, okaże się wkrótce zupełnymi głupstwami.

xxx

Nocne dyżury miały jedną zaletę: wracając do domu, doktor Watson mógł śmiało liczyć na to, że Sherlock jeszcze nie zdążył nigdzie się ulotnić. Co oczywiście nie oznaczało, że nie zdążył narozrabiać, i John drzwi wejściowe otwierał zawsze z mieszanymi uczuciami – jednak zawsze górę brała radosna niecierpliwość. Zastawać Sherlocka w mieszkaniu było przyjemnie, naturalnie z wyjątkiem tych rzadkich przypadków kiedy okazywało się, że na przykład w celach eksperymentalnych zamknął się w lodówce i właśnie dogorywa z wychłodzenia.
Tym razem w domu panowała cisza. Sherlock stał w salonie przy oknie, za którym wstawał pochmurny ranek, i włożywszy ręce do kieszeni spodni, w zadumie spoglądał na ulicę.
- Ile ci jeszcze zostało do zwolnienia? – rzucił zamiast powitania, odwracając się lekko w stronę Johna, ale nadal jednym okiem patrząc przez okno.

- Cześć. Dwa dni: środa i piątek. Jeśli, oczywiście, się nie rozmyślę.
Na wątpliwości było trochę późno. John o tym wiedział i raczej ubolewał, niż się wahał. Musiał ustąpić bezdyskusyjnie: jego nowa praca Sherlocka drażniła. Twierdził, że jego własna starczy im obu aż nadto i miał rację, bez dwóch zdań. Praca wartościowa i wymagająca – kłopot w tym, że bywały w niej przerwy i wtedy posada chirurga w szpitalu okazywała się bardzo przydatna. Jako źródło środków utrzymania i pretekst do opuszczenia mieszkania, wypełnionego jękami skrzypiec i bezładną strzelaniną. Ściślej mówiąc, John już uporał się z formalnościami i mógł się uważać za bezrobotnego. Jednak w głębi duszy nadal się sobie dziwił.
- ...oczywiście, się nie rozmyślisz – zgodził się Sherlock. I uśmiechnął się ledwo zauważalnie, z opóźnieniem zwracając na niego spojrzenie.

John zrzucił kurtkę z ramion. Do okna było ledwo parę kroków, niecierpliwe palce natychmiast dotknęły podbródka, a usta ogrzało znajome „Aaaach!”. John skubnął zębami wargę Sherlocka i raptem zastygł, widząc na parapecie otwarty laptop.

- Sherlock! – W przejrzyście szarych oczach detektywa mignął cień irytacji, ale John po prostu nie mógł nie zapytać. - Na miłość boską, do czego ci potrzebne informacje o premierze?

- To nie jest pytanie na czasie, John. A masz jakieś przypuszczenia?

- Mam. I wszystkie bez wyjątku ponure.
- No, na razie bym tego tak nie określił. – Sherlock odstąpił krok i spojrzał za okno. – Dotychczas było całkiem zajmująco, a będzie jeszcze bardziej. Aha! Oto i on. Pewnie śledzi wiadomości. Zapewne już coś jest...

- Kto śledzi? – zapytał John gniewnie i pospiesznie odsunął firankę. Po przeciwległej stronie ulicy zatrzymał się czarny samochód. Kierowca właśnie otwierał drzwi pasażerom. Było ich dwóch: pierwszego Watson nigdy wcześniej nie widział, za to tożsamość drugiego, zajętego właśnie swoim smartfonem, nie wzbudzała wątpliwości. Obaj mężczyźni przeszli przez ulicę w kierunku drzwi wejściowych domu 221B.
- Oni tutaj? – John z oszołomieniem odwrócił się do Sherlocka. – Świetnie. Po prostu świetnie. Wyznaczyłeś spotkanie premierowi. Sherlock! Przepraszam, kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć?

Na dole gwałtownie zabrzęczał dzwonek.
- Teraz – odparł Holmes z absolutna powagą. – John, otwórz drzwi. Tam na dole czeka szef gabinetu ministrów.

- No wiesz! – żachnął się Watson. Nieludzko jasne oczy patrzyły na niego wyczekująco i badawczo. John westchnął.
- Dziękuję. – Sherlock uśmiechnął się jednym kącikiem ust: zagadkowo i krzywo. Niedbale zamknął laptop, a potem nieoczekiwanie przymknął oczy i pochylił się, by krótko i gorąco pocałować wargi Johna.
Mimo wczesnej pory, premier wyglądał na spiętego i zmęczonego jednocześnie. Wpierw przedstawił swojego towarzysza – mocno zbudowanego, ponurego „pracownika jednego z rządowych departamentów”. Jemu też przyszło mówić, gdyż premier, ledwo usiadł na fotelu, wyciągnął z kieszeni notes i zaczął pospiesznie, zamaszyście pisać, wyjaśniając, że w ten sposób przyniesie więcej pożytku. 
- Hope – przedstawił się towarzysz premiera krótko i niedbale, co Johnowi skojarzyło się z Antheą. – To wbrew moim przepisom, panie Holmes, ale z Korei przyszło jednoznaczne rozporządzenie: przekazać wszystkie posiadane informacje o okolicznościach zajścia i postępować zgodnie z pana sugestiami. – Wytrzymał pauzę. Prawdopodobnie czuł się niezręcznie, ale starał się tego nie okazywać. – Chodzi o wyciek tajnych informacji, tak nieprzyjemnych w skutkach, że jesteśmy gotowi użyć nawet skrajnych środków, byle nie zostały ujawnione. O ile to jeszcze możliwe...

- Co jest mało prawdopodobne. – Sherlock ledwo zauważalnie zmarszczył brwi. – Dlatego, że od chwili wycieku najwyraźniej upłynęły co najmniej dwie godziny. W najlepszym razie. Oczywiście nie odkryliście tego natychmiast, inaczej mielibyście dobry punkt zaczepienia. Potem jeszcze straciliście trochę czasu na samodzielne śledztwo, kontakt z Koreą i przyjazd tutaj. Na razie wygląda na to, że nie ma szans.
- Tak – zgodził się Hope chłodno. – Ale to trzeba będzie sprawdzić na wszelkie sposoby. Skradziono zbyt niezwykły dokument i zbyt niezwykłą metodą. Obiekt to wiadomość, przekazana mi wczoraj wieczorem prywatnym kanałem. Jedna z tych, które niszczy się natychmiast po przeczytaniu, albo umieszcza w strzeżonym archiwum. Jednak ta wczorajsza wymagała dyskretnych narad z wieloma osobami, więc pozostawiłem ją u siebie do rana. List zniknął z mojego domu. Przy czym nikomu nie było wiadomo ani o treści, ani choćby o jego istnieniu.
Sherlock uśmiechnął się ironicznie, wyraźnie zamierzając swoim zwyczajem rzucić: „Bzdura!” – ale ze względu na status gości spytał:

- Czy to możliwe?

- Tak. Nikt nie mógł o tym wiedzieć. Wiadomość wysłał człowiek, zajmujący wysokie stanowisko w analogicznych służbach jednego z europejskich państw. Czasami pozwalamy sobie na takie kontakty, bywają bardzo pożyteczne. Jednak zawsze są niespodziewane. Kanał łączności jest doskonale zabezpieczony i dostępny tylko nam dwóm. No i oczywiście o otrzymaniu tego listu nie rozpowiadałem.
Sherlock przymknął oczy.
- Poza listem, miałem jeszcze plik dokumentów top secret: doniesienia, raporty, relacje analityków... – ciągnął Hope. – Mój dom jest zabezpieczony nie gorzej od archiwów MI-6 – wyjaśnił sucho, łowiąc zdziwione spojrzenie Johna. – Wszystko to było przygotowane do rozpatrzenia na dzisiejszym zamkniętym zebraniu rządowym i leżało w jednej teczce wraz z zaginioną wiadomością. Do wpół do pierwszej razem z asystentem pracowaliśmy nad analizami, potem go odesłałem i zamknąłem teczkę w sejfie, ale nie sprawdzałem czy list nadal w niej jest. O wpół do szóstej odkryłem, że znikł. W domu działa wielostopniowy system zabezpieczeń, nie zarejestrowano żadnych prób przeniknięcia, sejfu nie otwierał nikt poza mną...

- A pański asystent...

- Zniknął. – Hope nieprzyjemnie zmrużył oczy. – Z powodu narady miał wolne, telefon zostawił w pracy – wyłączony. Jednak od wpół do szóstej już go szukają. Na razie bez rezultatu. Nie wiedział o liście, a gdyby natknął się na niego przypadkowo, wiadomość była w postaci zaszyfrowanej elektronicznie etykiety na arkuszu papieru. Nie da się tego zdeszyfrować niezauważalnie. Fakt, że teczka leżała obok niego przez cały wieczór. Dossier: pracował ze mną około ośmiu lat, jeszcze podczas swoich studiów w Oksfordzie – i zawsze sprawiał wrażenie człowieka wyjątkowo uczciwego i wiernego. Ale wszystko kiedyś ma swój kres...

- Czy zginęło coś jeszcze?

- Nie. Pozostałe materiały są nietknięte – i elektroniczne, i papiery.
Sherlock w zadumie złożył dłonie przed twarzą i przebierał lekko palcami.

- A jak często potrzebował pan pomocy przy pracy z dokumentami o takim stopniu tajności?

- Wiem, do czego pan zmierza. Każdego dnia trzymał w ręku takie pliki. Miał osobisty dostęp do informacji szczególnego stopnia ważności. To zdecydowanie dziwne, dlaczego tylko jedna wiadomość i dlaczego właśnie teraz? Zresztą wszystko kiedyś zdarza się po raz pierwszy... Poza asystentem tej nocy w domu było jeszcze pięciu pracowników ochrony i etatowa pokojówka. Wszyscy to zaufani ludzie – i wszyscy już znalezieni, przesłuchani i zatrzymani.
- Myślę, że nie da to żadnych pożytecznych informacji. Pan widział swojego asystenta jako ostatni?

- Nie. Ostatni go widział kierowca. Mike poprosił o odwiezienie do domu, ale wysiadł z samochodu w połowie drogi i do tej pory nie pojawił się w swoim mieszkaniu. Konsjerżka i zapisy z kamer to potwierdzają.
- To było do przewidzenia. Jeśli miał coś wspólnego ze zniknięciem tej wiadomości, nie znajdziecie go żywego. Ważniejsze jest co innego: kogo, poza panem, interesowała ta informacja? I jakich boi się pan konsekwencji?
Przy tych słowach premier oderwał się na moment od swojego notesu i rzucił swojemu towarzyszowi niespokojne spojrzenie. John uznał, że będzie lepiej, jeśli nie usłyszy dalszego ciągu i pospiesznie wstał z kanapy. Jednak zanim jeszcze palce Sherlocka zacisnęły się na jego łokciu, Hope uniósł rękę w powstrzymującym geście.
- A o tym właśnie powinienem mówić tylko w pańskiej obecności, doktorze – usłyszał zaskoczony John. Zamarł na chwilę, a potem bez słowa usiadł z powrotem. – Naturalnie wy obaj jesteście zobowiązani do zachowania tajemnicy. Wiadomość dotyczyła naszych działań na terytorium trzeciego państwa. Działań antyterrorystycznych, ściślej mówiąc. Mój kolega dał mi do zrozumienia, że jego strona wie o operacji na wielką skalę, którą przygotowujemy i zgodziła się wstrzymać własne prace nad celem, pod warunkiem, że my z kolei ustąpimy im pola w innym miejscu, gdzie nasze interesy także są zbieżne. Zalecał omówienie jego propozycji w ściśle określonym kręgu i poważne podejście do sprawy, by z powodu nieporozumienia nie doszło do... czegoś takiego jak na początku wiosny. Sformułowanie było dość oględne, ale jasno z niego wynikał nasz udział w technogennej katastrofie ekologicznej.
Sherlock znacząco uniósł brew. Wzrok Hope’a stał się lodowaty.

- Powtarzam: kanał kontaktowy był absolutnie pewny. I ewentualną sensacją to zdanie stało się dopiero teraz, kiedy je zaprotokołowałem. Ale teraz to oczywiście prawdziwa bomba zegarowa. Wspaniały sposób, żeby wprawić w histerię środki masowego przekazu i wstrząsnąć wszystkimi telewidzami. W najlepszym przypadku czeka nas wielki międzynarodowy skandal, w gorszym – polityczna izolacja w przeddzień obrad Rady Europy. Nie potrafię wyliczyć wszystkich skutków, i tych, którym to byłoby na rękę – również.
- W takim razie czy to nie dziwne – Sherlockowi błysnęły oczy – że w wiadomościach zagranicznych nic jeszcze nie wypłynęło?
- Według mnie to nasza szansa. Powinniśmy zdążyć zareagować, a pan, mam nadzieję, podpowie, jak. Dopadliśmy już wszystkich tak zwanych niezależnych dziennikarzy, zawiadomiliśmy swoich współpracowników przy każdym oficjalnym przedstawicielstwie dyplomatycznym w Londynie, pod różnymi pretekstami zatrzymaliśmy ponad setkę agentów obcych spec-służb - spis, oczywiście, jest niepełny. Mamy duże doświadczenie w szukaniu igieł w stogu siana, lecz tym razem...

- A dlaczego nie dopuszczacie możliwości, że wiadomość została skradziona w celu szantażu?

Hope zamilkł na długą chwilę, wyraźnie zbity z tropu.
- Szantażować zespół, jaki w tej chwili przedstawiamy, w tej chwili po prostu nie ma komu – oznajmił w końcu.

- Tak też myślałem – odparł Sherlock. – A do szantażu w dalszej perspektywie zaginiony szyfr się nie przyda, gdyż dwie trzecie wspomnianych w niej informacji to tylko aluzje i pierwsze co zrobicie, to zmienicie swoje plany. Tym niemniej: szantaż. Niestety, w kwestii czasu wszystko jest aż nazbyt oczywiste...
Hope i premier jednocześnie wbili w niego spojrzenia – rozdrażnione i niedowierzające – i tak samo równocześnie otworzyli usta, by się sprzeciwić.
- ...po prostu jego ofiarą nie padniecie wy. Ma się rozumieć, skradziony dokument jest już za granicą. Od wpół do pierwszej w nocy minęło ponad dziewięć godzin; i czas i sposób kradzieży sugerują dokładną kalkulację, wasze działania, wybaczcie panowie szczerość, były zbyt mocno spóźnione, by mogły być efektywne. A bomby w wiadomościach nie ma do tej pory. Dlaczego? Widzę, panie premierze, że skończył pan pisać oficjalny komentarz dla prasy na wypadek, gdyby coś się przesączyło do mass mediów. Nie przyda się. Co najwyżej pan Hope podaruje go swojemu zagranicznemu koledze.
Zapadła cisza.

- Kradzież została dobrze zaplanowana. – Sherlock splótł palce i zaczął mówić szybko: - Pański asystent w tej sprawie był, co oczywiste, jedynie wykonawcą, a nie inicjatorem. Nie miał pojęcia, jak cenny jest łup. Niezależnie od tego, kiedy przestał być lojalny – dawno, czy dopiero co – nie zaryzykowałby wszystkiego dla zaszyfrowanej wiadomości o nieznanej treści. Nie, on wypełnił cudzy rozkaz, a wydał go ktoś, kto nie przejmował się ani jego pracą, ani życiem. Teraz o zleceniodawcy. O nim można powiedzieć tylko jedno: doskonale wiedział, jaka jest wartość listu. I gdzie go należy szukać – również. To pozwala wysnuć pewne wnioski. Od pana, panie Hope, aż do dzisiejszego ranka nikt nie mógł się dowiedzieć o zaszyfrowanej wiadomości, ale po tamtej stronie cieśniny w sprawie zorientowany był nie tylko pański rozmówca. Nie przedstawiłby panu tak daleko idącej propozycji, nie omówiwszy jej, jak to pan określił, w ściśle określonym kręgu. Gdzieś tam informacja dostała się w obce ręce, i tamże jest w obecnej chwili zaszyfrowana wiadomość brytyjskiego wywiadu, z oznaczeniem top secret. Namacalne świadectwo związku pewnych osób z obcymi służbami specjalnymi, zmowy przeciw interesom państwowa i bezpośrednich związków z aktami terroryzmu na wielką skalę. Silny atut w każdej zakulisowej grze, nieprawdaż?

- Jeżeli tak - ostrożnie zaczął premier - to stajemy się zakładnikami sytuacji, na którą nie możemy wpłynąć...

- Tak - rzucił Sherlock dość niedbale. - Lecz oczywiście ten, kto może, pójdzie z tego powodu na liczne ustępstwa. Zamiast was. Myślę, że to nienajgorszy rezultat.
Premier i jego towarzysz wstali powoli ze swoich miejsc, wymieniając spojrzenia.

- Mam nadzieję, że się pan nie myli – powiedział Hope. – Na ile tylko można się nie mylić w takich warunkach.
- Szukajcie nadal asystenta. I jeśli wpadniecie na jakiś ślad, dajcie mi znać. Nowe fakty być może dadzą podstawy do weryfikacji tej hipotezy.
Hope skinął głową.

- Jeśli jeszcze żyje, wykopiemy go spod ziemi. – Przepuścił premiera w drzwiach i jeszcze odwrócił się w progu. – Jeśli nie żyje, też. Chciałbym wiedzieć, od jak dawna gra na cudzym boisku. I z jakich powodów.

- Tak – odrzekł Sherlock w zadumie. – Też bym chciał wiedzieć.
- Jesteś rozczarowany – rzekł John, kiedy wrócił, odprowadziwszy gości do drzwi wejściowych. – Naturalnie. Wszystko okazało się... zbyt proste.

- Całkowicie w guście Mycrofta. – Sherlock wzruszył ramionami. – Oto jego życie: zagadki z familijnymi monogramami, godłami państwowymi i oznaczeniami top secret, a co najważniejsze, przy śledztwie nie trzeba wstawać z kanapy. Do licha. Pozostało mi jedynie zjeść coś niskokalorycznego aż do stopnia niejadalności, żeby mój brat mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że jest ze mnie dumny.
Przeszedł przez salon, przesunął zasłonę i wyjrzał przez okno. John zawahał się na progu, zastanawiając się, czy warto wchodzić. Zdecydował, że warto, podszedł blisko i co najmniej minutę wpatrywał się kanciaste plecy Sherlocka. Potem cicho usiadł na fotelu i od niechcenia otworzył teczkę z dossier. Na „paszportowej” fotografii zaginiony Mike wyglądał zdecydowanie młodziej niż na swoje trzydzieści lat. Był, jeśli wierzyć oficjalnym dokumentom, sekretarzem-referentem na etacie w Departamencie Rolnictwa.

A dzisiejszej nocy zapewne umarł.
- Jest coś jeszcze – nieoczekiwanie odezwał się Sherlock, nadal w skupieniu patrzący przez okno. – Między inicjatorem a wykonawcą był pośrednik. Oni nie mogli wykorzystać możliwości własnych spec-służb, na odwrót: musieli działać w tajemnicy przed swoimi, z niebezpiecznym przeciwnikiem i na cudzym terytorium. Dodatkowo, zadanie było zbyt trudne, by próbować wykonać je za pomocą ordynarnej siły, a zorganizować coś bardziej złożonego nie pozwoliłby brak danych. I wtedy znaleźli inną drogę. Dokładniej, specjalistę od tych innych dróg… Nieprześcignionego specjalistę, zdolnego zorganizować wszystko i wszędzie.

John gwałtownie zatrzasnął teczkę, Sherlock odwrócił głowę i pochwycił jego spojrzenie. W głębi szarych oczu tlił się mroczny ognik.

- Podali mu nazwisko adresata wiadomości – ciągnął Holmes spokojnie. – I, ma się rozumieć, powiadomili, że propozycja ma być omawiana w rządzie. Pytanie, jak się dowiedział, że rano odbędzie się zebranie... Ale takie informacje na pewno są do zdobycia przy jego możliwościach. Pozostawało tylko znaleźć człowieka, który mógłby rozpoznać szyfrówkę i zabrać ją z teczki szefa – w pracy, albo w domu, albo w ostatecznym przypadku przechwycić plik po drodze do archiwum – i znaleźć na tego człowieka odpowiedni środek nacisku. To potrwało od kilku godzin do jednego-dwóch dni. Rezultat sam widziałeś. Człowiek, który mógł przechwycić wiadomość najlepiej i najłatwiej ze wszystkich, zrobił to w jedynym możliwym momencie. Niepowtarzalna elegancja, niech go... Ręka mistrza.
- Dlaczego... – John potarł skronie. Nawet od jednej sugestii odnośnie Moriarty’ego jego myśli zaczynały tonąć w zdławionej, bezsilnej wściekłości. – Sherlock, dlaczego nie powiedziałeś tego dwadzieścia minut wcześniej?

- Dlatego, że dowodów jak zwykle brak, a bez nich takie teorie wskazują na paranoję. I dlatego, że w tej chwili rozpowszechnianie ich jest niebezpieczne. Jeśli z usług Moriarty’ego korzystają zagraniczni klienci takiego szczebla, to prawdopodobnie ma też przyjaciół w naszym rządzie. Dopóki nie zbiorę odpowiednich informacji, lepiej nie wciągać w to osób postronnych, John. W dodatku takich idiotów... Zwróciłeś uwagę na jego zegarek?

- Czyj? Hope’a? Owszem. Coś z nim nie tak?

- Wszytko tak. – Sherlock machnął ręką. – Nie licząc oczywiście tego, że jest kieszonkowy, zupełnie nie pasuje do jego ubrania i jest za bardzo podobny do tego, który nosi mój nazbyt troskliwy brat. I jeszcze tego, jak się spłoszył, kiedy machinalnie wyjął go z kieszeni, gdyż go uprzedzano, żeby nie robił tego przy mnie. Tak więc jest idiotą po prostu dlatego, że nikomu nie przyszłoby do głowę wiązać się z…
- Poczekaj. – John spochmurniał. Osobiste życie Mycrofta Holmesa go nie obchodziło. – Czy ty rzeczywiście dopiero co powiedziałeś, że weźmiesz się za Moriarty’ego bez żadnego wsparcia? To... To nie jest najlepszy pomysł, Sherlock! Cholera, czy ty uważasz, że mieszasz się po prostu w nieszkodliwą partię szachów?! Czy może on żartował, kiedy obiecał spalić cię po kawałku? Przecież ten łajdak sam wszedł w paradę spec-służbom, i nawiasem mówiąc, bardzo dobrze! Tak że ty nie tylko możesz, ale nawet powinieneś...

- Nie – przerwał Sherlock, ostro i jakby gniewnie. Zamknął oczy. – Nie. To nie tylko ryzykowne, jeśli ktoś go chroni, ale też... zbyt proste. Poradzę sobie sam i przyprę go do muru w odpowiednim momencie. – Obszedł fotel i stanął za plecami Johna. – Nie widzę sensu w dyskusji o tym. Lepiej powiedz, czemu się spóźniłeś. 
- Spóźniłem? – Dyskutować zapewne było warto, ale teraz, zadzierając głowę i patrząc z dołu do góry na geniusza, nie rozumiejącego rzeczy oczywistych i rzucającego tak lekko „sam”, wyglądałoby to zwyczajnie głupio. 
- Zawsze przychodzisz trzydzieści minut wcześniej – wyjaśnił Sherlock cierpliwie i pochylił się nad Johnem z utajoną satysfakcją. Podobało mu się takie patrzenie na rozmówcę z góry. – A dziś cię coś zatrzymało. Nie w drodze, do szpitala stąd są dwa kroki... – Zniżył głos i pochylił się jeszcze bardziej. Jego oczy pociemniały i spoważniały. John milczał. – No pewnie. Nocą trafiło ci się coś takiego, że protokół przypadku wyszedł jak wpis na bloga w twoim ulubionym stylu. I równie długi. Ponadto, chirurdzy z dziennej zmiany prawdopodobnie zatrzymali cię, wypytując o pacjenta. I ty sam przed wyjściem pewnie chciałeś jeszcze raz sprawdzić jego stan …

Tu naturalnie należało westchnąć: „Boże, Sherlock, w jaki sposób...?” – ale doktor Watson zdołał się powstrzymać. Oczywiście Sherlock odgadł to, co nie zostało wypowiedziane. I uśmiechnął się domyślnie. Przegiął przez oparcie fotela, miękkie loki musnęły policzek Johna, aż wsparł się czołem w jego ramię.
- Śmiałe przypuszczenie, ale prawie na pewno trafne. – Szept, grzejący skórę poprzez tkaninę koszuli, oblał Johna wpierw żarem, a potem przyprawił o dreszcze. Taka reakcja na w sumie niewinne działanie powinna go zdziwić, lecz ta myśl zaraz wyparowała i Watson zamarł, skupiwszy się na jedynym odczuciu: Sherlock powoli przekręcał głowę – póki oddech nie dotknął obnażonej skóry, tam gdzie szybko bił puls, trochę powyżej kołnierza. – Cała sprawa w zapachu, John. Pachniesz… niezwykle. Proszkiem do prania i wyprasowaną tkaniną. Powiedziałbym, że sterylnym szpitalnym uniformem... – John u...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin