Dziedziczone Przekleństwo II - 5.2.rtf

(28 KB) Pobierz

Rozdział 5.2

 

Sprawa z Draco wyjaśniła się zupełnie przypadkowo już kolejnego dnia. Stary skład Złotej Trójcy siedział przed kominkiem po zajęciach, a Malfoy w najdalszym kącie salonu.

Ron zmusił przyjaciela do partyjki Eksplodującego Durnia, choć Hermiona dosyć dosadnie krytykowała jego dziecinne zachowanie.

— Jak możesz? Bawisz się zamiast uczyć!

— Droga Hermiono, wiedz, że moje myśli ciągle krążą tym torem, nawet jeśli w danym momencie robię co innego. — Ron pochylił się przed dziewczyną w głębokim ukłonie.

— Przestań naśladować Draco! — Strzeliła go w głowę zwojem, starając się jednocześnie ukryć uśmiech.

— Ależ, pani! — wtrącił się rozbawiony Harry, naśladując pozę kolegi. — Nie miej nam za złe tej chwili radości.

— Nie daj się, Granger! — zawołał Malfoy z drugiej strony pokoju. — Jeśli raz się złamiesz, już zawsze będą to wykorzystywać. Zagoń tych leni do pracy!

Potter odwrócił się jego stronę, kładąc dłoń na piersi i ponownie się kłaniając.

— Panie, jak zwykle masz rację. Jesteśmy niegodni, by być pyłem u twych stóp.

— Podnieś głowę, sługo! — zażądał władczo ktoś koło niego.

Głos był mocny i dziwnie zdenerwowany.

Harry powoli wykonał polecenie.

— O, ku...ternoga!

Przed nim stał Draco, a on nic nie czuł. Hermiona wybuchnęła śmiechem, widząc jego zdumioną minę.

— No to wpadłeś, Harry!

Ale przynajmniej mógł spać w swoim pokoju, a nie na kanapie.

Co prawda, zwracali niezwykłą uwagę swoim zachowaniem. Harry często kłaniał się Malfoyowi niczym zawodowy lokaj lub wykonywał jakieś drobne polecenia.

Blondyn, z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy, cieszył się jak małe dziecko. Mógł wrócić do grona przyjaciół, a przy najmniejszych symptomach napadających Harry’ego duszności, rzucał niby od niechcenia jakiś rozkaz. Dla postronnych mogło to wyglądać trochę dziwnie. Złoty Chłopiec podający Draco Malfoyowi herbatę podczas śniadania z głębokim, usłużnym ukłonem wywołał całą masę gorących plotek.

— Jeszcze raz ktoś mnie zapyta, dlaczego jestem pasywem, to go osobiście eskortuję do Voldemorta — wściekał się brunet, zbierając książki na lekcje i gwałtownie wrzucając je do torby.

Tego jednak było mało.

Trelawney złapała go na korytarzu i wręcz zażądała jego powrotu na jej zajęcia. Firenzo także poprosił go o udział w lekcjach, ale bardziej przez wzgląd na doświadczenia niż naukę. Ale przynajmniej poprosił. Profesor Sinistrze Harry całkiem delikatnie, według niego, zwrócił uwagę, że jeśli będzie śnił o niej, to specjalnie rzuci na siebie Obliviate po tym fakcie i nikt jej nie uratuje. Szantaż pomógł. Nie musiał uczęszczać na te nieszczęsne zajęcia.

Kilka dni minęło dziwnie spokojnie. Nie niepokoiły Harry’ego sny żadnego rodzaju, ani koszmary, ani śnienie. Nawet Voldi dał mu spokój. Od Snape’a dowiedział się, że wypadek w metrze miał miejsce w okolicach Sunbeam Road wieczorem, gdy ludzie wracali z pracy. Dokładnie sto dwie osoby poniosły śmierć na miejscu, w tym kilkoro czarodziejów, którzy żyli wśród mugoli.

Zbliżało się pierwsze w tym roku wyjście do Hogsmeade, ale opiekun Harry’ego i większość grona pedagogicznego, choć tak naprawdę byli to tylko członkowie Zakonu, wyperswadowali mu tę ekspedycję.

Nie musieli się za bardzo starać, bo sam Potter nie chciał tam iść. Wiedział z doświadczenia, że wioska na pewno będzie obstawiona przez dziennikarzy. Nowy Śniący. I to w osobie Harry’ego Pottera. Nie lada gratka dla każdej gazety.

Kładąc się w piątek spać, rozmyślał już o wolnym czasie, który miał zamiar spędzić w Pokoju Życzeń. Dlaczego nie powiedział o swoim planie przyjaciołom? Nie wiedział. Jedną z wymówek była ich nieznajomość wężomowy. Kolejną, że spodobały mu się te samotnie spędzane godziny. Zero ciekawskich spojrzeń, szeptów za plecami i wszechogarniającej go paranoi. Jednak był, kim był, dla niego nic nie mogło być proste.

 

**

 

Stał na środku ulicy Hogsmeade Po lewej Zonko, po prawej gospoda „Pod Trzema Miotłami”. Nie miał na sobie kurtki, chociaż wrzesień był dosyć chłodny tego roku. Słońce świeciło tuż nad dachami budynków.

Rozejrzał się dookoła. Profesorowie stali na środku ulicy, w pewnym oddaleniu od siebie, obserwując wszystko i wszystkich. Harry wiedział, że zaraz coś się stanie. Teraz musiał tylko wszystko dokładnie zapamiętać, żeby potem móc wkroczyć w odpowiednim momencie.

Pierwsza jasnozielona smuga pomknęła ku Tonks z jego prawej strony. Kolejne uderzyły tylko w ziemię, w miejscu, gdzie sekundę wcześniej stała odepchnięta przez Snape’a McGonagall.

— Zabić jak najwięcej! — Rozkaz Bellatriks usłyszał bardzo wyraźnie.

Stała koło niego, otoczona barierą, nie zwracając prawie uwagi na zaklęcia uczniów, którzy w nią celowali. W swoim szaleństwie była przerażająco piękna, ale i groźna. Kilkoma szybkimi ruchami różdżki pozbyła się natrętów, roztrzaskując ich o najbliższą ścianę.

Inni śmierciożercy szukali. Zanim rzucili jakikolwiek czar raniący czy zabijający, sprawdzali, kim jest nieszczęśnik.

— Szybciej! — ponaglała Bellatriks.

Oczom Harry’ego ukazał się Ron trzymany przez dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach.

— Dziewczyny nie znaleźliśmy.

— On wystarczy. Pan będzie zadowolony. Zabierzcie go! Wracamy!

Ron zniknął z trzaskiem aportacji, a Harry obudził się przerażony.

Ciągle była noc, więc miał czas. Wstał szybko, zarzucając na siebie ubranie i podszedł do łóżka Draco, od razu czując niemiłe kłucie w piersi. Nie miał wyjścia.

— Paniczu Draco, obudź się! — Zaklęcie jednak dało się przekonać. — Szybko! — Potrząsnął nim, gdy pierwsze budzenie nie przyniosło efektów.

Malfoy zamrugał i zerwał się do siadu.

— Harry? Co się stało?

— Musisz iść do Snape’a. Miałem sen. Będę czekał pod chimerą.

Draco natychmiast zaczął się ubierać.

— Co z resztą?

— Nie mogą się dowiedzieć — odparł Harry, już czekając przy drzwiach. — Nie mogę zmienić zdarzeń, jeśli chcę się później wtrącić.

— Kto?

— Tonks w pierwszej kolejności... — Zamilkł, zastanawiając się, czy może wyjawić resztę.

— Rozumiem, nie mów, ale Severus chyba będzie chciał się dowiedzieć.

— Sam zdecyduję, co powiem, paniczu — odparł szybko Harry, znów czując dyskomfort.

Wymknęli się z Wieży, choć daleko im było do zachowania ciszy. Harry czekał przy wejściu na ukryty korytarz z ruchomymi schodami prowadzącymi do gabinetu dyrektora. Otworzyło się ono po kilku sekundach.

— Co cię do mnie sprowadza o tak późnej porze, chłopcze?

Albus Dumbledore chyba nigdy nie spał.

— Zaraz powiem, tylko czekamy na profesora Snape’a.

— Czy jeszcze kogoś poprosić o przybycie?

— O tym zdecyduje pan sam, ale później.

— Śniłeś?

Pukanie przerwało rozmowę. Wszedł Mistrz Eliksirów z Draco. Usiedli we wskazanych fotelach, częstując się wezwaną przez starca herbatą.

— Jutro około dwunastej Bellatriks ze śmierciożercami zaatakuje uczniów i nauczycieli z Hogwartu. W pierwszej kolejności zginą Nimfadora Tonks i profesor McGonagall, jeśli profesor Snape jej nie odciągnie z miejsca, w którym będzie stać.

— Dlaczego ja?

— Bo widziałem, jak pan to robi.

— Po co przyjdą do Hogsmeade? — spytał Albus.

— Po Rona.

Malfoy spojrzał na Pottera z lekkim uczuciem strachu.

— Dlatego nie chciałeś ich budzić?

— Tak — odpowiedział brunet i zwrócił się do Dumbledore’a: — Jeśli chce pan wezwać aurorów to proszę. Jednak zastrzegam, że wkroczyć mogą dopiero po schwytaniu Rona przez Avery’ego i Notta, nie wcześniej.

— Potter! — Snape obrócił się do niego z oburzeniem i niedowierzaniem na twarzy. — Chcesz go oddać w ręce Czarnego Pana?

Czując narastający z każdą sekundą ból, Harry szepnął, trzymając się za pierś:

— Panicz Draco mi pomoże. Powstrzymamy ich przed porwaniem Rona.

— Panicz? — dopytali się jednocześnie dorośli.

Harry zachichotał niekontrolowanie, prostując się, gdy uczucie dyskomfortu zniknęło.

— Czyżby coś się przed panem ukryło, dyrektorze? Zaszła mała zmiana w zaklęciu, ktoś nim manipuluje. Teraz także Draco nie może przebywać w moim pobliżu, jeśli nie traktuję go z uniżeniem i szacunkiem.

— A tobie się to podoba? — Postrach Hogwartu zmarszczył brwi, podkreślając jednocześnie swoją złość na chrześniaka nieprzychylnym spojrzeniem.

— A czemu nie? — zakpił blondyn, wcale nie zrażony. — Słynny Harry Potter otwiera mi drzwi, podaje herbatę i nazywa paniczem. Czegóż więcej trzeba do szczęścia?

— Dotarło do ciebie ostatnio, że prawnie jesteście teraz braćmi, a ty go poniżasz? — zrugał go już wyraźnie wściekły Snape.

— Proszę nie brać tego tak dosłownie, proszę pana. Jakoś nie przeszkadzało panu, gdy Draco nadskakiwał mi niczym matka — sprzeciwił się Harry.

— Bo ty tego potrzebujesz, a Malfoy na szacunek musi sobie zapracować.

Tym razem zaszokował obu chłopców. Patrzyli na niego, mrugając zawzięcie.

— Jeśli nie masz już nic do dodania, to załatwimy wszystko z Severusem. Idźcie się jeszcze przespać. — Cichy, ale wesoły głos Dumbledore’a sprawił, że trochę oprzytomnieli.

Pożegnali się i wrócili do pokoju wspólnego.

— Co jeszcze chcesz zrobić? — zapytał Malfoy, zatrzymując go przed korytarzem do dormitorium. — Nie powiedziałeś wszystkiego dyrektorowi, prawda?

— Nie, nie powiedziałem. Chodź! — Harry pociągnął go za rękę, ale zaraz musiał puścić, czując ból w dłoni. — Przepraszam, paniczu. Proszę iść za mną.

— Skoro muszę — zadrwił Malfoy.

Potter odwrócił się do niego zaraz po wejściu do ich sypialni.

— Ciebie to bawi. Severus miał rację.

— Oczywiście. To źle? — zdziwił się Malfoy.

W Harrym nagle coś pękło, jakby gdzieś tam, w środku powstała mała rysa.

— Dla mnie to nie jest zabawa, Draco. Robię to tylko dlatego, żebyś nie czuł się odtrącony.

Mina eks-Ślizgona natychmiast zmieniła się z roześmianej na zatroskaną.

— Nie chciałem, żebyś tak to odebrał.

— Ale właśnie tak to odbieram. Ty wręcz pławisz się w chwale, że Harry Potter jest twoim lokajem. Chciałbyś, żeby tak było na zawsze? Chciałbyś widzieć mnie u swoich stóp? Na kolanach?

— Harry... — Draco zarumienił się, odbierając jednak słowa Harry’ego w zupełnie inny sposób.

— Nie zaprzeczaj. Jakbyś zapomniał, ćwiczymy razem. Wiem, co ci chodzi po głowie.

— Hej! To niesprawiedliwe! Ja nie zagłębiam się tak daleko bez twojej wiedzy!

— Czyżby uczeń prześcignął mistrza po kilku sesjach? — Tym razem to Harry zadrwił, czując dziwną złość.

Nigdy dotąd nie był tak zdenerwowany zachowaniem blondyna. Przecież to Malfoy. Takim go Merlin stworzył. Czyżby ktoś znów manipulował przy zaklęciu?

— Nigdy nie będziesz lepszy ode mnie, Potter!

— Taki jesteś pewien? — postawił się brunet, nawet nie wiedząc, dlaczego to robi. — A może boisz się tego? Co ukrywasz?

Malfoy najpierw się zarumienił, a następnie zbladł.

— Nic — warknął. — Nic, co twój gryfoński móżdżek chciałby poznać.

W Potterze zaczęło się gotować. Meble drżały niekontrolowanie, a magia iskrzyła w pokoju. Dyszał ciężko, hamując wściekłość gdzieś na granicy wybuchu.

— Harry?

— Nie odzywaj się do mnie, ślizgoński wyrzutku! Zostaw mnie w spokoju! — warczał na niego, odsuwając się jak najdalej.

Kłucie w piersi nasiliło się. Szybko pokonał odległość dzielącą go od drzwi.

— Przestań się wygłupiać. Wiesz, że nie o to mi chodziło, Harry.

— Jestem wręcz przekonany, że o to ci właśnie chodziło, parszywy gadzie!

Złapał za klamkę i prawie ją wyrywając, otworzył szarpnięciem drzwi. Wyszedł, a na schodach już biegł, byle tylko jak najszybciej opuścić Wieżę.

W pierwszej chwili chciał iść do Pokoju Życzeń, ale wiedział, że tam będą go szukać. Oczywiście, jeśli Malfoy kogoś obudzi. Łazienka Jęczącej Marty także odpadała. Mógł ukryć się w Komnacie Tajemnic, ale za dużo wysiłku trzeba byłoby w to włożyć. Spora część drogi była zawalona gruzem.

Stanął pośrodku Wielkiego Holu. Powinien przejąć się chociaż odrobinę Filchem i jego kotką, ale nie, w ogóle go to nie interesowało. Otworzył drzwi lekko zdziwiony brakiem jakichkolwiek blokad. Każdy mógł wyjść, kiedy tylko chciał.

W oknach chatki gajowego było ciemno. W zagrodzie cicho coś zaszurało, pewnie kolejne niezwykłe, groźne zwierze.

— Zimno, zimno! — Ktoś ledwo słyszalnie wołał ze skraju Zakazanego Lasu.

Harry zatrzymał się, nasłuchując. Samemu nie było mu ciepło, więc rozumiał problem tego kogoś.

— Kto tam? — krzyknął, ale nie za głośno.

— Zimno. — Tym razem rozróżnił coś jeszcze.

To była wężomowa. Ponowił pytanie w tym samym języku.

— Tylko ja. Zimno mi — usłyszał słabą odpowiedź.

Dźwięk dobiegał gdzieś z okolic korzeni drzewa. Pochylił się i uniósł spory kamień tuż przy wolnej przestrzeni pod korzeniami.

Coś zaiskrzyło w słabym świetle księżyca, a następnie zasyczało.

— Ukąszę! Ukąszę!

— Spokojnie, mały. Nic ci nie zrobię — powiedział chłopak uspokajającym tonem.

Stworzenie, tak jak podejrzewał, okazało się wężem. Żadna niespodzianka. Tylko one używały przecież wężomowy. Ten jednak chyba nie był całkiem normalny. Był karmazynowo-zielony w złote smugi biegnące po bokach. Zbyt jaskrawe barwy, żeby się ukryć. Poza tym posiadał sierść. Cały jego grzbiet porośnięty był czarnym futrem ze srebrnymi pasemkami. A żeby tego było mało, posiadał parę małych szarawych skrzydełek.

— Niezwykłe z ciebie stworzonko, mały.

— Nie jestem mały, człowieku mówiący moim językiem. — Zwierzę uniosło swój łeb jakieś piętnaście centymetrów nad ziemię, obwąchując powietrze.

— Co tu robisz? Nie powinieneś gdzieś spać, czekając na cieplejsze dni?

— Spałem, ale ktoś wtargnął do gniazda i kazano mi uciekać.

— Jeśli chcesz, mogę zabrać cię w cieplejsze miejsce — zaproponował Harry.

— Chciałbym wrócić do gniazda albo chociaż w jego pobliże.

— A gdzie znajduje się twoje gniazdo?

— Nie znam nazwy, której wy, ludzie, używacie. Nie wolno mi opuszczać jeszcze jaskini. Ale widać z niej gęsty las, dziwne trójkąty ze ściętymi czubkami, w których żyją tacy jak ty, choć skórę mają ciemniejszą i inaczej się ubierają. Bardziej barwnie. I jest tam zawsze bardzo ciepło.

— Mało szczegółów. Trójkątne budynki mogłyby być piramidami — powiedział powoli Harry, wyciągając dłoń w stronę węża. — Chodź, idziemy gdzieś, gdzie jest ciepło. A co do piramid, niestety są na pustyni i nie mają ściętych czubków. Wkrótce obudzi się moja przyjaciółka. Ona jest bardzo mądra, na pewno znajdzie miejsce pasujące do opisu. Jestem Harry — przedstawił się, gdy wąż ulokował mu się na dłoni, owijając ogon wokół nadgarstka dla bezpieczeństwa.

— A ja Quetz.

— Niezwykłe imię.

— Tak. Jestem za młody na pełne imię, więc otrzymałem na razie skrócone.

Harry’emu z czymś się to kojarzyło, ale nie mógł sobie teraz przypomnieć z czym dokładnie. Poza tym wróciło do niego, niczym bumerang, wspomnienie całej sytuacji, w której niedługo będzie musiał wziąć udział. Na razie udał się do kuchni, bo zrobił się głodny, a poza tym tam było ciepło.

Zgredek napadł na niego zaraz po przekroczeniu obrazu.

— Harry Potter! Jak dobrze widzieć Harry’ego Pottera! Czy jest głodny?

— Tak, Zgredku. Jak wilk. Możesz coś przynieść?

Skrzat pobiegł wykonać polecenie.

— A ty coś zjesz? — spytał węża, choć kilka skrzatów dziwnie na niego spojrzało, słysząc przeciągły syk.

— Nie jestem głodny. Polowałem. Czy mogę wśliznąć się do twojej kieszeni? Obu będzie nam wygodniej.

— Proszę. — Nastawił dłoń tak, by stworzenie mogło prześliznąć się do kieszeni koszuli pod rozpiętą szatą.

— Jesteś bardzo ciepły. Czy to u was normalne?

Harry dotknął swojego czoła. Gorączka.

— Nie, to oznaka choroby, ale nic mi nie będzie.

— Nie boisz się, że inni cię pokonają, wykorzystując twoją słabość, a potem zjedzą?

— My nie zjadamy słabszych swojego gatunku. Zajmujemy się nimi, aż poczują się lepiej.

— Ale słabsi mogą ściągnąć niebezpieczeństwo na siebie i innych.

— Może wyda ci się to trochę aroganckie, ale nam, ludziom, nie może zagrozić nikt. Nie ma stworzenia, poza nami samymi, które potrafiło nam coś zrobić. Może gdy zostanie zaatakowany samotnie, ale i tak ma niewielkie szansę wygrać. Posiadamy broń i umiemy czarować. Potrafimy obronić się prawie przed każdym zagrożeniem.

— Dobrze wam. My panicznie boimy się feniksów.

— Nie martw się. Znam jednego i nie pozwolę mu cię skrzywdzić.

— Trzymam cię za słowo. Nie pogniewasz się, jeśli się prześpię, tu jest tak przyjemnie ciepło.

— Proszę bardzo.

Gdy wąż zasnął, Harry zabrał się za posiłek, rozmawiając ze skrzatem o błahostkach. Przed śniadaniem chciał jeszcze złapać Hermionę. I udało mu się. Szła wraz z pozostałą dwójką.

Stanął z boku schodów, pytając głośno, tak by Draco usłyszał, a on nie musiał do niego podchodzić.

— Powiedziałeś?

— Nie — burknął Malfoy urażony.

— Idźcie z Ronem na śniadanie. Potrzebuję Hermiony na kilka godzin.

— Ale dziś wyjście... — chciał go powstrzymać Ron.

— Przykro mi, to jest ważniejsze, ale obiecuję, że spotkacie się w Hogsmeade koło południa.

— A co ze mną? — spytał Draco, nadal stojąc na schodach, gdy dziewczyna podeszła do Pottera.

— Prawdę powiedziawszy, mam to gdzieś — warknął gorzko Złoty Chłopiec, łapiąc dziewczynę za rękę i ciągnąc ją w stronę jednego ze skrótów.

— Harry, pokłóciłeś się z Draco?

Hermiona wyrwała rękę z uścisku przyjaciela, nadal jednak za nim idąc.

— Zdenerwował mnie.

Dziewczyna złapała go za ramię, zatrzymując i odwracając w swoją stronę.

— Harry, przecież ty się nie denerwujesz! O co poszło?

Burknął coś w odpowiedzi, ale nie zrozumiała.

— Przecież to głupota tak się zachowywać. Powiedz, o co poszło, i znajdziemy rozwiązanie. — Ruszyła za nim, bo wznowił marsz.

— Malfoy jest dupkiem. To ci powinno wystarczyć.

— Ale go lubisz. Widzę to.

— Ciebie też lubię i co? Nie wykorzystujesz mnie przy pierwszej nadającej się okazji.

— Coś ci zrobił? — Hermiona zbladła.

— Nie w tym sensie. Twoje myśli krążą nie tym torem, co trzeba. On... jemu podoba się ta cała farsa z usługiwaniem.

— To Malfoy. Wyrósł w takich warunkach.

Harry wzniósł oczy do nieba, choć przez ilość pięter nad nimi było to niemożliwe.

— Nieważne. Musimy coś ustalić. Mamy czas do jedenastej.

— Coś ci się śniło?

— Czy ty pozwalasz czasami temu swojemu superinteligentnemu organowi odpocząć? Tak, śniłem. Chcą porwać Rona.

— Kto? — spytała cicho blada dziewczyna, stając w miejscu.

— Bellatriks. Dla Voldemorta.

— Domyślam się, że masz jakiś konkretny plan, w którym biorę udział.

Chłopak trzykrotnie przeszedł korytarzem.

— Tak. Musimy wszystko dokładnie ustalić, bo nie mogę być w dwóch miejscach na raz.

— Harry, czy ty nadal chcesz dorwać Bellatriks?

— A dziwisz się temu? — zrugał ją, popychając drzwi do Pokoju Życzeń.

Hermiona przyjrzała się wystrojowi. Podeszła do regałów i wyjęła jedną z ksiąg, podczas gdy Potter przeglądał inną.

— Co to za język? — odezwała się, nic nie rozumiejąc.

— Wężomowa. To księgozbiór Salazara Slytherina, tak przypuszczam, ale nie jestem tego pewien. Kilka ksiąg nie pasuje. Są zbyt młode w porównaniu do reszty. Chyba ktoś odkrył ten księgozbiór i dorzucił parę egzemplarzy.

— Voldemort?

— Ktoś wcześniej. O jakieś sto osiemdziesiąt lat. Teraz chodź, wyłożę ci mój plan.

 

 

**

 

Severus Snape się nie denerwował. Już dawno temu wyzbył się tego odruchu przy czekających go walkach na rozkaz Czarnego Pana. Teraz, w tej sytuacji, było to więcej niż bardzo przydatne.

Zaprowadzenie uczniów do Hogsmeade przebiegło bez komplikacji.

Pozostało mu czekać, obserwując wszystko czujnym wzrokiem.

Nie widział nigdzie Pottera, ale czuł, że ten jest w pobliżu. Nie było też Granger. Weasley i Malfoy minęli go kilka razy. Osobno.

Postawiłby całą swoją pięcioletnią szkocką, że Złote Lwiątko coś planuje. I to coś dużego.

W tym czasie Harry znów miał przeczucie. Coś mu się nie zgadzało i nie wiedział co.

Hermiona bezbłędnie wykonała pierwszą część planu. Po kłótni z Draco, to ona musiała wykonać to zadanie. Zaklęcie było stare, ale działało doskonale. Teraz trzeba tylko objąć nim odpowiednie osoby. Niestety nie posiadali zbyt dużo komponentu do alchemicznej części czaru.

Dziewczyna śmiała się z niego, gdy wytrzasnął hasło z alchemią. Ona sama włożyłaby to pod transmutację, ale ten, kto napisał tę książkę, z której Harry wziął czar, nazwał to właśnie tak.

Czasy się zmieniają, nazwy też.

Zerknął na słońce, ukryty w zaułku koło sklepu Zonka. Brakowało kilku minut.

Tonks i McGonagall już stały na miejscach ze snu. Snape zbliżył się do nauczycielki transmutacji, niby krążąc pomiędzy uczniami.

Trzaski aportacji i pierwsze zaklęcia zlały się w jedno. Nimfadora została odrzucona spory kawałek czarem, ale nie uśmiercającym, który uderzył w ziemię przy miejscu jej posterunku. Minerwa i Severus już ukryli się za budynkiem „Miodowego Królestwa”. Uczniowie w panice rozbiegli się w poszukiwaniu kryjówek, osłaniani przez zaklęcia profesorów.

Krąg magicznej inkantacji widział tylko Harry. Lśnił krótkimi impulsami tuż przed Bellą, w miejscu, gdzie dwójka sługusów miała przyprowadzić Rona.

Harry znów to poczuł. Rozejrzał się, ale wszystko wydawało się być tak, jak trzeba.

Rozgorzała walka. Ludzie starali się chronić dzieci, z większym lub mniejszym skutkiem.

Wtedy to zauważył. I w tej samej chwili Avery wyciągnął Weasleya z jednego ze sklepów.

Czar był uszkodzony!

Potter wiedział, co musi zrobić. Natychmiast!

Narzucił pelerynę niewidkę i pobiegł w stronę Bellatriks, wyciągając z kieszeni małą fiolkę.

Bella rozkazała powrót, a Harry poprawił zaklęcie, rozlewając gęsty jak smoła eliksir.

Usłyszał jeszcze zdziwione krzyki nie mogących się deportować śmierciożerców. Kolejnym, co zapamiętał, była czyjaś ręka łapiąca go za ramię. Potem poczuł szarpnięcie w okolicy pępka. Nie miał pojęcia, gdzie się pojawił, ale na pewno nie było to przyjemne miejsce. Czyste też nie. Brud, smród i w ogóle okropieństwo.

— Witam w moich skromnych progach, panie Potter.

Bella już zatrzasnęła mu obrożę na szyi i rzuciła czar wiążący na jego ręce, przykuwając go do ściany.

— Trochę się zabawimy, mój drogi.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin