Order z księżyca.rtf

(388 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Adam Bahdaj

 

 

Order z księżyca
1

 

- Człowieku, to wy nic nie wiecie? - Rotmistrz Oksza patrzał na Andrzeja szeroko rozwartymi oczami. Twarz miał dziwnie zatroskaną. Kościstą dłonią gła­dził leżący przed sobą list, który przed chwilą przeczy­tał i położył na nie heblowanym stole. Przesuwał pal­cami jak niewidomy czytający książkę.

Andrzej uniósł tylko ramiona. Był bardzo zmęczony. Zdawało mu się, że Oksza kpi z niego.

Rotmistrz trzepnął palcami w biały arkusz papieru.

- Kto wam wręczył ten list?

- Major Smyga.

- Zgadza się - szepnął do siebie. - Czy wiecie, o co jesteście oskarżeni?

Andrzej pobladł. Końcami palców pocierał o mokrą wiatrówkę.

- Nie - wyszeptał prawie bezdźwięcznie. Rotmistrz wbił wzrok w białą kartkę papieru. Mówił teraz wyraźnie, odrąbując jedno słowo od drugiego, jak szczapy twardego drzewa.

- Jesteście oskarżeni o przywłaszczenie dwudziestu tysięcy dolarów...

- To pomyłka! - Andrzej zerwał się, stanął przed rotmistrzem jakby gotowy do walki. Jego jasna głowa sięgała niemal powały, zbitej z nie ociosanych okrągla­ków.

- Siadajcie - rotmistrz skinął suchą, ruchliwą dło­nią. - Siadajcie - powtórzył twardo. - Więc to wy sami przynieśliście ten list z Budapesztu? - zapytał nieco łagodniejszym głosem.

- Tak.

- Kiedy wyszliście stamtąd?

- W piątek.

- To znaczy tydzień temu?

- Tak. Droga była trudna - dodał jak gdyby na usprawiedliwienie - Niemcy już są na Węgrzech.

- Wiem. A te dolary? Te dolary kiedyście przynie­śli?

Andrzej przygryzł wargę.

- Nic nie wiem o dolarach.

W kącie szałasu poruszył się porucznik Ornak. An­drzej znał go jeszcze sprzed trzydziestego dziewiątego roku. Startował z nim kilkakrotnie w zawodach nar­ciarskich. Był to Góral z Nowego Targu. Po gimnazjum poszedł do podchorążówki i ukończył ją przed wojną. Andrzej nie mógł sobie teraz przypomnieć, jak on się naprawdę nazywał.

- Kiedy byliście poprzednio w Zakopanem? - za­pytał Ornak, jak gdyby chciał mu pomóc.

- Dwa tygodnie temu... Ale nie w Zakopanem. Sze­dłem wtedy przez Pieniny i Gorce prosto do Rabki. To mnie właśnie zastanowiło, dlaczego do Rabki. Do tej pory chodziłem, zawsze na Zakopane...

- Więc dwa tygodnie temu? - przerwał mu rot­mistrz i z niedowierzaniem pokręcił gładko przyczesa­ną głową. - Nie mieliście wtedy dolarów?

- Nie wiem, co niosłem - powiedział Andrzej pod­niesionym głosem. - Miałem pocztę i jakąś paczkę.

- I nie wiedzieliście, co jest w tej paczce?

- Nie wiedziałem. Mieliśmy rozkaz nie zaglądać do paczek. To zarządzenie wydał jeszcze pułkownik Obertyński.

- Ciekawe - powiedział rotmistrz do poruczni­ka. - Okazało się, że zamiast dolarów przyniósł plik pociętych gazet.

- To kłamstwo! - Andrzej wyprostował się. Za­padnięte ze zmęczenia oczy płonęły gniewem.

- Siadajcie - wycedził rotmistrz. - Mam tu w liś­cie czarno na białym, że zabraliście w Budapeszcie do­lary, a przynieśliście nam pociętą gazetę.

- Kto pisał list?

- Wasz bezpośredni zwierzchnik.

- Major Smyga?

- Tak.

- Więc oświadczam, że kłamie. Przez całą drogę nie rozwijałem paczki. Wręczyłem ją taką, jaką dostałem.

Rotmistrz uniósł gwałtownie rękę.

- Czekajcie. Czy major mówił wam, że niesiecie ja­kieś pieniądze?

- Nie.

- Komu oddaliście pocztę w Rabce?

- Siostrze Karpowicz z sanatorium dla dzieci.

- Wręczyliście jej osobiście?

- Tak.

- Otrzymaliście pocztę powrotną?

- Tak.

- Co w niej było?

- Tylko poczta... To znaczy listy, papiery, nic wię­cej.

- Kto był przy wręczaniu poczty w Budapeszcie?

- Otrzymałem ją wprost z rąk majora Smygi. Niko­go przy tym nie było.

Rotmistrz zmęczonym ruchem przetarł czoło. Naraz oczy jego ściemniały, zmatowiały.

- Więc wy posądzacie waszego zwierzchnika, majo­ra Smygę, o to, że zamiast dolarów wręczył wam plik pociętej gazety? - powiedział akcentując każde słowo.

Andrzej żachnął się.

- Ja nikogo nie posądzam. Powinienem wiedzieć, co niosę. Wtedy mógłbym za to odpowiadać.

Nastała długa chwila ciszy. Andrzej utkwił tępy wzrok w jaśniejącej na stole kartce. Przypomniał so­bie moment, kiedy major wręczał mu ten list. Było to na ławce w parku. Teraz widział dokładnie szeroką, płaską twarz majora, przyprószoną jasnym zarostem, szare, chłodne oczy wpatrujące się w niego z uporem i grube wargi lekko rozchylone w półuśmiechu. Cztery dni temu Smyga ściskał mu dłoń, życząc dobrej drogi, a jednocześnie wręczał mu własnoręcznie napisany wy­rok. Tego Andrzej nie mógł pojąć. To było ponad jego siły. Zmęczenie otępiło go do tego stopnia, że przez chwilę zapomniał, gdzie się znajduje. Dopiero ciężkie, zniecierpliwione westchnienie rotmistrza przywróciło mu jasność myśli. Patrzył na jego smagłą rękę ze zło­tym nalotem tytoniu na kościstych palcach. Dłoń spo­czywała na liście.

- Ja od trzydziestego dziewiątego jestem kurie­rem - powiedział jakby do własnych myśli. - Czy mógłbym to zrobić?

Rotmistrz tarł wychudzony policzek.

- Będę was musiał postawić pod sąd. Pieniądze by­ły przeznaczone dla organizacji w kraju. Dwadzieścia tysięcy dolarów... - żachnął się zniecierpliwiony.

Andrzej uśmiechnął się cierpko.

- To ma być nagroda?

- Co? - mruknął z kąta porucznik.

- Ten sąd.

- Człowieku, nić innego nie da się zrobić - rzekł rotmistrz. - Sami przynieśliście na siebie wyrok.

Andrzej gwałtownym ruchem uniósł obie dłonie do skroni.

- Przecież to straszne.

- Rozumiem, ale nic innego zrobić nie mogę.

- To draństwo - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- Pst!... - syknął rotmistrz i uniósł ostrzegawczo rękę.

Kurier zwiesił bezsilnie ramiona. Zdawało mu się, że jego ręce są odlane z ołowiu. Poczuł mdłości. "To z gło­du" - pomyślał.

- Cztery lata chodziłem jak głupi - wyszeptał, a potem machnął tylko ręką. - Jestem zmęczony, cho­lernie zmęczony. Od rana nic nie jadłem.

 


2

 

W piątek wyruszył z okupowanego przez Niemców Budapesztu. Warunki trasy zmieniły się zupełnie. Wszystkie etapy zostały zerwane. Musiał więc przejść pieszo całą Słowację. W Zakopanem łączniczka oznaj­miła mu, że ma rozkaz zaprowadzić go do oddziału partyzanckiego pod Turbaczem. Wiadomość ta zasko­czyła go. Do tej pory oddawał pocztę i powracał. Był jednak tak zmęczony, że nie zastanawiał się nad tym. Chciał jak najszybciej zdać pocztę i odpocząć. Miał na­dzieję, że zostanie w Gorcach. Do Budapesztu nie było już po co wracać.

Po czterech latach kończył służbę kuriera. Gdy my­ślał o tym, doznawał uczucia żalu. Tyle lat wędrówki, tyle przebytych tras, tyle nieprzespanych nocy... Miał takie wrażenie, jakby nagle zdradzał te szlaki, przekre­ślił dni i noce spędzone na trasach - wśród słońca i pod mżącym blaskiem gwiazd, w zielonym puchu wiosny i w ślepych zamieciach śnieżnych, w spokojnych czasach opadania liści, w ulewach i we mgłach. Ileż to kilometrów przemierzył przez te gorączkowe, pełne na­pięcia lata, ile ominął niebezpieczeństw, ile razy śmierć zaglądała mu w oczy.

Ciężko było żegnać te chwile, trudno porzucać szlak wielkiej przygody. I naraz ten nieoczekiwany cios, jak uderzenie twardą pięścią między oczy: "Jesteście posą­dzeni o przywłaszczenie dwudziestu tysięcy dolarów... Będę was musiał postawić pod sąd... Pieniądze były przeznaczone dla organizacji w kraju..."

Był straszliwie zmęczony, nie mógł zasnąć. Rzucał się w śpiworze, ciało parzyło. Wolno, piekielnie wolno wlókł się czas. Sen nie chciał przyjść. Tylko wspomnie­nia coraz wyraźniejszymi falami napływały z głuchej czeluści nocy.

 

Najczęściej stawała mu przed oczami postać majora Smygi. Widział dokładnie moment, w którym Smyga wręczył mu tę paczkę. Było to dziewiętnastego marca, w dzień zajęcia Budapesztu przez Niemców. Ranek po­godny, pachnący wiosną. Ulice Budy zalane słońcem. Niebo gołębiosine, rozpostarte nad koronkową panora­mą Góry Zamkowej, a w dole Dunaj sunący cicho, męt­ny od wiosennego przyboru.

Smyga mieszkał na ulicy Uri w ekskluzywnej dziel­nicy arystokratów, dyplomatów, snobów, wielkoświatowych hochsztaplerów. Andrzej bywał u niego rzadko, ale ilekroć miał tam pójść, ogarniał go niesmak i za­kłopotanie. Nie znosił majora organicznie. Nie lubili go zresztą wszyscy kurierzy. Traktował ich jak osobistych gońców, nie jak towarzyszy walki. Od dawna przebąki­wano, że to niebezpieczny człowiek. Mówiono, że wy­gryzł Obertyńskiego, a potem sam został mianowany na jego miejsce. Podejrzewano go o spekulacje pie­niędzmi organizacji. Jako szef wywiadu na całe Węgry, miał nieograniczone możliwości. Nikt go nie kontrolo­wał. Sam rozporządzał wielkimi sumami. Podejrzenia nie były bezpodstawne. Smyga prowadził wystawny tryb życia. Widywano go w najwytworniejszych loka­lach nocnych, wyjeżdżał do najmodniejszych uzdro­wisk, zajmował wykwintny apartament, nie liczył się z pieniędzmi. Oszczędny stawał się dopiero wtedy, gdy miał do czynienia z kurierami.

"Więc tak... - myślał Andrzej wiercąc się w śpiwo­rze. - Ten drań poczuł pismo nosem. Zrozumiał, że nadarza się odpowiednia chwila, by zagarnąć okrągłą sumę dla zabezpieczenia sobie bytu. Niemcy w Buda­peszcie, organizacja rozsypuje się, rwie się łączność z Londynem i z krajem. Można skorzystać. Dwadzieścia tysięcy dolarów przyda się w tych niepewnych dniach wojny. Pakuje więc zamiast pieniędzy pociętą gazetę. Kurier jest pewny, zdyscyplinowany, wypróbowano go przez cztery lata służby. Nawet mu przez myśl nie przejdzie sprawdzić zawartość paczki. Zalakowana, mo­że spokojnie wędrować w jego plecaku."

Major golił się w łazience.

- To pan, panie Andrzeju? - zawołał przez lustrza­ne drzwi. Potem w uchylonej szparce pokazał namydloną twarz. - Słyszał pan, co się dzieje? - zapytał z przejęciem.

- Niemcy zajęli miasto.

- Psiakrew - zaklął. - Tego tylko brakowało. Zdaje się, że kończymy naszą służbę.

- Mam dzisiaj wyruszyć?

- Oczywiście, oczywiście - rzekł pospiesznie. - Jest ważna poczta. Całe szczęście, że trafiłem na pana. Będę przynajmniej spokojny. Ja wieję z mieszkania.

Mogą mnie tu capnąć. Zgłosi się pan w Rabce u siostry Karpowicz w sanatorium dla dzieci, Parkowa szesna­ście.

- W Rabce? - zdziwił się Andrzej.

- Tak. Zmieniliśmy etap w kraju. W Zakopanem już śmierdzi. Pójdzie pan przez Pieniny i Gorce. Dawne etapy już niebezpieczne. Widzi pan, czegośmy się do­czekali...

- Czy mam wracać? - zapytał Andrzej. Smygą odwrócił się.

- Oczywiście. Będzie pan musiał przeprowadzić mnie do kraju. Poczekam na pana. Z panem będę się czuł najbezpieczniej. Zdaje się, że cała nasza robota na Węgrzech traci już sens. Po prostu - kończy się. Zresztą, powiem panu, dość mam tego. W kraju przy­najmniej walczą, a tu... Tutaj można skisnąć. Poczekam na dyspozycje, a potem pryskam. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo - ręcznikiem skrupulatnie wycie­rał gładko wygolone policzki.

- Więc gdzie ta poczta?

- Już daję.

Przeszedł do przedpokoju, wyjął z palta kluczyk, otworzył nim skrzynkę zegara elektrycznego, wyjął kilka listów i sporą paczkę zawiniętą w gruby papier, starannie oplecioną, cienkim sznurkiem i zalakowaną w kilku miejscach.

- Co w tej paczce? - zapytał Andrzej.

Major spojrzał na niego z ukosa. Uśmiechnął się ja­koś przekornie.

- A jeśli panu powiem, że maszyna piekielna na Hitlera, czy to coś panu pomoże? - roześmiał się chrypliwie. Po chwili dorzucił: - Kurier raźniej się czuje, jeżeli nie wie, co niesie. Zresztą mamy instrukcje...

- No, tak - skwitował Andrzej.

- A więc powodzenia. Po powrocie zgłosi się pan do pani Asłanowicz z Komitetu. Tam zostawię wiadomość, gdzie ma mnie pan szukać. Następną turę przejdzie­my już razem...

 

"Wystrychnął mnie na dudka - myślał teraz An­drzej patrząc w szarą taflę małego okienka, za którą stała zbita ściana lasu. - Szubrawiec, wierzył w moje poczucie obowiązku. Nie zawiódł się. Dwadzieścia tysię­cy dolarów zostawił sobie na czarną godzinę. A potem jeszcze asekurował się na wszelki wypadek, żeby kiedyś nie zarzucono mu kradzieży organizacyjnych pieniędzy. Zwalił wszystko na kuriera, rzucił nań podejrzenie, wydał wyrok. Przewidujący gracz. Kto wie, może kie­dyś każą mu wyliczyć się z pieniędzy. Zawsze ła­twiej jest występować w roli patrioty, nieugiętego ry­cerza sprawy, niż w szmatkach zwykłego malwersanta, złodzieja. Przebiegły. Wolał nie wracać ze mną do kra­ju. Zadekował się w jakiejś węgierskiej dziurze. Ma nadzieję, że przetrwa razem z tymi dolarami i doczeka się lepszych czasów, a potem... Potem będzie się śmiał z naiwnego kuriera, któremu za sprzeniewierzenie organizacyjnych pieniędzy gdzieś w gęstym zagajniku pod Turbaczem wpakowano kulę w łeb..."

 


3

 

Musiało już świtać, bo za maleńkim okienkiem sza­łasu wyłaniały się z szarego mroku zarysy świerków.

Zapadł nagle w sen ciężki, pełen niespokojnych zjaw i widziadeł. Wspinał się wąskim, spadzistym żlebem. Czarne skały, podobne do widmowych ptaków, wisiały nad nim, grożąc w każdej chwili zerwaniem. A dnem żlebu, niby sypki, zlodowaciały śnieg, sypał się popiół. Naraz jedna ze skał-ptaków oderwała się od calizny i runęła wprost na niego... Wtedy poczuł, że ktoś szar­pie go za ramię. Z trudem otworzył powieki. Przecie­rał oczy. Nad nim stał porucznik Ornak. "Jak on się właściwie nazywa? - zastanawiał się. - Ornak to przecież jego pseudonim kon...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin