Szczypiorski - Początek.DOC

(739 KB) Pobierz
ANDRZEJ SZCZYPIORSKI

ANDRZEJ SZCZYPIORSKI

 

 

Początek

 


I

W pokoju panował półmrok, ponieważ sędzia był miłośnikiem półmroku. Jego myśli, zwykle niedokończone i mgliste, niechętnie wpadały w pułapkę światła. Wszystko na świecie jest ciemne i niejasne, a sędzia lubił zgłębiać świat, przeto siadywał zwykle w kącie ogromnego salonu, w fotelu na biegunach, z głową odchyloną ku tyłowi, tak aby myśli kołysały się łagodnie w rytm fotela, wprawianego w ruch lekkim dotykiem stopy, raz lewej, raz prawej. Na stopach miał pantofle filcowe do kostki, zapinane na metalową haftkę. Haftki błyszczały niebieskawo na tle dywanu, gdy padało na nie światło lampy, ocienionej abażurem.

Krawiec Kujawski przyglądał się haftkom na filcowych pantoflach sędziego i liczył w duszy stratę, jaką poniesie, nabywając od sędziego obraz w złoconych ramach, wiszący na ścianie. Obraz przedstawiał nagiego jegomościa z rogami, siedzącego na beczułce wina. Krawiec Kujawski był zdania, że jest to diabeł, jeden z tych wesołych diabłów, skorych do kielicha i figlów z kobietami, których dawniejsi malarze chętnie malowali, najczęściej na tle dość mrocznym i mało przejrzystym, gdzie krawiec mógł z pewnym trudem wypatrzyć młyn wodny albo ruiny starożytnego zamczyska. Nie były to co prawda obrazy zbyt piękne, ale miały swoją cenę, a krawiec lokował pieniądze w dziełach sztuki, bo był patriotą i człowiekiem kulturalnym.

- Więc powiada pan, kochany przyjacielu - rzekł sędzia Romnicki - że ma już dosyć tej całej wojny. Dość wojny! Bądź co bądź pokój jest ludziom przyrodzony. Wszyscy pragniemy pokoju, tak pan się wyraził...

- Tak się wyraziłem - powiedział krawiec, przyglądając się diabłu na beczce. Przypomniał sobie naraz, że ten diabeł ma na imię Faun i spłynął na niego słodki, rzewny spokój.

- No, zgoda. Więc niechaj wojna się skończy - rzekł sędzia. - Natychmiast. Od tej chwili... Chciałby pan, drogi przyjacielu?

- A kto by nie chciał, panie sędzio.

- Proszę się dobrze zastanowić. Mówię całkiem serio. Pokój jest najważniejszy, czy tak? Więc kończmy tę wojnę. Od zaraz, bez chwili zwłoki. Niech pan dobrze uważa, kochany panie Kujawski. Gdzie są Sowieci? Przypuśćmy, że na linii Donu. Anglosasi? Północna Afryka. Doskonale. Więc nasz drogi Adolf Hitler panuje nad Europą. I dzisiaj kończymy wojnę, panie Kujawski. Bo pan był łaskaw zauważyć, że pokój jest najważniejszy, czyż nie tak...

- Panie sędzio - zawołał Kujawski. - Jakże? Z Niemcami na karku?

- Niechże pan się zdecyduje, przyjacielu szanowny. Zresztą oni od jutra się zmienią. Pokój nastanie, pokój nastanie! Najprzód preliminaria, to się rozumie, potem konferencja pokojowa, jakieś ustępstwa obustronne. Sowieci to, Hitler owo, Anglosasi coś jeszcze innego, ale przecież pan stoi na stanowisku, że pokój jest najważniejszy, przeto oni muszą się jakoś dogadać, od tego świat ma dyplomatów, mężów stanu, rozmaite kancelarie jawne i tajne, wymiana dokumentów, cylindry, limuzyny, szampańskie wino, pokój ludziom dobrej woli, panie Kujawski.

- Panie sędzio - wymamrotał krawiec.

- Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało! - zawołał sędzia głosem stanowczym. - Teraz proszę bez żadnych krętactw. Od krętactw są inni na świecie. Ach, drogi przyjacielu, głowa do góry... Przecież mamy pokój! A ponieważ mamy pokój, to okupanci nie mogą dłużej postępować tak okropnie. Cóż, jesteśmy w niewoli. Aleśmy do tego przywykli, panie Kujawski kochany. Ostatecznie obaj urodziliśmy się w niewoli, w niej także umrzemy. No, tak... To pewne, że zrazu będą nas wyzyskiwali okrutnie. Czternaście godzin niewolniczej pracy na dobę. Miska cienkiej zupki. Baty, razy... Ale to przeminie za jakiś czas. Ponieważ zapanował pokój, więc nie mają już szans zdobywania nowych niewolników. Muszą dbać o tych, którzy na nich pracują. Głowa do góry, kochany panie Kujawski. Nie minie parę latek, a będziemy pracowali osiem godzin dziennie, dadzą nam meinlowskie kartki, nawet kawa będzie, i herbatka, a jakżeby inaczej, skoro jest pokój światowy, skoro trzeba handlować wzajemnie... Czyż Anglicy sami wypiją całą indyjską herbatkę? Czyż Sowieci nie dostarczą ropy naftowej, pszenicy, ziemniaczków, czego tam jeszcze?! Będziemy sobie żyli, panie Kujawski kochany, co prawda pod obcym butem, tego się ukryć nie da, ale za to w pokoju, bo od dzisiaj wieczora zapanuje pokój światowy, to najwyższe dobro człowieka i ludzkości, do którego tak pobożnie wzdychają nasze dusze umęczone, głupie duszyczki, panie Kujawski, zhańbione niewolą, nawykłe do pokory, poniżenia, służalstwa, nie dzisiaj, rzecz jasna, nie dzisiaj jeszcze, lecz za jakiś czas, za kilka latek, kiedy już dadzą nam szkoły własne, a jakże, z naszym ojczystym językiem na wszystkich lekcjach bez wyjątku, kiedy jeść będziemy chlebek ze słoniną i może się nawet od czasu do czasu trafi butelczyna francuskiego koniaku, może szwedzki śledzik, może hawańskie cygaro! Niech pan tylko pomyśli, przyjacielu kochany, ileż cnót i godnych uznania uczynków zaowocuje pod tym słońcem europejskiego pokoju... Jakże radosne będzie życie naszych malutkich niewolników, tych chłopczyków i dziewczynek, co nawet cukiereczka dostaną od swych władców, nawet zabaweczkę kolorową, bo przecież oni będą dbali o dziatwę, nawet owomaltynę wprowadzą do przedszkoli, żeby dzieci były zdrowe, silne, żeby mogły później rzetelnie pracować, otrzymując skromne, lecz godziwe wynagrodzenie, wywczasy zdrowotne oraz wypoczynkowe, zgodnie z zasadą "Kraft durch Freude", czyli siła dzięki radości, czyli trzeba wypoczywać, leczyć się, plombować zęby, odżywiać się racjonalnie i prowadzić higieniczny tryb życia, ponieważ to jest nieodzownym warunkiem wydajnej i zdyscyplinowanej pracy, a jak panu wiadomo, kochany panie Kujawski "Arbeit macht frei", czyli praca czyni człowieka wolnym, szczególnie zaś czyni go wolnym pod złotym słoneczkiem pokoju europejskiego. I tylko jednego nam zabraknie. Tylko jednego! Prawa sprzeciwu. Prawa powiedzenia głośno, że my chcemy Polski wolnej i niepodległej, że chcemy po swojemu czyścić zęby i odpoczywać, po swojemu płodzić dzieci i pracować, po swojemu myśleć, żyć i umierać. Tego jednego nam zabraknie pod tym słońcem europejskiego pokoju, który pan, mój przyjacielu, uważa za najwyższe dobro.

Krawiec Kujawski oblizał wargi koniuszkiem języka. Haftki na pantoflach sędziego, które jeszcze przed chwilą przywodziły mu na myśl malutkie, błyszczące gwiazdeczki, teraz uznał za ślepia dzikiego zwierza.

- Co pan mówi, panie sędzio - wymamrotał. - Ja chcę pokoju, to się rozumie, ale na innych warunkach. Najpierw niech ten cały Hitler pójdzie do ziemi...

- Żeby poszedł do ziemi, trzeba długiej wojny, panie Kujawski - rzekł sędzia.

- To niech będzie długa wojna, ale jego musi szlag trafić!

- No więc, jak będzie, przyjacielu? Już panu nie dogadza pokój od dzisiejszego wieczora? Już znowu zachciewa się panu wojaczki? Nie dosyć tych wszystkich okropności? Taki krwawy kat siedzi w pańskim ciele? Tegom się nie spodziewał, panie Kujawski! Mało panu ofiar, pożarów, krwi polskiej i niepolskiej na świecie wylanej?

Roześmiał się sędzia głośno. Zatrzymał fotel na biegunach. Zgasły ślepia dzikiego zwierza.

- Zgoda, przyjacielu - rzekł. - Dogadaliśmy się wreszcie. Zapamiętaj, panie Kujawski! Nam powinno zawsze o Polskę chodzić, o polskość, o wolność naszą. Żaden tam pokój europejski, koszałki_opałki dla idiotów, ale Polska. Czyż nie mam racji?

- Zapewne pan sędzia ma rację - odrzekł Kujawski. - Ale ja jestem nie tylko kurdupel względem wysokości, lecz także względem rozumu.

- Niech pan tego nigdy nie mówi głośno! Ściany mają uszy. Może tam siedzą jakieś domorosłe demiurgi, które tylko czekają, żeby ludzie stracili zaufanie do własnego umysłu, żeby się wewnętrznie poczęli wahać i samych siebie jątrzyć wątpliwością, czy aby rzeczywiście nie mają takiego, jak pan był łaskaw wyrazić się, kurduplowatego rozumu.

- Demiurgi? - powtórzył krawiec. - Nie słyszałem. To coś jakby hydraulik?

- To są, proszę pana kochanego, tacy macherzy od zbawiania ludzkości. Ani się pan obejrzy, jak wylezie jeden z drugim z jakiej dziury. Oni noszą w kieszeniach kamień filozoficzny. Każdy ma inny kamień i rzucają w siebie tymi kamieniami, tyle, że zwykle trafiają w łeb porządnych ludzi jak pan czy ja... Chcą nam urządzać przyszłość na swoje kopyto. I chcą na swoje kopyto fryzować naszą przeszłość. Pan jeszcze takich nie spotkał, panie Kujawski?

- Może i spotkałem - powiedział pojednawczo krawiec i znów popatrzał łakomie na Fauna w złoconych ramach.

- A swoją drogą - ciągnął sędzia - uwaga o hydraulikach wydaje mi się wielce interesująca. Obyś pan nie był prorokiem, kochany panie Kujawski. Bo może nadejść dzień, kiedy oni nas wszystkich spuszczą do szamba. I ładnie będziemy wyglądali.

- A co się tyczy obrazka, panie sędzio - nieśmiało podjął krawiec - to tego Fauna wziąłbym jeszcze dzisiaj. Ramy pan sędzia policzy oddzielnie. Chłopak przyjedzie rikszą, owinie się w papier, sznurkiem przewiąże i można spokojnie jechać.

- Jechać można, panie Kujawski, ale byłbym rad usłyszeć pańską propozycję.

- Pan sędzia wspominał panu Pawełkowi, że może być częściowo w naturze.

- A jakże. Byłoby mile widziane. Mam na myśli głównie tłuszcze i mięso.

Kujawski pokiwał figlarnie palcem w stronę sędziego i rzekł:

- Pan sędzia niby jest wielce inteligentny, ale głowę do interesu przecież posiada.

Słowa te wypowiedział tonem wesołym, lecz z niepokojem w sercu, bo nie był pewny, czy godzi się tak do sędziego odzywać. Krawiec Kujawski miał przy sobie więcej gotówki, niżeli sędzia widział w ciągu całego roku, a jednak odczuwał skrępowanie w obliczu starego pana w fotelu na biegunach, nie tylko dlatego, że sędzia był mu niegdyś dobroczyńcą, ale z całkiem banalnej przyczyny, bo znał swoje miejsce na ziemi. Nie nadeszły jeszcze czasy, gdy pieniądz i władza decydowały o pozycji człowieka. Krawiec należał do epoki, która została ufundowana na pewnym porządku duchowym, delikatnym jak porcelana, lecz przecież trwałym jak rzymski akwedukt. Panowała hierarchia dusz ludzkich i wszyscy wiedzieli, że istnieje na ziemi szlachectwo nie z urodzenia wynikające, lecz z wnętrza osoby ludzkiej. Więc stropił się cokolwiek Kujawski i spojrzał na sędziego. Tamten roześmiał się serdecznie.

- Chciałbym, kochany panie Kujawski, chciałbym, tego ukryć się nie da - rzekł pogodnie. Czuły był jak sejsmograf, miał w sobie osobliwy zmysł wrażliwości, który poeci nazywają inteligencją uczuć, więc powiedział jeszcze:

- Ale mnie los obdarzył znajomością z panem, który masz głowę za nas obu. Zdaję się całkiem na pańską propozycję.

I natychmiast dodał tonem stanowczym, by Kujawskiego nie urazić i kupieckiej przyjemności nie zamącić:

- Ale będę się targować uparcie, kochany panie Kujawski.

- To się rozumie - odparł krawiec. Pomyślał, że przepłaci, byle znów siedzieć na wytartej kanapce w tym salonie, gdzie się unosił zapach starych przedmiotów i pyłu z wielu książek.


II

Pawełek Kryński otworzył oczy i przyjrzał się dłoniom. Zawsze po przebudzeniu przyglądał się dłoniom. Czy już stały się sine i martwe, z pociemniałymi paznokciami, wydzielającymi trupi jad, czy jeszcze są własne, żywe? Pawełek, bo tak go wszyscy nazywali od dziecka, miał skończyć niebawem dziewiętnaście lat. W tym wieku działy się z człowiekiem owych czasów niezwykłe rzeczy. Rozumiał już dobrze odmienność płci i tracił wiarę w nieśmiertelność. Dopiero później znów mógł ją odzyskać, lecz wczesna męskość, podobnie jak sędziwa starość oswajały go ze śmiercią. Pawełek Kryński wkraczał zatem w okres, kiedy miłość i śmierć stają się nieodłącznymi przyjaciółkami mężczyzny. Myśl o nich nie odstępuje mężczyzny nawet o krok.

W niewiele lat później osiemnastoletni mężczyzna, który okazywałby takie cierpienie i lęk, byłby już tylko śmieszny. Lecz Pawełek należał do epoki, w której młodzi ludzie chcieli być dorośli. Nosili od piętnastego roku życia męskie garnitury i domagali się obowiązków oraz odpowiedzialności. Uciekali od dzieciństwa, bo i tak trwało zbyt długo. Dzieci nie mają honoru, a oni chcieli mieć honor za wszelką cenę.

Otworzył oczy i przyjrzał się dłoniom. Jeszcze były własne. Uspokojony, znów przylgnął do poduszki. W nocy był u niego Henio. Lecz rysy Henia wydawały się niewyraźne, a głos tak cichy, że Pawełek nie rozumiał słów. Tylko gest Henia dotarł do niego. Jak zawsze podczas snu Henio dawał znak. Pawełek powiedział wtedy: "Gdzie jesteś, Heniu?", ale nie otrzymał odpowiedzi. Nie lubił tego snu, który powtarzał się regularnie od pewnego czasu, a jednak gdy budził się z uczuciem, że Henio nie przyszedł w nocy, był zawiedziony. "Gdzie się ten potwór zawieruszył?", myślał Pawełek.

Otworzył oczy, przypatrywał się dłoniom. Pomyślał, że zaniedbuje swoje kontakty z Bogiem. Nie wierzył w Boga tak mocno, jak przedtem i potem, nosił w sobie sceptycyzm, bunt, szyderstwo i wahanie, ale bał się gniewu niebios. Liczył na ich cierpliwość, ale bał się gniewu.

Dłonie były smagłe, silne. Odetchnął z ulgą. Zerwał się z pościeli. Miał tego dnia dokonać wielu rzeczy ważnych, wymagających męstwa i godności. U wezgłowia tapczanu stały dwie kobiety. Pani Irma, złota, fiołkowa i piękna, z którą się rozstawał. Monika, srebrna i mroczna jak ikony ruskie, którą zaczynał namiętnie kochać.

Pani Irma była pierwszą, chłopięcą miłością Pawełka. W przedwojennych czasach mieszkała za ścianą, na tym samym piętrze kamienicy. Pawełek, gdy pokochał panią Irmę, liczył lat trzynaście. Była żoną lekarza, doktora Ignacego Seidenmana, rentgenologa i uczonego. Doktor lubił Pawełka. Spotykając go na schodach, wypytywał o szkołę, częstował cukierkami, a nawet pewnego razu zaprosił chłopca do swego gabinetu, gdzie znajdował się aparat do zdjęć rentgenowskich. Pani Irma była złotowłosą pięknością o błękitnych oczach i smukłej sylwetce. Już przed wojną śniła się Pawełkowi po nocach. Budził się wtedy przerażony, nie poznawał własnego ciała, które było gorące, naprężone, obolałe. Pani Irma miała w sobie coś z choroby, sprawiała same udręki. Kiedy pani Irma częstowała go cukierkami albo czekoladą, czuł się upokorzony. Chciał dla niej podbijać egzotyczne kraje, łupić twierdze, zwyciężać wrogie hordy. Nie mogli się porozumieć i odnaleźć. Płynął do pani Irmy w korabiu, na galeonie studziałowym, na indiańskim czółnie, a ona zbliżała się z pralinką w ręku. Potem już nie wiosłował w canoe, z pióropuszem na głowie. Pani Irma kluczyła po Warszawie. Żydowska wdowa z nordycką twarzą, pełna determinacji. Była wojna. Pawełek uczył się na tajnych kompletach, usiłował zarabiać, aby pomagać matce. Ojciec przebywał w niemieckiej niewoli, za drutami oflagu. Stosunek Pawełka do pani Irmy stał się opiekuńczy i jeszcze bardziej bolesny.

Doktor Seidenman zmarł przed wybuchem wojny, pani Irma żyła samotnie, zmieniając mieszkania po aryjskiej stronie. Pawełek zawsze miał dla niej czas. Mogła liczyć na jego pomoc. Starała się uchronić archiwum naukowe męża, aby po wojnie rentgenologia mogła się rozwijać dzięki odkryciom i obserwacjom doktora Ignacego Seidenmana. Pawełek pomagał pani Irmie. Była coraz piękniejsza. Lękał się o jej los. Dręczyła go zazdrość. Pani Irma miała trzydzieści kilka lat, kręcili się wokół niej różni mężczyźni.

Pawełek zdał maturę na tajnych kompletach. Trochę zarabiał, trudniąc się pośrednictwem w handlu dziełami sztuki. Ludzie kulturalni i niegdyś zamożni wyprzedawali w czasie okupacji obrazy, meble, książki. Musieli z czegoś żyć. Powstawały nowe fortuny, nieraz ogromne, których źródła nie zawsze były czyste, pochodziły bowiem w części z gospodarczego podziemia, bez którego kraj nie mógłby istnieć jako bezlitośnie wyzyskiwane zaplecze hitlerowskiej machiny wojennej, po części także z rabunku mienia żydowskiego, bo wprawdzie większą część łupu zabierali Niemcy, ale niejeden cenny okruch wpadał do polskich rąk. Pawełek kręcił się na osobliwym pograniczu między zrujnowanymi zbieraczami z czasów przedwojennych, wyprzedającymi meble i precjoza ziemiaństwa, zamożnymi niegdyś posiadaczami sztychów, płócien i srebrnej zastawy, a niewielką, lecz czujną i obrotną gromadą nuworyszów, wiecznie głodnych i nienasyconych, twardych, zimnych i pyszałkowatych, pośród których trafiali się czasem znawcy i miłośnicy rzeczy pięknych, może w przedwojennych czasach upokorzeni przez los, dawni wędrowcy bocznych ścieżek, którzy wreszcie wkroczyć mogli na główny trakt i brać odwet na szczęśliwszych niegdyś współzawodnikach. Były to w sumie dość ciemne interesy, lecz zdarzali się także ludzie pokroju krawca Kujawskiego, bogacza i kolekcjonera, który ku zdumieniu swych klientów okazywał się często człowiekiem dobrego serca i szerokiego gestu. Pawełek trzymał się krawca, a krawiec lubił Pawełka. Przez jakiś czas stanowili nierozłączną parę, potem stosunki nieco się rozluźniły, nie z przyczyny zatargów handlowych, ale z powodu zajęć Pawełka na tajnym uniwersytecie i dramatów miłości.

Poznał Monikę. Miała osiemnaście lat, włosy krucze, cerę srebrzystą, profil kamei, wdzięk leniwego drapieżnika. Późną jesienią roku 1942 Paweł pocałował Monikę. Usta miała chłodne, wargi zaciśnięte, oczy wrogie.

- Nigdy więcej! - powiedziała. - Nigdy więcej.

Ale w kilka dni później znów pocałował usta Moniki. Oddała mu pocałunek. Był bliski śmierci. Kochał Monikę. Była piękna, mądra, dobra. Był przy niej niczym. Kamykiem przydrożnym. Liściem jesiennym. Potępionym upiorem. Kiedyś, podczas jazdy rikszą, położył dłoń na jej kolanie. Zesztywniała. Cofnął dłoń. Poczuł skrzydło śmierci nad głową. Innego znów dnia, gdy szli Marszałkowską, natknęli się na Kujawskiego. Uchylił kapelusza. Był człowiekiem wielkiej delikatności, dbał o światowe maniery. Monika powiedziała:

- Jaki śmieszny człowieczek.

Pawełek uznał, że Kujawski jest śmiesznym człowieczkiem. Lecz po tygodniu, gdy mieli wspólny interes, krawiec przypomniał sobie Monikę.

- Pan Pawełek to ma prawdziwe szczęście.

- Mianowicie, panie Kujawski?

- Ta panienka na Marszałkowskiej, która była z panem. Jest skończenie piękna...

Zawahał się przez chwilę, potem pokręcił głową i dodał:

- Skończenie? Co też ja mówię. Jest piękna nieskończenie...

Pawełek uznał, że Kujawski jest mądrym człowiekiem, znawcą sztuki, poważnym koneserem.

Kochał Monikę, ale kochał także panią Irmę. Były to różne miłości. Z Moniką chciał przeżyć całe życie, z panią Irmą kilka godzin. Z Moniką chciał się zestarzeć, u boku pani Irmy dojrzewać. Ale żył w okrutnych czasach. Nie ziściły się pragnienia. Pierwsze wyznanie miłości złożył wobec pani Irmy, kiedy była bardzo starą kobietą, na tarasie kawiarni przy avenue Kl~eber w Paryżu. Było to w trzydzieści lat po śmierci pięknej Moniki. Żadna z tych kobiet nie naznaczyła uczuciowej osobowości Pawełka. Kobiety, które były piętnem i znakiem jego życia, miały dopiero przyjść. Ale pani Irma i Monika oswoiły Pawełka ze śmiercią. Zachował wdzięczność.

Przypatrując się dłoniom i wstając z pościeli, nie czuł jednak wdzięczności. Był rześki i zdecydowany. Postanowił, że tego dnia skończy raz na zawsze z miłością do pani Irmy i całe serce odda Monice. Wciąż jeszcze wierzył, że jest panem swoich wyborów. Wierzył w wolność. Należy mu wybaczyć. Nie miał jeszcze dziewiętnastu lat.

Mył się w zimnej wodzie, parskał, był niemal szczęśliwy. Nie całkiem jednak, bo znów przypomniał mu się Henio Fichtelbaum. Przyjaciel z ławy szkolnej. Uczeń wyznania mojżeszowego, Henio Fichtelbaum. Najlepszy przyjaciel dzieciństwa, lat chłopięcych i wczesnej dojrzałości. Henio Fichtelbaum, który pomagał Pawełkowi w zadaniach matematycznych. Kapryśny, ładny, ciemny, skupiony.

Były chwile, kiedy się nienawidzili. Henio wydymał wargi.

- Gwiżdżę na ciebie, Pawełku! - mówił i odchodził między drzewa Ogrodu Saskiego, nieduży, wstrętny, z tornistrem na plecach. Pawełek kopał kasztany w bezsilnej wściekłości. Nienawidzili się. Bywało, że okrutny Henio zawracał. Wargi miał odęte, spoglądał pod nogi, też kopał kasztany.

- Niech ci będzie - mówił - możemy pójść razem do Królewskiej.

Ale bywało, że Pawełek puszczał się w pogoń za Heniem.

- Stój! Poczekaj! Idę z tobą...

Byli Indianami. Byli Abisyńczykami. Henio narzucał na ramiona kraciasty pled i mówił do Pawełka:

- Jestem Hajle Sellasje! Ty jesteś wodzem moich wojsk.

Ale czasem Pawełek zabierał pled i on był cesarzem. Wydawali okrzyki wojenne. Włosi uciekali. Henio strzelał z armat, Pawełek z pistoletów. Mierzyli z łuków, rzucali włócznią.

Henio Fichtelbaum lubił słodycze, Pawełek filmy. Spierali się. Henio chciał zjeść czekoladę, Pawełek pójść do kina. Spierali się, rozstanie byłoby nieznośne. Czekolada mdła, film nudny. Byli przyjaciółmi, jakich ludzie dorośli nie spotykają nigdy. Umierali za siebie w zabawie, ale byliby gotowi umrzeć naprawdę, bo jeszcze nie rozumieli śmierci, więc się jej nie bali, brakowało im wyobraźni na umieranie.

Potem już nie brakowało wyobraźni. W roku 1940 Henio Fichtelbaum poszedł do getta. W dwa lata później uciekł i zjawił się u Pawełka. Pawełek urządził go w doskonałej kryjówce u pewnego zegarmistrza. Henio Fichtelbaum zamieszkał na strychu. Tam Pawełek dostarczał mu książki i wiadomości. Henio buntował się, kaprysił. Doświadczenie getta blakło w jego pamięci. Strych mu dolegał.

- To jest kryminał! - mówił Henio Fichtelbaum.

- Na miły Bóg, Heniu, puknij się w głowę. Gdzie będzie lepiej? Musisz się zdobyć na cierpliwość.

- Chcę wyjść na ulicę, Pawełku.

- Wykluczone!

- Wyjdę!

- Jesteś kretynem, idiotą, bałwanem - krzyczał Pawełek.

Henio nie wychodził. Potem już nie mógł wytrzymać w zamknięciu. Pawełek awanturował się.

- Widzisz, że wszystko w porządku - mówił z flegmą Henio Fichtelbaum. - Byłem na mieście i żyję. Nic się nie stało.

- Nie masz sumienia! - wołał Pawełek.

Byli przyjaciółmi. Henio znów ulegał. Nie z lęku o życie, lecz z miłości do Pawełka. Ale w dwa miesiące później zniknął bez śladu. Pawełek modlił się żarliwie. Mijały tygodnie bez wieści. Cała zima minęła. Henio już nie istniał. Tylko późno w nocy, kiedy Pawełek zasypiał, w ciemności pojawiał się Henio i dawał znak. To znak życia, myślał Pawełek i zasypiał. Rankiem budziły go kobiety. Pani Irma i Monika. Wszyscy troje wynurzali się ze snów Pawełka. Henia Fichtelbauma przy tym nie było. Wciąż pozostawał straszliwie nieobecny. Umarł, myślał Pawełek w ciągu dnia. Ale nocą Henio znów przychodził i dawał znak.

Potem przychodził także, przez długie lata. Nie istniał już świat, w którym Henio pozostał, a jednak pojawiał się w nocy i dawał Pawłowi znak. Paweł myślał wtedy, że to znak śmierci, nie życia. Nie wołaj mnie, mówił do cieniów Henia Fichtelbauma, nie ty masz prawo wołania. Zasypiał bez lęku, bo był świadomy, że Henio Fichtelbaum nie jest wysłańcem Boga, lecz tylko dobrą pamięcią. Może to jedno, myślał czasem.

Ale ufał, że Bóg jest także miłością.

Na dobrą sprawę można powiedzieć, że Paweł był wybrańcem losu. Przeżył wojnę i zaznał miłości. Jest to rzecz zdumiewająca. Niemal dziecko szczęścia! Kiedy miał nieco więcej jak dwadzieścia lat, wydawało mu się, że wszystko bez reszty spłonęło. To miasto było całym światem, jaki posiadał. Nawet nie całe miasto, lecz jego jądro, kilkanaście ulic pomiędzy Belwederem i Zamkiem, brzegiem Wisły i cmentarzem Woli. Tutaj było inne powietrze, niebo, ziemia. Kamienice zamykały widnokrąg. Jako dziecko zdeptał każdy kąt tego skrawka ziemi, aż po horyzont. Nie miał innej ojczyzny. W jej centrum leżał Ogród Saski, przyległe do niego ulice, z jednej strony piękne, jasne i wytworne, z drugiej napiętnowane hałaśliwym niepokojem, pełne brzydoty i biedy. Nie istniała granica, oddzielająca dwa światy. W cieniu kasztanów Ogrodu Saskiego damy w spacerowych kostiumach, kapeluszach z woalkami, pantofelkach na wysokich obcasach, panowie w trenczach, melonikach, płaszczach z futrzanym kołnierzem ocierali się o ciemnych przechodniów w zrudziałych chałatach i cholewach, krzykliwe przekupki w perukach na głowach, pejsatych chłopców w krymkach i flegmatycznych starców, kroczących o lasce, w kurtkach szamerowanych, maciejówkach na siwych głowach i zniszczonym obuwiu biednych, spracowanych ludzi. Wokół fontanny siadywali na ławeczkach powstańcy roku 1863, rewolucjoniści roku 1905, weterani roku 1914, szwoleżerowie roku 1920, krótkowzroczne nauczycielki, które w młodych latach dygały przed Orzeszkową, spiskowcy i sybiracy, więźniowie Moabitu i twierdzy w Ołomuńcu, kupcy bławatni z Nowolipia i hurtownicy towarów żelaznych z Gęsiej, antykwariusze ze Świętokrzyskiej, młodzi dyplomaci z pałacu br~uhlowskiego, kokoty i dewotki, bezrobotni i bogacze, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, francuscy guwernerzy z dawnych ziemiańskich dworów, białogwardyjscy uchodźcy, panny na wydaniu, studenci o chłopskich twarzach i pustych kieszeniach, złodzieje i kumoszki. Tutaj Pawełek spierał się z okrutnym Heniem Fichtelbaumem, który z nich wygrał kasztany podczas gry w pikuty. Tu bili na głowę bolszewików i zmuszali do ucieczki wyborowe pułki Duce, strącali na ziemię samoloty generała Franco, które ośmieliły się bombardować szańce Republiki Hiszpańskiej.

Można było zrobić kilka kroków i znaleźć się wśród pałaców, gmachów rządowych, limuzyn, zapachów kawy i perfum. I można było pójść w kierunku przeciwnym, ku Granicznej, Żabiej, Rymarskiej, aby trafić w sam środek żydowskiej diaspory, pomiędzy sklepiki z żelastwem, gwarny tłum chasydzki, olbrzymich tragarzy z Hal w ceratowych czapkach i bluzach roboczych, rwetes kupiecki, rżenie koni, zakurzone witryny biednych warsztatów kapeluszniczych z napisem "Modes" albo "Dernier Cri", owocarnie, cukierenki, fryzjernie, zakłady szewskie i kaletnicze, ulicznych handlarzy cajgowych spodni i obwarzanków.

Można było też pójść w inną stronę świata, ku wieżom starych kościołów, wilgotnym kamieniczkom i klasztorom, ku proletariackiej udręce i buntowniczym marzeniom ludu. Tam właśnie Zamek Królewski dotykał katedry, katedra dotykała Rynku, a Rynek dotykał Wisły i Jordanu.

To był cały świat Pawła, który zapadał się pod ziemię w ciągu kilku lat, na jego oczach, w jego bezsilnej, osłupiałej obecności. Zapadał się dosłownie, walił w gruzy, grzebiąc w ruinach ludzi i polski pomysł na istnienie.

Paweł przeżył wojnę. Czy mógł potem liczyć na uśmiech losu? A jednak zaznał miłości. Jest to rzecz zdumiewająca. Nie da się ukryć, Pawełek był dzieckiem szczęścia.


III

Cela była wąską klatką. Stało w niej jedno krzesełko. Z trzech stron mur. Tylko na korytarz krata sięgająca od sufitu do kamiennej posadzki. Pod sufitem paliła się mocna żarówka bez osłony.

Irma Seidenmanowa usiadła, jak jej rozkazano, na krzesełku. Strażnik zamknął zamek kraty i odszedł ociężałym krokiem.

Nie była tutaj sama. Słyszała oddechy innych ludzi, zamkniętych w klatkach rozmieszczonych wzdłuż korytarza. Ale tylko oddechy.

Irma Seidenmanowa pochyliła głowę, ujęła ją w dłonie, łokcie oparła na kolanach i przygarbiona, w skupieniu i ciszy, znieruchomiała. Była w niej jakaś ciekawość, pragnienie dokładnego przeżycia każdej chwili przemijającej, ciszy i skupienia, oddechów własnych, uderzeń serca.

Więc spotkało Irmę Seidenmanową to, czego oczekiwała. Niemal każdego dnia przez ostatnie dwa lata była przygotowana na takie właśnie zakończenie. Słyszała na mieście legendy o korytarzu wąskich klatek. Wyobrażała sobie korytarz. Okazał się nieco inny, mniejszy, może trochę bardziej przytulny, nie tak przerażający jak w opowieściach, których słuchała ze ściśniętym sercem. Teraz była w tym korytarzu. Nie musiała się już bać, że tutaj trafi. Mur, krata, żarówka, stłumione odechy nie opodal, a także jej własny oddech dziwnie miarowy i cichy. Jej organizm oswajał korytarz, przystosowywał się do korytarza. To był teraz cały świat Irmy Seidenman. Trzeba było w nim żyć.

Nagle pomyślała, że życie jest tylko tym, co minęło. Nie ma innego życia poza wspomnieniem. Przyszłość nie istnieje, nie tylko tutaj, za kratą, ale wszędzie, także na ulicy, w lesie, na morzu, w ramionach ukochanego mężczyzny. Życie jest tym, co spełnione, co pamiętamy, co się zdarzyło i przeminęło, aby pozostać jako wspomnienie. Przyszłość nie może być życiem, myślała Irma Seidenman, bo nie ma mnie w przyszłości, nie odczuwam tam ani głodu, ani pragnienia, ani zimna, ani gorąca. To, co się zdarzy gdzieś i kiedyś, jest jeszcze poza mną, ukryte za murem i kratą, poza moją przestrzenią i rozumieniem, jest jeszcze w gwiazdach dalekich, w kosmicznym przeznaczeniu. Moje życie jest tutaj, bo ja tu jestem, moje ciało, nade wszystko moja pamięć. Tylko to, co się już stało, jest moim życiem - i nic ponadto! Więc myśleć o życiu znaczy myśleć o zapamiętanej przeszłości, a każda chwila jest przeszłością, to zamknięcie kraty jest przeszłością, to pochylenie głowy, oparcie jej na ramionach, jest przeszłością. To przeżyłam, panie Boże! Niczego więcej nie przeżyłam poza tym, co zapamiętałam. Nic nie istnieje poza pamięcią.

Przypomniała sobie męża, doktora Ignacego Seidenmana, wysokiego, szczupłego mężczyznę, którego bardzo kochała, choć nigdy nie mogli mieć dzieci. Na początku małżeństwa ubolewali nad tym, ale rychło pogodzili się, odnajdując szczęście we dwoje. Doktor Ignacy Seidenman zmarł na raka w 1938 roku. Kiedy umarł, Irma Seidenmanowa sądziła, że nie będzie mogła dłużej żyć, jej rozpacz wydawała się nie do zniesienia. Ale po pewnym czasie porządkowanie spuścizny naukowej męża, jego prac z zakresu rentgenologii, tak bardzo ją zajęło, że ból po stracie stawał się mniej dokuczliwy. Potem, dość nagle i nie bez zdziwienia skonstatowała, że rentgenologia bardziej ją pochłania niżeli myśl o nieobecnym mężu. Zrazu czuła się tylko zobowiązana do zaprowadzenia porządku w chaotycznym dorobku naukowym doktora, traktowała to jako moralną powinność wobec pamięci o nim. Po jakimś czasie jednak dostrzegła istotne luki w tych notatkach, zdjęciach, opisach stanów chorobowych, wnioskach - i poczuła się jakby zawstydzona, że mąż, człowiek tak pracowity i rozumny, nie ustrzegł się od pewnego bałaganu i dezynwoltury. Nie mogła tego porzucić, nie mogła spuścizny Ignacego Seidenmana wystawić na sztych złośliwej krytyki. Podróżowała do Paryża, do profesora Lebrommella, u niego szukając pomocy. Nie starczyło jej czasu, by dojść do ładu z tysiącami tek i kopert, kiedy wybuchła wojna. W owym czasie Ignacy Seidenman zajmował w jej życiu mniej miejsca niż jego archiwum. Właśnie to archiwum sprawiło, że ani myślała przenosić się do getta. Była jasną blondynką o niebieskich oczach, prostym, kształtnym nosie i delikatnym, cokolwiek ironicznym rysunku warg. Była bardzo piękną kobietą, liczyła trzydzieści sześć lat i miała spory kapitał w biżuterii oraz złotych dolarach. Archiwum doktora Seidenmana umieściła u przyjaciół, w drewnianej, przestronnej willi w Józefowie, a sama, trzykrotnie zmieniając mieszkanie oraz dokumenty dla powikłania przeszłości, osiadła wreszcie jako wdowa po oficerze, Maria Magdalena Gostomska, w ładnej kawalerce na Mokotowie. Nie musiała dbać o środki do życia, zresztą wymagania jej były skromne, zadowalała się egzystencją samotnej kobiety, która w świecie szaleństwa zajęta była nadal pracą nad uzupełnieniem dzieła zmarłego doktora. Jeździła dość regularnie do Józefowa, czyniła notatki na marginesach rękopisów męża, utrzymywała kontakty z warszawskimi lekarzami, ludźmi godnymi zaufania, którzy nawet w tym okrutnym czasie znajdowali czas na rozmowy z piękną i rozumną kobietą, tak bardzo zajętą problemami promieni Roentgena i zagadkami rentgenologii, że zdawała się nie dostrzegać piekła, w jakim wszyscy wówczas żyli.

Dostrzegała piekło. Mówiła, że nawet w piekle trzeba się trzymać swojej drogi, jak długo jest to możliwe. Niekiedy wyrzucała sobie, że z pewną obojętnością przyjmuje wiadomości z tamtej strony muru. Ale nie miała w getcie swoich umarłych. Nigdzie już ich nie miała, bo cmentarz, na którym spoczywał doktor Ignacy Seidenman, został zrównany z ziemią, kamienne tablice rozkradziono albo przeznaczono na brukowanie ulic. Ciało doktora Seidenmana nie istniało, ale Irma Seidenman była przekonana, że on sam gdzieś jednak przebywa, może w pobliżu Pana Boga, a może jako duchowa energia w kosmosie, albo cząstka powietrza, którym oddychała, cząstka wody, którą piła. Poza tym doktor Ignacy Seidenman pozostał w jej życiu jako wspomnienie. Widywała go często, rozmawiała z nim wieczorami, przychodził do niej we śnie, nie jako kochanek, nie jako mąż, i nie czuła jego ramion ani pocałunków, lecz tylko jego obecność, skupioną, milczącą, może nawet odrobinę kapryśną, bo doktor Seidenman miał prawo żywić szczyptę urazy z powodu jej krytycyzmu, z przyczyny tych poprawek, które czuła się zobowiązana wprowadzać do jego rękopisów. Niekiedy we śnie spierała się z mężem, ale zawsze była jakoś świadoma, że spiera się sama z sobą, ponieważ mąż nie żyje i nie można się z nim spierać.

Byli więc razem przez te wszystkie lata, ona bardzo realnie, z mnóstwem rozmaitych małych i większych trosk, a także z ogromnym lękiem, który wynikał z wiedzy o sobie samej, z tego żydostwa, co prawda dobrze utajonego dzięki wyglądowi, doskonałym papierom i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin