Lessing Doris - Piąte dziecko.DOC

(503 KB) Pobierz
LESSING DORIS

Lessing Doris

Piąte dziecko


Harriet i Dawid poznali się na przyjęciu firmowym, na które żadne z nich z początku nie chciało iść, ale w końcu oboje zrozumieli, że właśnie na to czekali. Konserwatywni, staroświeccy, żeby nie powiedzieć „wymierający gatunek”; płochliwi, wybredni: tak określali ich ludzie, ale nie było też końca pejoratywnym przymiotnikom, jakie Harriet i Dawid sobie zaskarbiali. Bronili uporczywie hołubionej opinii na swój temat, takiej mianowicie, że byli zwyczajni i że mieli do tego prawo, nie powinno się ich krytykować za uczuciową pedanterię, wstrzemięźliwość, tylko dlatego, że były to niemodne cechy.

Na tym słynnym przyjęciu firmowym około dwustu osób stłoczyło się w długim, bogato zdobionym, poważnym pomieszczeniu, które przez trzysta trzydzieści cztery dni w roku pełniło funkcję sali posiedzeń. Trzy stowarzyszone firmy budowlane zorganizowały przyjęcie na koniec roku. Panował hałas. Dudniący rytm małego zespołu muzycznego wstrząsał ścianami i podłogą. Prawie wszyscy goście tańczyli, stłoczeni z powodu braku przestrzeni; pary podskakiwały albo wirowały w miejscu jak na niewidzialnych talerzach gramofonów. Kobiety były elegancko ubrane, dramatyczne, dziwaczne, barwne: „Spójrz na mnie! Spójrz na mnie!”. Niektórzy mężczyźni domagali się nie mniejszej uwagi. Pod ścianami stali nietańczący goście - wśród nich, oddzielnie, Harriet i Dawid, z kieliszkami w dłoniach, obserwatorzy. Obojgu przyszło na myśl, że twarze tańczących, zwłaszcza kobiet, ale także mężczyzn, mogły być równie dobrze wykrzywione krzykiem i grymasami bólu, jak radością. W całej scenie była jakaś wymuszona gorączkowość... jednak Harriet i Dawid nie spodziewali się dzielić z nikim ani tymi, ani wieloma innymi myślami.

Widziana z drugiej strony sali - o ile ktokolwiek wyłowił ją wzrokiem spośród tylu domagających się uwagi osób - Harriet jawiła się jako pastelowa plama. Jak na obrazie impresjonistycznym czy trickowej fotografii, sprawiała wrażenie dziewczyny stopionej z otoczeniem. W sukience w kwiaty, stała obok wielkiego wazonu z suchymi trawami i liśćmi. Zogniskowane na niej oko dostrzegało w następnej kolejności kręcone ciemne, niemodnie uczesane włosy... niebieskie oczy, łagodne, lecz myślące... nieco zbyt mocno zaciśnięte wargi. Harriet miała wyraziste, regularne rysy twarzy i silną budowę ciała. Zdrowa młoda kobieta, ale może swobodniej czuła się w ogrodzie?

Dawid stał od godziny w tym samym miejscu, pijąc roztropnie, a jego poważne szaroniebieskie oczy zatrzymywały się to na tej osobie, to na tamtej parze, obserwowały, jak ludzie łączą się i rozłączają, odbijając się od siebie. Harriet nie wydał się mocno zakorzeniony: zdawał się niemal szybować, balansując stopami. Drobny młody człowiek - wyglądał młodo jak na swój wiek - miał okrągłą, szczerą twarz i miękkie kasztanowe włosy, które dziewczęta pragnęły przeczesywać palcami, ale powstrzymywało je zamyślone spojrzenie Dawida. Krępował je. Na Harriet nie wywierał jednak takiego wrażenia. Wiedziała, że jego spojrzenie wyrażające czujną odrębność odzwierciedla jej własną minę. Uznała, że żartobliwa poza Dawida to efekt wysiłku. On czynił w myślach podobne komentarze na jej temat: najwyraźniej, podobnie jak on, nie lubiła takich imprez. Oboje dowiedzieli się, kim jest to drugie.

Harriet pracowała w dziale sprzedaży firmy, która projektowała i dostarczała materiały budowlane; Dawid był architektem.

Co takiego uczyniło z tych dwojga dziwaków i odmieńców? Ich stosunek do seksu! Były lata sześćdziesiąte! Dawid miał za sobą długi, trudny romans z dziewczyną, w której niechętnie się kochał: była dokładnie tym, czego nie chciał w dziewczynie. Żartowali na temat przyciągania się przeciwności. Ona żartowała, że Dawid myśli o jej reformowaniu: „Chyba naprawdę wyobrażasz sobie, że cofniesz czas, zaczynając ode mnie!”. Po dość nieszczęśliwym rozstaniu dziewczyna spała - tak sądził Dawid - ze wszystkimi z Sissons Blend & Co. Nie zdziwiłby się, gdyby sypiała także z dziewczynami. Dzisiaj bawiła się na przyjęciu, w szkarłatnej sukience z czarną koronką, stanowiącej zmyślną trawestację sukni flamenco. Z tego melanżu zaskakująco wyłaniała się głowa. Całość przywoływała lata dwudzieste dwudziestego wieku, ponieważ jej czarne włosy były wystrzyżone w klin na karczku, dwa lśniące kliny nad uszami i lok na czole. Machała do Dawida i słała mu gorączkowe pocałunki z przeciwległego końca sali, gdzie wirowała z partnerem, a Dawid uśmiechał się po koleżeńsku: bez urazy. Jeśli idzie o Harriet, to była dziewicą. Jeszcze dziewicą”, piszczały jej przyjaciółki, „odbiło ci?”. Harriet nie myślała o dziewictwie jako o stanie fizjologicznym, którego należało bronić, ale raczej jak o prezencie zapakowanym w warstwy cudnego papieru, który miał zostać dyskretnie wręczony odpowiedniej osobie. Rodzone siostry śmiały się z Harriet. Dziewczyny z pracy udawały rozbawienie, kiedy twierdziła stanowczo: „Przykro mi, ale nie lubię całego tego sypiania z kim popadnie, to nie dla mnie”. Wiedziała, że rozmawiano o niej z zainteresowaniem, zazwyczaj nieprzychylnie. Z tą samą zimną pogardą, z którą dobre kobiety z pokolenia jej babki mówiły: „Wiecie, ona jest całkiem niemoralna”, albo: „Ona nie ma żadnych zasad”; potem (w pokoleniu matki Harriet): „Ona ma fioła na punkcie mężczyzn”, albo: „Ona jest nimfomanką” - z tą samą pogardą dzisiejsze oświecone dziewczyny mówiły między sobą: „Ona musi być taka z powodu czegoś, co przydarzyło się jej w dzieciństwie. Biedactwo”.

I rzeczywiście, czasami Harriet czuła, że jest w pewnym sensie nieszczęśliwa lub ułomna, ponieważ mężczyźni, z którymi wybierała się do restauracji albo do kina, odbierali jej odmowę jako dowód patologicznych poglądów i małostkowości. Przez pewien czas spotykała się z przyjaciółką, młodszą niż inne, potem jednak dziewczyna stała się „taka sama jak wszystkie”, wedle określenia Harriet, która jednocześnie uznała samą siebie za osobę nieprzystosowaną. Wieczory często spędzała samotnie, w weekendy jeździła do matki. Ta mówiła:

- Cóż, jesteś staroświecka, to wszystko. Wiele dziewcząt chciałoby być takimi, gdyby tylko miały szansę.

Harriet i Dawid, tych dwoje ekscentryków, w tej samej chwili oderwali się, każde od swego kąta. Ten fakt miał nabrać znaczenia, kiedy słynne przyjęcie firmowe stało się częścią ich wspólnej historii. „Tak, dokładnie w tym samym czasie...”. Musieli przecisnąć się przez tłum, który zdążył się stłoczyć pod ścianami; kieliszki trzymali wysoko nad głowami, poza zasięgiem tańczących. W końcu zbliżyli się do siebie, z uśmiechem, choć może odrobinkę niespokojnie, Dawid wziął Harriet za rękę, przecisnęli się do sąsiedniej sali z bufetem i tłumem hałaśliwych gości, stamtąd wydostali się na korytarz, gdzie tam i ówdzie stały objęte pary, wreszcie pchnęli pierwsze drzwi, które ustąpiły. Były to drzwi gabinetu wyposażonego w biurko, twarde krzesła i sofę. Cisza... no, może prawie. Westchnęli. Odstawili kieliszki. Usiedli naprzeciwko siebie, żeby mogli patrzeć do woli, po czym zaczęli rozmawiać. Rozmawiali tak, jakby dotychczas im tego wzbraniano, jak ludzie złaknieni mówienia. Siedzieli tak, blisko siebie, pogrążeni w rozmowie, aż hałas w salach po drugiej stronie korytarza zaczął słabnąć, wtedy cicho wyszli i poszli do jego mieszkania nieopodal. Tam położyli się na łóżku, trzymając się za ręce, rozmawiali, co pewien czas całowali się, potem zasnęli. Prawie natychmiast wprowadziła się do niego, bo stać ją było tylko na pokój w dużym mieszkaniu. Postanowili się pobrać na wiosnę. Po co czekać? Byli dla siebie stworzeni.

Harriet była najstarszą z trzech sióstr. Dopiero po opuszczeniu domu w wieku lat osiemnastu odkryła, jak dużo zawdzięcza dzieciństwu. Wielu jej przyjaciół, dzieci rozwiedzionych rodziców, wiodło przypadkowe, chaotyczne życie i było, jak to się określa, „zaburzonych”. Harriet nie była „zaburzona”; zawsze wiedziała, czego chce. W szkole radziła sobie dobrze, a po ukończeniu akademii sztuk pięknych została projektantką, co wydawało się przyjemnym sposobem spędzania czasu, aż do zamążpójścia. Pytanie, czy poświęcić się karierze, czy też nie, nigdy nie zaprzątało jej uwagi, chociaż była gotowa na ten temat rozmawiać: nie lubiła uchodzić za bardziej ekscentryczną, niż w istocie była. Matka Harriet, kobieta zadowolona, posiadała wszystko, czego tylko mogła zapragnąć: tak wydawało się jej i córkom. Rodzice Harriet uznali za pewnik, że podstawą szczęśliwego życia jest życie rodzinne.

Pochodzenie Dawida było zupełnie inne. Rodzice rozwiedli się, kiedy miał siedem lat. Żartował, o wiele za często, że posiada dwa zestawy rodziców: należał do dzieci, które mają pokój w dwóch domach. Nie było nikczemności ani złośliwości, choć mnóstwo niewygody, nawet nieszczęścia - mowa, rzecz jasna, o dzieciach. Drugi mąż jego matki, ojczym Dawida, był wykładowcą akademickim, historykiem, mieszkającym w dużym, nędznym domu w Oksfordzie. Dawid lubił tego człowieka, Fryderyka Burke’a, miłego, choć odległego, podobnego do matki Dawida, kobiety miłej i odległej. Pokój w tym domu był dawniej domem Dawida - w jego wyobraźni był nim nadal, chociaż wkrótce, razem z Harriet, stworzy nowy, stanowiący przedłużenie i wzmocnienie tamtego. Oksfordzki dom Dawida był przestronną sypialnią na tyłach, wychodzącą na zapuszczony ogród; nędzny pokój, pełen dzieciństwa i, na angielską modłę, dość chłodny. Jego ojciec ożenił się z kobietą podobną do siebie: głośną, miłą, praktyczną, o cynicznym poczuciu humoru ludzi bogatych. James Lovatt był szkutnikiem; kiedy Dawid zgadzał się go odwiedzić, mógł zostać zakwaterowany równie dobrze na koi na jachcie, jak w pokoju („To jest twój pokój, Dawidzie!”) w willi na południu Francji czy Indiach Zachodnich. Mimo to wolał swój stary pokój w Oksfordzie. Dorastał pełen żarliwych wymagań wobec własnej przyszłości: jego dzieci będą miały inne życie. Wiedział, czego chce i jakiej kobiety potrzebuje. O ile Harriet widziała swoją przyszłość na starą modłę: mężczyzna wręczy jej klucze do królestwa, gdzie Harriet znajdzie wszystko, czego jej natura domagała się jako przyrodzonego prawa, ku któremu - początkowo bezwiednie, ale później bardzo zdecydowanie - dążyła, omijając wszelkie grzęzawiska i dramaty, o tyle Dawid postrzegał własną przyszłość jako coś, ku czemu musi dążyć i co musi chronić. Jego żona powinna być w tym do niego podobna: powinna wiedzieć, gdzie leży szczęście i jak je zatrzymać. Kiedy poznał Harriet, miał trzydzieści lat i, jako człowiek ambitny, pracował w zawzięcie zdyscyplinowany sposób. Celem jego pracy był jednak dom.

W Londynie nie udało im się znaleźć takiego domu, jakiego pragnęli, gdzie mogliby żyć tak, jak pragnęli. Zresztą nie mieli pewności, czy musi to być właśnie Londyn - nie, woleliby mniejsze miasteczko z własną atmosferą. W weekendy przeczesywali podlondyńskie miejscowości i wkrótce znaleźli duży dom w stylu wiktoriańskim w zarośniętym ogrodzie. Idealny! Jednak dla młodej pary był absurdalnie duży: trzy piętra, strych, mnóstwo pokoi, korytarze, półpiętra... Masa miejsca dla dzieci.

Ale oni zamierzali mieć dużo dzieci. Oboje nieco wyzywająco, z uwagi na wielkie oczekiwania wobec przyszłości, oznajmili, że „nie mieliby nic przeciwko” dużej liczbie dzieci.

- Nawet czworo czy pięcioro...

- Albo sześcioro - powiedział Dawid.

- Albo sześcioro! - powtórzyła Harriet i z uczuciem ulgi roześmiała się do łez. Śmiali się, tarzali na łóżku, całowali się w euforii, ponieważ okazało się, że ten dom, gdzie oboje spodziewali się, a nawet byli gotowi pogodzić się z odmową lub kompromisem, wcale nie przedstawia zagrożenia. Harriet mogła powiedzieć do Dawida, a Dawid do Harriet: „Co najmniej sześcioro dzieci”, ale nie mogli lego powiedzieć nikomu innemu. Nawet gdyby Dawid i Harriet zarabiali całkiem przyzwoicie, hipoteka za ten dom przekraczałaby ich możliwości. Ale jakoś dadzą sobie radę. Ona będzie pracować przez dwa lata, codziennie dojeżdżać z Dawidem do Londynu, a potem...

Tego popołudnia, gdy kupili dom, stanęli na małej werandzie, trzymając się za ręce, ptaki śpiewały w ogrodzie, indzie gałęzie wciąż były czarne i lśniące od zimnego wczesnowiosennego deszczu. Z sercami łomoczącymi ze szczęścia otworzyli drzwi wejściowe i stanęli w bardzo dużym pomieszczeniu naprzeciwko przestronnych schodów. Poprzedni właściciel miał taką samą wizję domu jak oni. Ściany wyburzono, dzięki czemu pomieszczenie obejmowało prawie cały parter. Połowa przypadała na kuchnię, oddzieloną od reszty zaledwie niską ścianą, na której ustawi się książki; w drugiej połowie było mnóstwo miejsca na kanapy, krzesła - całą wygodę pokoju dziennego. Delikatnie, łagodnie, prawie nie oddychając, z uśmiechem, wpatrzeni w siebie, uśmiechając się jeszcze bardziej, bo oboje mieli łzy w oczach, przeszli po nagich deskach, które wkrótce przykryją chodniki, potem powoli po schodach, gdzie staroświeckie mosiężne pręty czekały na dywan. Na półpiętrze odwrócili się, żeby w zachwyceniu ogarnąć wzrokiem wielki pokój, który miał się stać sercem ich królestwa. Ruszyli dalej na górę. Na pierwszym piętrze znajdowała się duża sypialnia - ich sypialnia, z którą sąsiadował pokoik dla każdego kolejnego noworodka. Na tym samym piętrze były jeszcze cztery przyzwoite pokoje. Dalej w górę, po ciągle solidnych, choć węższych schodach, i oto cztery kolejne pokoje, których okna, jak okna pokoi poniżej, wychodziły na drzewa, ogrody, trawniki - typową perspektywę przyjemnych przedmieść. Nad tym piętrem znajdował się wielki strych, w sam raz dla dzieci, kiedy osiągną wiek sekretnych magicznych zabaw.

Powoli zeszli po schodach, mijając pokoje, które wyobrażali sobie pełne dzieci, krewnych, gości, i ponownie weszli do sypialni. Zostawiono w niej duże łóżko, wykonane na zamówienie dla małżeństwa, od którego Dawid i Harriet kupili dom. Agent powiedział, że zabranie łóżka wiązałoby się z jego demontażem, zresztą właściciele łóżka przeprowadzali się za granicę. Harriet i Dawid położyli się obok siebie i popatrzyli na pokój. Milczeli, przestraszeni tym, na co się porywali. Zdawało się, że cienie rzucane przez krzew bzu, spoza którego przeświecało wilgotne słońce, kusząco kreślą na suficie lata, jakie mieli spędzić w tym domu. Spoglądali za okno, gdzie na szczycie bzu widniały bujne pączki, gotowe do rozkwitu. Potem spojrzeli po sobie. Łzy popłynęły im po policzkach. Tam, na własnym łóżku, zaczęli się kochać. Harriet o mały włos nie krzyknęła: „Nie, przestań! Co robisz?”. Czy nie postanowili nie decydować się na dzieci przez dwa lata? Ale Harriet obezwładniło jego zdecydowanie - tak, to było to, kochał się z rozmyślną, skupioną intensywnością, patrząc jej w oczy, właśnie to sprawiło, że go przyjęła, fakt, że wziął w posiadanie jej przyszłość. Harriet nie miała przy sobie prezerwatyw. (Oczywiście ani ona, ani Dawid nie ufali pigułkom.) Harriet była w szczytowym cyklu płodności. Mimo to kochali się solennie i wolno. Jeden raz. Drugi. Później, kiedy pokój pogrążył się w mroku, kochali się po raz trzeci.

- Cóż - powiedziała Harriet cicho, ponieważ bała się i nie chciała dać tego po sobie poznać. - Cóż, jestem pewna, że to załatwiło sprawę.

Dawid wybuchnął śmiechem. Głośnym, beztroskim, I rozbawionym skrupułów śmiechem, całkiem niepasującym do skromnego, roztropnego Dawida. Pokój pogrążył się w mroku; przypominał ogromną, czarną, bezkresną jaskinię. (Gdzieś blisko konar szorował o ścianę domu. Pachniało zimną, przesiąkniętą deszczem ziemią i seksem. Dawid leżał, uśmiechając się do siebie, a kiedy poczuł na sobie wzrok Harriet, odwrócił nieznacznie głowę i ogarnął ją swoim uśmiechem. Jednak na jego warunkach; oczy Dawida błyszczały od myśli, których nie mogła odgadnąć. Czuła, że go nie zna...

- Dawidzie - powiedziała pospiesznie, żeby przerwać czar, ale on objął ją i ścisnął za ramię z taką siłą, o jaką go nie podejrzewała. Uścisk mówił: „Bądź cicho”.

Leżeli tak, aż zwyczajność powoli wróciła; mogli obrócić się ku sobie i całować drobnymi, dodającymi otuchy dziennymi pocałunkami. Wstali i ubrali się w zimnym mroku: elektryczności jeszcze nie podłączono. Cicho zeszli po schodach domu, który tak mocno wzięli w posiadanie, minęli wielki pokój dzienny i wyszli do tajemniczego, ukrytego przed nimi ogrodu, niebędącego jeszcze ich własnością.

- No, więc? - powiedziała żartobliwie Harriet, kiedy wsiedli do samochodu Dawida, żeby wrócić do Londynu. - Jak za to wszystko zapłacimy, jeżeli jestem w ciąży?

Rzeczywiście: jak? Harriet, istotnie, zaszła w ciążę w tamten deszczowy wieczór w sypialni. Nadeszły złe chwile, kiedy myśleli o szczupłości swoich zasobów i własnej słabości. W takich momentach, gdy brakuje środków finansowych, czujemy się tak, jakby nas sądzono: Harriet i Dawid wydali się sobie wątli i niewystarczający; trzymali się tylko uparcie hołubionych przekonań, które inni ludzie zawsze uważali za błędne.

Dawid nigdy nie brał pieniędzy od swego zamożnego ojca i macochy, którzy opłacili jego wykształcenie, ale na tym koniec. (Opłacili też wykształcenie jego siostry Debory; ona jednak wolała styl życia ojca, tak jak Dawid wolał styl życia matki, dlatego spotykali się rzadko, a w mniemaniu Dawida różnice między rodzeństwem sprowadzały się właśnie do tego, że siostra wybrała życie bogaczy.) Nie chciał teraz prosić o pieniądze. Jego angielscy rodzice - tak myślał o matce i jej mężu - pozbawieni ambicji pracownicy akademiccy, nie byli zamożni.

Pewnego popołudnia ta czwórka - Dawid i Harriet, matka Dawida Molly i Fryderyk - stanęli w pokoju dziennym przy schodach i ogarnęli wzrokiem nowe królestwo. W końcu kuchennym stał już bardzo duży stół, zdolny bez trudu pomieścić piętnaście czy dwadzieścia osób; prócz tego parę przestronnych sof i kilka wygodnych foteli kupionych na miejscowej aukcji. Stojący ramię w ramię Dawid i Harriet czuli się niedorzecznie ekscentryczni i o wiele za młodzi w konfrontacji z dwojgiem starszych ludzi, którzy ich osądzali. Molly i Fryderyk byli rośli, niechlujni, z szopami siwych włosów, w wygodnych ubraniach, które z zadowoleniem gardziły modą. Przypominali dobroduszne stogi siana, ale nie patrzyli na siebie, a Dawid dobrze wiedział, co to oznacza.

- No, dobrze - powiedział jowialnie, nie mogąc dłużej znieść napięcia - możecie to powiedzieć. - Objął Harriet, bladą i spiętą z powodu porannych mdłości, a także dlatego, że miała za sobą tydzień szorowania podłóg i mycia okien.

- Czy zamierzacie prowadzić hotel? - spytał Fryderyk, który postanowił nie wygłaszać sądów.

- Ile zamierzacie mieć dzieci? - zapytała Molly, wybuchając urywanym śmiechem, który oznacza, że żadne protesty nie mają sensu.

- Dużo - odparł cicho Dawid.

- Tak - potwierdziła Harriet. - Tak. - W przeciwieństwie do Dawida nie zdawała sobie sprawy z tego, jak poirytowani są rodzice. Jak wszyscy im podobni, pragnęli uchodzić za uosobienie nonkonformizmu, a w istocie byli konwencjonalni do szpiku kości i nie lubili żadnych przejawów ducha przesady, nadmiaru. A ten dom był właśnie tym.

- Chodźcie, postawimy wam obiad, jeżeli mają tu przyzwoity hotel - powiedziała matka Dawida.

Przy posiłku rozmawiano o innych sprawach, aż wreszcie, przy kawie, Molly zauważyła:

- Zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiał zwrócić się do ojca o pomoc?

Dawid skrzywił się boleśnie, ale musiał spojrzeć prawdzie w oczy: liczył się tylko ten dom i życie, które mieli w nim prowadzić. Życie, które - rodzice poznali to po malującym się na jego twarzy wyrazie determinacji, ich zdaniem pełnym typowego dla młodości samozadowolenia - anuluje, rozgrzeszy, wymaże wszystkie braki ich życia, życia Molly i Fryderyka, a także życia Jamesa i Jessiki.

Kiedy żegnali się na ciemnym parkingu, Fryderyk powiedział:

- Według mnie oboje jesteście zdrowo szurnięci. A przynajmniej uparci.

- Tak - dodała Molly. - Tak naprawdę, nie przemyśleliście tego. Dzieci... nikt, kto ich nie ma, nie wie, ile pracy wymagają.

Dawid roześmiał się i użył dawnego argumentu, który Molly rozpoznała i powitała afektowanym śmiechem.

- Ty nie jesteś macierzyńska - powiedział Dawid. - To nie leży w twojej naturze. Ale Harriet jest.

- Doskonale - odparła Molly. - To wasze życie. Zadzwoniła do Jamesa, swego pierwszego męża, który pływał na jachcie w okolicach wyspy Wight. Rozmowa zakończyła się słowami:

- Myślę, że powinieneś przyjechać i zobaczyć na własne oczy.

- Świetnie, zrobię to - odpowiedział James, zgadzając się zarówno na to, co zostało, jak i na to, co nie zostało wypowiedziane: trudność w nadążeniu za niewerbalnymi komunikatami żony była głównym powodem, dla którego z radością od niej odszedł.

Wkrótce po tej rozmowie Dawid i Harriet ponownie stanęli z rodzicami Dawida - z drugą parą - by kontemplować dom. Tym razem znajdowali się na dworze. Jessica stała na trawniku, wciąż pokrytym drzewnymi odpadkami po zimie i wietrznej wiośnie, przyglądając się domowi krytycznie. Wydał jej się ponury i obmierzły, jak Anglia. Rówieśnica Molly, wyglądała dwadzieścia lat młodziej; szczupła i śniada, zdawała się lśnić olejkiem do opalania, nawet gdy nie była nim nasmarowana. Miała płowe, krótkie, błyszczące włosy i ubranie w jasnych kolorach. Obcasy jadeitowych butów wbiła w trawnik i spojrzała na męża, Jamesa.

James zdążył już zrobić obchód domu, a teraz, zgodnie z oczekiwaniem Dawida, powiedział:

- To dobra inwestycja.

- Tak - odparł Dawid.

- Cena nie jest wygórowana, dlatego, jak sądzę, że dom jest za duży dla większości ludzi. Rozumiem, że sprawozdanie rzeczoznawcy było pozytywne?

- Tak - powtórzył Dawid.

W takim razie hipotekę biorę na siebie. Jak długo i», i Izie spłacana?

Trzydzieści lat - odpowiedział Dawid. - Przypuszczam, że do tej pory nie będzie mnie już wśród żywych. Cóż, nie dałem ci wiele w ramach prezentu ślubnego.

- To samo będziesz musiał zrobić dla Debory - zauważyła Jessica.

- Dla Debory już i tak zrobiliśmy znacznie więcej niż dla Dawida - odparł James. - Zresztą stać nas na to.

Jessica roześmiała się i wzruszyła ramionami: to były w znacznej mierze jej pieniądze. Właśnie ów swobodny stosunek do pieniędzy cechował życie ojca i jego żony, którego Dawid zakosztował i które gwałtownie odrzucił. Wolał oszczędność domu w Oksfordzie, chociaż nigdy nie wypowiadał na głos słowa „oszczędność”. Na pokaz i zbyt łatwe - takie było życie bogatych, ale teraz Dawid miał wobec niego zaciągnąć dług.

- Ile dzieci planujecie, jeśli wolno spytać? - zapytała Jessica, podobna do papugi, która przycupnęła na trawniku.

- Dużo - odparł Dawid.

- Dużo - powiedziała Harriet.

- W takim razie, raczej ciebie na to stać niż mnie stwierdziła Jessica, po czym druga para rodziców Dawida z ulgą opuściła ogród i Anglię.

Teraz na scenie pojawiła się Dorota, matka Harriet. Ani Harriet, ani Dawidowi nie przyszło do głowy, by pomyśleć lub powiedzieć: „Och, jakie to okropne, cały czas mieć na głowie matkę”, bo skoro wybrali życie rodzinne, rozumiało się samo przez się, że Dorota powinna przyjechać na czas nieokreślony i pomagać Harriet, mimo zapewnień, że ma własne życie, do którego musi wrócić. Dorota była wdową, a jej życie polegało głównie na odwiedzaniu córek. Po sprzedaniu domu rodzinnego zamieszkała w małym, niezbyt ładnym mieszkaniu, ale się nie skarżyła. Kiedy uzmysłowiła sobie wielkość i potencjał drzemiące w nowym domu, przez kilka dni była bardziej milcząca niż zwykle. Wychowanie trzech córek nie przyszło jej łatwo. Mąż, chemik przemysłowy, nie był źle opłacany, a mimo to w domu nigdy się nie przelewało. Dorota znała cenę, jaką pod każdym względem trzeba zapłacić za choćby niewielką rodzinę.

Pewnego wieczoru przy kolacji spróbowała poruszyć ten temat. Dawid, Harriet, Dorota. Dawid właśnie wrócił do domu spóźniony: pociąg się opóźnił. Dojazdy nie zapowiadały się zabawnie, miały być najgorszą stroną całego życia dla wszystkich, ale szczególnie, rzecz jasna, dla Dawida, któremu zajmowały prawie po dwie godziny rano i wieczorem. To miał być jego wkład w marzenie.

Kuchnia była już prawie tym, czym być powinna: wielki stół z ciężkimi drewnianymi krzesłami dokoła - na razie tylko czterema, ale więcej stało w szeregu pod ścianą, czekając na gości i nienarodzonych ludzi. Była tam też duża kuchenka i staroświecka szafka z kubkami i filiżankami na haczykach. W dzbanach stały kwiaty z ogrodu, gdzie lato rozwinęło obfitość róż i lilii. Jedli tradycyjny angielski pudding przygotowany przez Dorotę; na dworze jesień przejmowała władzę przy wtórze cichego szelestu liści o szyby i wycia wiatru. Ciepłe, grube zasłony były zaciągnięte.

- Wiecie, myślałam o was - powiedziała Dorota. Dawid odłożył łyżkę i słuchał, czego nigdy wcześniej by nie zrobił dla swojej nieżyciowej matki i życiowego ojca. - Chyba nie musicie się do niczego spieszyć... nie, pozwólcie mi powiedzieć. Harriet ma dopiero dwadzieścia cztery lata, nawet nie dwadzieścia pięć. Ty, Dawidzie, masz dopiero trzydzieści. Zachowujecie się tak, jakbyście uważali, że jeśli nie chwycicie wszystkiego od razu, to wam się wymknie. Przysłuchując się wam, nabieram takiego przekonania.

Dawid i Harriet słuchali: spojrzeli po sobie i zmarszczyli brwi w zamyśleniu. Doroty, tej mocno zbudowanej, surowej, prostej kobiety o stanowczym sposobie bycia nic powinno się lekceważyć; oddawali należną jej sprawiedliwość.

- Ja tak właśnie czuję - powiedziała Harriet.

- Tak, kochanie, wiem. Wczoraj mówiłaś o tym, żeby natychmiast urodzić drugie dziecko. Moim zdaniem będziesz tego żałować.

- Naprawdę wszystko może zostać odebrane - powiedział uparcie Dawid. Obydwie kobiety wiedziały, że wiadomości łomoczące z radia nie osłabiały pewności, która wypływała z głębi istoty Dawida. Złe wiadomości zewsząd: co prawda nie mogły się równać z tymi, jakie wkrótce miały zacząć napływać, ale i tak były dostatecznie groźne.

- Przemyślcie to - mówiła Dorota. - Naprawdę chciałabym, żebyście przemyśleli. Nie wiem dlaczego, ale czasem mnie przerażacie.

- Może powinniśmy się byli urodzić w innym kraju powiedziała Harriet gwałtownie. - Zdajesz sobie sprawę, że w innej części świata posiadanie sześciorga dzieci byłoby całkiem normalne, wcale nieszokujące? Z takich ludzi nie robi się kryminalistów.

- To my, w Europie, jesteśmy nienormalni - dodał Dawid.

- Nic mi o tym nie wiadomo - odpowiedziała Dorota, nie mniej uparta niż oni. - Ale gdybyście mieli szóstkę, albo ośmioro czy dziesięcioro - nie, wiem, co myślisz, Harriet, przecież cię znam - i gdybyście mieszkali w innej i części świata, na przykład w Egipcie, Indiach czy w podobnym miejscu - wtedy połowa dzieci by umarła, poza tym nie otrzymałyby wykształcenia. Wy chcecie jednego i drugiego. Arystokraci, owszem, oni mogą rozmnażać Się jak króliki, tego się też spodziewają, ale mają na to pieniądze. Biedacy mogą mieć dzieci, z których połowa umiera, ale oni tego się spodziewają. Jednak ludzie jak my, pośrodku, muszą przywiązywać wagę do tego, ile mają dzieci, żeby móc się o nie troszczyć. Mam wrażenie, że nie przemyśleliście wszystkiego... nie, pójdę i zaparzę kawę, a wy usiądźcie sobie.

Dawid i Harriet przeszli przez szeroką przerwę w ścianie odgradzającej kuchnię, trzymając się za ręce, usiedli na sofie w salonie - drobny, uparty, dość niespokojny młody człowiek oraz wielka, zarumieniona, nieporadnie poruszająca się kobieta. Harriet była w ósmym miesiącu niełatwej ciąży. Nie działo się nic poważnego, ale często ją mdliło, źle sypiała z powodu niestrawności i była rozczarowana sobą. Zastanawiali się, dlaczego ludzie nieustannie ich krytykują. Dorota przyniosła kawę, postawiła i powiedziała:

- Ja zmyję... nie, ty tu sobie siedź.

- Kiedy ja tak właśnie czuję - powiedziała Harriet z konsternacją.

- Tak.

- Powinniśmy mieć dzieci, póki możemy - ciągnęła Harriet.

Dorota powiedziała sponad zlewu:

- Na początku wojny ludzie mówili, że rodzenie dzieci świadczy o braku odpowiedzialności, ale mimo to je rodziliśmy. - Roześmiała się.

- Sama więc widzisz - powiedział Dawid.

- I utrzymywaliśmy je - dodała Dorota.

- Cóż, z pewnością, w końcu jestem tutaj - zauważyła Harriet.

Pierworodny, Łukasz, przyszedł na świat w dużym łóżku, przede wszystkim przy pomocy położnej, choć w porodzie uczestniczył też doktor Brett. Dawid i Dorota trzymali Harriet za ręce. Lekarz wolał oczywiście, żeby Harriet rodziła w szpitalu. Odmówiła stanowczo, co spotkało się z jego dezaprobatą.

Była wietrzna, mroźna noc tuż po Bożym Narodzeniu. W pokoju było cudownie ciepło. Dawid płakał. Dorota płakała. Harriet śmiała się i płakała. Położną i lekarza ogarnął nastrój świąteczno - triumfalny. Wszyscy uraczyli Kię szampanem i polali trochę alkoholu na główkę Łukasza. Był rok 1966.

Łukasz okazał się niekłopotliwym dzieckiem. Spał spokojnie w pokoiku obok dużej sypialni i z zadowoleniem ssał pierś. Szczęście! Rankiem Dawid wychodził na pociąg do Londynu, a Harriet karmiła dziecko w łóżku i piła herbatę przyniesioną przez Dawida. Kiedy pochylał się, żeby pocałować żonę na pożegnanie i pogłaskać synka po głowie, robił to z żarliwą zaborczością, którą Harriet lubiła i rozumiała, ponieważ obiektem tej zaborczości nic była ani ona, ani dziecko, ale szczęście. Szczęście I Harriet i Dawida.

Wielkanoc była pierwszym z przyjęć rodzinnych. Odpowiednio, choć pobieżnie umeblowane pokoje wypełniły Się siostrami - Harriet, Sarą i Angelą - wraz z mężami i dziećmi. Dorota była w swoim żywiole, na krótko przyjechali też Molly i Fryderyk, którzy przyznali, że dobrze się bawią, ale życie rodzinne na tę skalę jest nie dla nich.

Znawcy angielskiego życia zdążyli już zdać sobie sprawę, że wedle tej potężnej, choć nigdzie niezarejestrowanej miary, którą jest angielski system klasowy, Harriet zajmowała niższą pozycję niż Dawid. Wystarczyło, by Lovattowie czy Burke’owie spotkali Walkerów, a w ciągu pięciu sekund ów fakt zostawał dostrzeżony, choć nieskomentowany - w każdym razie nie werbalnie. Walkerowie nie zdziwili się, kiedy Fryderyk i Molly oznajmili, że przyjechali tylko na dwa dni; bynajmniej nie zmienili zdania po przyjeździe Jamesa Lovatta. Podobnie jak wielu małżonków zmuszonych do rozstania się z powodu różnicy charakterów, Molly i James lubili się spotykać, jeśli wiedzieli, że wkrótce się rozjadą. Zresztą wszyscy dobrze się bawili ł przyznawali, że dom jest do tego stworzony. Przy wielkim stole rodzinnym, gdzie można było dostawić mnóstwo krzeseł, ludzie siedzieli przy długich, miłych posiłkach, albo między posiłkami podchodzili do stołu, żeby pić kawę, herbatę i rozmawiać. I śmiać się... Wsłuchani w śmiechy, glosy, rozmowy, hałasy bawiących się dzieci, Dawid i Harriet brali się za ręce w sypialni, albo na schodach, uśmiechali się i oddychali szczęściem. Nikt, nawet Dorota, nie wiedział, że Harriet znowu jest w ciąży. Nie planowali tego, na pewno nie przed upływem roku, ale tak wyszło. „Przysięgam, że w tym pokoju jest coś rozrodczego”, śmiał się Dawid. Oboje czuli się przyjemnie winni. Leżeli w łóżku, wsłuchani w kwilenie maleńkiego Łukasza za drzwiami, i postanowili nie odzywać się, dopóki wszyscy sobie nie pójdą.

Kiedy powiadomili Dorotę, ta znowu zamilkła.

- Cóż, będziecie mnie potrzebować, prawda? - powiedziała w końcu.

Rzeczywiście jej potrzebowali. Ta ciąża, podobnie jak poprzednia, przebiegała normalnie, ale Harriet czuła się nieswojo, mdliło ją i pomyślała, że co prawda nie zmieniła zdania w kwestii sześciorga (albo ośmiorga czy dziesięciorga) dzieci, ale dopilnuje, żeby między tym dzieckiem a następnym upłynęło sporo czasu.

Przez resztę roku Dorota krzątała się po domu, p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin