„Bohater naszych czasów” M. Lermontow
CZĘŚĆ PIERWSZA
I. BELA
Jechałem rozstawnymi końmi z Tyflisu. Cały bagaż mojego wózka stanowił jeden kuferek, do połowy naładowany notatkami z podróży po Gruzji.. Większość tych papierów, na wasze szczęście, zaginęła, a kuferek z resztą rzeczy, na moje szczęście, ocalał.
Już słońce zaczynało się chować za śnieżne grzbiety gór, gdy wjechałem do Doliny Kojszaurskiej. Woźnica Osetyniec niezmordowanie popędzał konie, żeby przed nocą dostać się na Górę Kojszaurską, i na całe gardło wyśpiewywał pieśni. Piękne miejsce ta dolina! Ze wszystkich stron niedostępne góry, czerwonawe skały obwieszone zielonym bluszczem i uwieńczone grupami czynarów, żółte urwiska porysowane wypłuczyskami, tam hen, wysoko, złota frędzla śniegów, a w dole Aragwa wije się srebrną nicią i połyskuje jak wąż łuskami skóry, spleciona uściskiem z bezimiennym potokiem, który hucząc wypada z czarnego, pełnego mgły wąwozu.
Podjechawszy do podnóża Góry Kojszaurskiej zatrzymaliśmy się koło duchanu. Tłoczyło się tutaj zgiełkliwie ze dwa tuziny Gruzinów i górali; opodal karawana wielbłądów zatrzymała się na nocleg. Musiałem wynająć woły, aby wciągnęły mój wózek na tę przeklętą górę, ponieważ była już jesień i gołoledź — a ta góra ciągnie się prawie dwie wiorsty.
Nie było rady, wynająłem sześć wołów i kilku Osetyńców. Jeden z nich zadał sobie na ramię moją walizę, inni pomagali wołom niemal tylko krzykiem.
Za moim wózkiem czwórka wołów ciągnęła drugą furmankę jakby nigdy nic, nie bacząc na to, że była naładowana po sam wierzch. Ta okoliczność mnie zdziwiła. Za nią szedł jej gospodarz pykając z małej kabardyńskiej fajeczki oprawnej w srebro. Miał na sobie oficerski mundur bez epoletów i czerkieską kosmatą czapkę. Wyglądał na lat pięćdziesiąt; jego smagła cera wskazywała, że ta twarz od dawna poznała zakaukaskie słońce, a przedwcześnie posiwiałe wąsy nie licowały z jego mocnym chodem i dziarskim wyglądem. Podszedłem do niego i ukłoniłem się; odpowiedział mi w milczeniu na ukłon i wypuścił ogromny kłąb dymu.
— Jesteśmy, zdaje się, towarzyszami podróży? Milcząc znowu się ukłonił.
— Pan zapewne jedzie do Stawropola?
— Tak jest... z rzeczami skarbowymi.
— Niech pan powie z łaski swojej, czemu to pańska ciężki wózek ciągną bez żadnego wysiłku cztery woły, a mój, pusty, sześć bydląt ledwie posuwa naprzód przy pomocy tych Osetyńców?
Chytrze się uśmiechnął i znacząco na mnie spojrzał.
— Pan zapewne niedawno na Kaukazie?
— Z rok — odpowiedziałem. Uśmiechnął się ponownie.
— A co?
— Tak sobie. Straszne szelmy ci Azjaci! Pan myśli, że oni coś pomagają tym krzykiem? Diabli ich wiedzą, co krzyczą! A woły ich rozumieją; niech pan zaprzęże, nawet dwadzieścia, gdy oni krzykną po swojemu, żaden nie ruszy z miejsca... Straszne oszusty! I co im pan zrobi?... Lubią zdzierać z przejezdnych... Zbałamucili łotrów! Zobaczy pan, jeszcze wyłudzą od pana na wódkę. Ja ich już znam, mnie nie nabiorą!
— A pan dawno tu służy?
— Tak, służyłem już tutaj przy Aleksym Piętrowiczu — odpowiedział z dumą. — Kiedy przyjechał na linię, byłem podporucznikiem — dodał — i przy nim otrzymałem dwie szarże za akcje przeciw góralom.
— A teraz pan?...
— Teraz jestem zaliczony do trzeciego batalionu liniowego. A pan, jeśli wolno zapytać?...
Powiedziałem mu.
Rozmowa na tym się skończyła i szliśmy dalej obok siebie w milczeniu. Na szczycie góry zastaliśmy śnieg. Słońce zaszło i noc nastąpiła bezpośrednio po dniu, jak to zwykle bywa na południu; ale dzięki odblaskowi śniegów z łatwością mogliśmy rozpoznać drogę, która wciąż jeszcze wznosiła się, choć już nie tak stromo. Kazałem położyć swój kuferek na wózku, zastąpić woły końmi i po raz ostatni obejrzałem się w dół na dolinę— ale gęsta mgła, która falami napłynęła z wąwozów, pokrywała ją całkowicie i żaden dźwięk nie dochodził już stamtąd do naszych uszu. Osetyńcy obstąpili mnie hałaśliwie i domagali się napiwku; ale sztabskapitan tak groźnie na nich huknął, że się w mgnieniu oka rozbiegli.
— Taki to już naród! — powiedział — nawet chleba nie umie nazwać po rosyjsku, a nauczył się: „Oficer, daj na wódkę!" Już Tatarzy według mnie lepsi: ci przynajmniej nie piją...
Do stacji pocztowej pozostawało jeszcze z wiorstę. Dokoła było cicho, tak cicho, że można było śledzić lot komara nasłuchując jego bzykania. Na lewo czerniał głęboki wąwóz; za nim i przed nami granatowe szczyty gór poryte bruzdami, pokryte warstwami śniegu, odcinały się na bladym horyzoncie, który jeszcze zachowywał ostatni odblask zorzy wieczornej. Na ciemnym niebie jęły migotać gwiazdy i rzecz dziwna, wydało mi się, że świecą znacznie wyżej niż u nas, na północy.
Po obu stronach drogi sterczały gołe czarne głazy; tu i owdzie wyglądały spod śniegu krzaki, ale ani jeden suchy listek nie poruszał się i przyjemnie było słyszeć w tym martwym śnie przyrody parskanie zmęczonej pocztowej trójki i nierówne pobrzękiwanie rosyjskiego dzwonka.
— Jutro będzie wspaniała pogoda! — powiedziałem. Sztabskapitan nie odrzekł ani słowa i wskazał mi
palcem wysoką górę wznoszącą się na wprost nas.
— Co to jest? — zapytałem. — Góra Hud.
— No więc cóż?
— Niech pan popatrzy, jak się kurzy;
Istotnie, góra Hud kurzyła się; po jej zboczach pełzały lekkie pasemka obłoków, a na szczycie leżała czarna chmura, tak czarna, że na ciemnym niebie wydawała się plamą.
Już rozróżnialiśmy stację pocztową, dachy otaczających ją sakli i przed nami migały powitalne światełka, gdy raptem wionął wilgotny zimny wiatr, wąwóz zahuczał i sypnął drobny deszcz. Ledwie zdążyłem narzucić burkę, już walił śnieg. Z szacunkiem spojrzałem na sztabskapitana...
— Wypadnie nam tutaj nocować — rzekł kwaśno — w taką zadymkę przez góry nie przejedzie. Co? były lawiny na Krzyżowej? — spytał woźnicy.
— Nie było, panie — odpowiedział woźnica Osetyniec — a wisi dużo, dużo.
W braku izby dla przejezdnych na stacji, dano nam nocleg w kurnej sakli. Zaprosiłem swego towarzysza, by wypił razem ze mną szklankę herbaty, miałem bowiem z sobą żelazny imbryk — jedyna moja pociecha w podróżach po Kaukazie.
Sakla była przylepiona jednym bokiem do skały; trzy śliskie mokre stopnie prowadziły do jej drzwi.
Wszedłem po omacku i natknąłem się na krowę (obora u tych ludzi zastępuje sień). Nie wiedziałem, gdzie się podziać: tu beczą owce, tam warczy pies. Na szczęście z boku zalśniło przyćmione światło i pomogło mi znaleźć drugi otwór, coś na kształt drzwi. Tutaj ukazał się obraz dość zajmujący: szeroka sakla, której dach wspierał się na dwóch zakopconych słupach, była pełna ludzi. Pośrodku trzeszczało rozniecone na ziemi niewielkie ognisko i dym z otworu w dachu, wpychany przez wiatr z powrotem, rozścielał się dokoła tak gęstym całunem, że długo nie mogłem nic zobaczyć; przy ogniu siedziały dwie stare baby, mnóstwo dzieci i jeden wychudły Gruzin, wszyscy w łachmanach. Nie było rady, przysiedliśmy się do ognia, zapaliliśmy fajki i wkrótce imbryk zasyczał przyjaźnie.
— Biedni ludzie! — rzekłem do sztabskapitana wskazując na naszych brudnych gospodarzy, którzy milczeli i patrzyli na nas z jakimś osłupieniem.
— Strasznie głupi! — odpowiedział. — Czy da pan wiarę? nic nie umieją robić, są niezdolni do żadnej oświaty! Już nasi Kabardyńcy lub Czeczeńcy przynajmniej, choć rozbójnicy, hołysze, ale za to szalone pały, gotowi na wszystko, a ci nawet do broni nie mają żadnego upodobania: porządnego kindżału u żadnego z nich się nie zobaczy. Prawdziwi Osetyńcy!
— A pan długo przebywał w Czeczni?
— O, z dziesięć lat stałem tam z kompanią w twierdzy, tej przy Kamiennym Brodzie, wie pan?
— Słyszałem.
— No, drogi panie,. zbrzydły nam te rozbójniki; teraz, chwała Bogu, spokojniej, a bywało, na sto kroków odejdzie człowiek od wału, już gdzieś siedzi kosmaty diabeł i czatuje: zagapisz się na chwilę, aniś się obejrzał — albo arkan na szyi, albo kula w karku. Zuchy, co!...
— Na pewno dużo miał pan przygód? — powiedziałem podniecony ciekawością.
— Jakże mógłbym nie mieć! bywały...
Zaczął teraz skubać lewy wąs, opuścił głowę i zamyślił się. Strasznie mi się chciało wyciągnąć z niego jakąś historyjkę — pragnienie właściwe wszystkim tym, co podróżują i robią zapiski. Tymczasem herbata naciągnęła; wyjąłem z walizy dwie podróżne szklanki, nalałem i jedną postawiłem przed nim. Wypił łyk i rzekł jakby do siebie: — Tak, bywały! — Te słowa były dla mnie nader obiecujące. Wiem, że wojskowi, którzy długie lata spędzili na Kaukazie, lubią pogawędzić, opowiadać; tak rzadko mają do tego okazję: niejeden pięć lat stoi z kompanią gdzieś w zapadłym kącie i przez całe pięć lat nikt mu nie powie „dzień dobry" (bo feldfebel mówi: „życzę zdrowia"). A pogadać byłoby
o czym: dokoła lud dziki, interesujący; codzienne niebezpieczeństwo, bywają nadzwyczajne zdarzenia i mimo woli żal ci się robi, że u nas tak mało się zapisuje.
— Może pan zechce dodać rumu? — rzekłem do mego rozmówcy — mam ze sobą biały z Tyflisu; zimno teraz.
— Nie, dziękuję, nie piję.
— Czemuż to?
— A tak. Przysiągłem sobie. Kiedy byłem jeszcze podporucznikiem, pewnego razu, wie pan, popiliśmy sobie z kolegami, a potem w nocy zrobił się alarm; wyszliśmy więc przed front oddziału podchmieleni, no
i dostało nam się zdrowo, gdy Aleksy Pietrowicz o tym się dowiedział: niech Bóg broni, jak się rozsierdził! O mały włos pod sąd nie oddał.
I rzeczywiście, czasem cały rok żyjesz, bracie, nikogo nie widzisz, a jak do tego jeszcze wódka, człowiek jest zgubiony!
Usłyszawszy to, prawie straciłem nadzieję.
— Weźmy choćby Czerkiesów — mówił dalej — jak się napiją buzy na weselu lub na pogrzebie, zawsze rąbią się szablami. Razu pewnego ledwiem uszedł z życiem, a byłem przecie w gościnie u przyjaznego księcia.
— Jakże to się stało?
— Otóż (nabił fajkę, zaciągnął się i zaczął opowiadać) — otóż, widzi pan, stałem wówczas z kompanią w fortecy za Terekiem; będzie temu wkrótce pięć lat. Raz, jesienią, nadszedł transport z prowiantem; w transporcie był oficer, młody człowiek dwudziestopięcioletni. Zgłosił się do mnie w pełnym umundurowaniu i oświadczył, że kazano mu zostać u mnie w fortecy. Był taki szczuplutki, bledziutki, mundur na nim był taki nowiutki, iż zaraz się domyśliłem, że jest u nas na Kaukazie od niedawna. „Pan zapewne — zapytałem go — został przeniesiony tutaj z Rosji?" — „Tak jest, panie sztabskapitanie" — odparł. Wziąłem go za rękę i powiedziałem: „Bardzo jestem rad, bardzo rad. Będzie panu trochę nudno... no, ale będziemy żyli z sobą po przyjacielsku. Proszę bardzo, niech pan nazywa mnie po prostu Maksym Maksymicz i proszę — po co ten mundur? niech pan przychodzi do mnie zawsze tylko w czapce wojskowej." Dano mu mieszkanie i osiadł w fortecy. .
— A jak on się nazywał? — spytałem Maksyma Maksymicza.
— Nazywał się... Grigori Aleksandrowicz Pieczorin. Miły był chłopiec, zapewniam pana; tylko trochę dziwak. Na przykład: deszcz, zimno, a on cały dzień na polowaniu; wszyscy zziębną, zmęczą się, a dla niego to nic. Zaś kiedy indziej siedzi u siebie w pokoju, wionie wiatr — zapewnia, że się przeziębił; okiennica stuknie— wzdryga się i blednie; a przy mnie chodził na dzika w pojedynkę; bywało, godzinami słowa z niego nie można wydobyć, za to czasem jak zacznie opowiadać, boki zrywać ze śmiechu. Tak, dużo miał dziwactw i widać był bogaty: ileż on miał różnych kosztownych rzeczy!...
— A długo z panem mieszkał? — zapytałem znowu.
— Z rok. Ale już za to pamiętny to dla mnie rok; narobił mi on kłopotów, nie wymawiając! Są przecie doprawdy tacy ludzie, których przeznaczeniem jest, że muszą się im zdarzać różne niezwykłe historie!
— Niezwykłe? — zawołałem z zaciekawioną miną, dolewając mu herbaty.
— No, opowiem panu. O jakieś sześć wiorst od fortecy mieszkał -pewien miejscowy kniaź, z przyjaznych. Synalek jego, piętnastoletni chłopak, przywykł wpadać do nas dzień w dzień to po to, to po owo. I prawdę powiedziawszy rozbałamuciliśmy go z Grigoriem Aleksandrowiczem. A co to była za szalona pała, do wszystkiego zręczny: czapkę z ziemi podnieść w pełnym galopie czy strzelać z karabinu z konia. Jedno było w nim niedobre: strasznie był łasy na pieniądze. Kiedyś żartem Grigori Aleksandrowicz obiecał dać mu czerwońca, jeżeli ukradnie dla niego najlepszego kozła z ojcowskiego stada; i jak pan myśli? zaraz następnej nocy przytaszczył go za rogi. A czasem przyjdzie nam chętka go drażnić, to oczy krwią mu nabiegną i zaraz chwyta za kindżał. „Ej, Azamat, nie zachowasz ty głowy na karku — mówiłem mu — jaman będzie twoja baszka!"
Pewnego razu przyjeżdża sam stary kniaź prosić nas na wesele: wydawał starszą córkę za mąż. a my byliśmy z nim kunakami, więc. wie pan, nie można odmówić, choć to Tatar. Pojechaliśmy. W aule mnóstwo psów przywitało nas głośnym ujadaniem. Kobiety ujrzawszy nas chowały się; te, których twarzom przyjrzeliśmy się, zgoła nie były urodziwe. „Miałem daleko lepsze mniemanie o Czerkieskach" — rzekł do mnie Grigori Aleksandrowicz. „Niech pan poczeka!" — odpowiedziałem mu z chytrym uśmiechem. Wiedziałem, co mówię.
U kniazia w sakli zebrała się już kupa ludzi. Azjaci, wie pan, mają zwyczaj zapraszać na wesele każdego, kto się nawinie. Nas przyjęto z wszelkimi honorami i poprowadzono do izby kunackiej. Jednakże na wszelki wypadek zdążyłem zauważyć, gdzie postawiono nasze konie. — Jakże u nich odbywa się wesele? — zagadnąłem sztabskapitana.
— Ano, zwyczajnie. Naprzód mułła przeczyta im coś z Koranu; potem składają dary nowożeńcom i wszystkim ich krewnym; jedzą, piją buzę; potem zaczyna się dżygitówka i zawsze jakiś oberwaniec, brudny, na lichej, kulawej szkapie udaje dżygita, błaznuje, śmieszy zacną kompanię; potem, gdy zmrok zapadnie, w izbie kunackiej zaczyna się, mówiąc po naszemu, bal. Biedny starowina brzdąka na instrumencie o trzech strunach... zapomniałem, jak to się u nich nazywano, coś w rodzaju naszej bałałajki. Dziewczęta i chłopaki- stają naprzeciw siebie w dwóch szeregach, klaszczą w dłonie i śpiewają. Jedna dziewczyna i jeden mężczyzna wychodzą na środek i zaczynają śpiewnie mówić sobie nawzajem wiersze, byle jakie, a reszta podchwytuje chórem. My z Pieczorinem siedzieliśmy na honorowym miejscu i oto podeszła do niego młodsza córka gospodarza, dziewczyna szesnastoletnia, i odśpiewała na jego cześć... jakby to powiedzieć?... rodzaj komplementu.
— A co ona odśpiewała, nie pamięta pan?
— Hm, zdaje się, że tak: „Zgrabni są, powiadają, nasi młodzi dżygici i kaftany na nich srebrem lamowane, a młody ruski oficer od nich, zgrabniejszy i galony na nim złote. On jak topola między nimi; ale nie rosnąć mu, nie kwitnąć w naszym ogrodzie." Pieczorin wstał, ukłonił się jej przyłożywszy dłoń do czoła i do serca i prosił mnie, żebym jej odpowiedział; dobrze władam ich językiem, więc przetłumaczyłem jego odpowiedź.
Gdy od nas odeszła, szepnąłem Grigoriowi Aleksandrowiczowi: „No co, jaka?"
„Cudna! — odrzekł — a jak ma na imię?" — „Na imię ma Bela" — odpowiedziałem. I rzeczywiście była ładna: wysoka, wiotka, oczy czarne jak u kozicy, rzekłbyś, zaglądały człowiekowi do duszy. Pieczorin w zadumie nie spuszczał z niej oczu i ona często gęsto na niego zerkała... Ale nie tylko Pieczorin zachwycał się śliczną kniaziówną: z kąta izby patrzyła na nią druga para oczu, nieruchomych, płomiennych. Zacząłem się wpatrywać i poznałem mego dawnego znajomka, Kazbicza. Był on, wie pan, ni to przyjazny, ni to nieprzyjazny. Podejrzeń ciążyło na nim dużo, choć nie złapano go na żadnej swawoli. Bywało, przyprowadzał nam do fortecy barany i sprzedawał je tanio; ale nigdy się nie targował: ile zażąda, dawaj, a choćby go zarżnąć, nie ustąpi. Mówiono o nim, że lubi włóczyć się za Kubań z abrekami, i prawdę mówiąc gębę miał arcyzbójecką; był niewielkiego wzrostu, suchy, barczysty... A już zręczny był, zręczny jak bies! Beszmet zawsze porwany, w łatach, a broń w srebrze. A jego wierzchowiec słynął na całą Kabardę — i słusznie, lepszego konia niesposób sobie wyobrazić. Nie darmo zazdrościli mu go wszyscy jeźdźcy i nieraz próbowali ukraść, ale to się nie udawało. Widzę tego źrebca, jakby to było dziś: czarny jak smoła, nogi — struny, oczy niebrzydsze niż u Beli; a co za siła! może galopować choć pięćdziesiąt wiorst;
a ujeżdżony! — jak pies biega za swym panem, nawet jego głos znał! On go czasem nawet wcale nie uwiązuje. Taki już zbójecki koń!...
Tego wieczora Kazbicz był chmurniejszy niż kiedykolwiek i zauważyłem, że pod beszmetem ma kolczugą. „Nie bez kozery ma na sobie tę kolczugę — pomyślałem — już on pewno coś knuje."
W sakli zrobiło się duszno, więc wyszedłem na dwór się orzeźwić. Noc już kładła się na góry i mgła zaczynała rozsnuwać się po wąwozach. ....
Przyszło mi do głowy zajrzeć pod szopę, gdzie stały nasze wierzchowce, zobaczyć, czy mają paszę, a przy tym ostrożność nigdy nie zawadzi: konia miałem świetnego i już niejeden Kabardyniec czule na niego spoglądał przygadując: jakszy tche, czek jakszy!
Skradam się wzdłuż płotu i raptem słyszę głosy; jeden głos. poznałem od razu: to był obwieś Azamat, syn naszego gospodarza; drugi mówił rzadziej i ciszej. „O czym oni tu gadają? — pomyślałem — czy aby nie o moim koniku?" Przysiadłem pod płotem i zacząłem słuchać usiłując nie przepuścić ani słowa; Chwilami śpiewy i gwar buchające z sakli zagłuszały interesującą dla mnie rozmowę.
„Wspaniałego masz konia!. — mówił. Azamat — gdybym był w domu gospodarzem i miał tabun z trzystu klaczy, oddałbym połowę za twojego bieguna, Kazbicz!"
„A, Kazbicz!" — pomyślałem i przypomniałem sobie kolczugę.
„Tak — odpowiedział Kazbicz po dłuższej chwili — w całej Kabardzie nie znajdziesz takiego. Raz, to było za Terekiem, jeździłem z abrekami odbijać rosyjskie tabuny; nie poszczęściło się nam i rozsypaliśmy się na -wszystkie strony. Za mną pędziło czterech Kozaków; słyszałem już za sobą krzyki giaurów, a przede mną był gęsty las. Przywarłem do kulbaki, powierzyłem siebie Allachowi i pierwszy raz w życiu znieważyłem konia uderzeniem bata. Jak ptak dał nurka w gąszcz; ostre ciernie darły mi odzież, suche gałęzie karagaczu biły mnie po twarzy. Koń mój sadził przez pnie, piersią rozrywał krzaki. Lepiej by było porzucić go na skraju i już na piechotę ukryć się w lesie, lecz żal mi było z nim się rozstać i Prorok mnie wynagrodził. Kilkanaście kul gwizdnęło nad moją głową, słyszałem już, jak spieszeni Kozacy biegli po śladach... Nagle przede mną wądół głęboki; biegun mój zastanowił się — i skoczył. Jego tylne kopyta osunęły się i zawisł na przednich nogach. Rzuciłem cugle i zleciałem do wądołu; to ocaliło mego konia: wyskoczył. Kozacy widzieli to wszystko, ale ani jeden nie zszedł, żeby mnie szukać: pewno myśleli, że się zabiłem, słyszałem, jak rzucili się chwytać mojego konia. Krew zalała mi serce; popełzłem po gęstej trawie wzdłuż wąwozu — patrzę: las się skończył, kilku Kozaków wyjeżdża z niego na polanę i oto wyskakuje wprost ku nim mój Karagioz, a wszyscy z krzykiem ruszają za nim; długo, długo się uganiali, zwłaszcza jeden ze dwa razy omal nie zarzucił mu na szyję arkanu; zadrżałem, spuściłem oczy i zacząłem się modlić. Po kilku chwilach podnoszę je i widzę: mój Karagioz leci z rozwianym ogonem, wolny jak wiatr, a giaury daleko ciągną gęsiego po stepie na zmordowanych koniach. Waliach! to prawda, szczera prawda! Do późna w noc siedziałem w swoim wąwozie. Nagle, co ty myślisz, Azamat? W mroku słyszę, biega po brzegu wąwozu koń, parska, rży i bije kopytami o ziemię; poznałem głos mojego Karagioza: to był on, mój towarzysz! Od tej pory nie rozstawaliśmy się."
I słychać było, jak klepał dłonią po gładkiej skórze swego bachmata dając mu różne czułe przezwiska. - „Gdybym miał tabun z tysiąca klaczy — rzekł Azamat— oddałbym tobie cały za twojego Karagioza."
„Jok , nie chcę" — odpowiedział obojętnie Kazbicz.
„Posłuchaj, Kazbicz — mówił przymilając się Azamat — tyś dobry człowiek, tyś mężny dżygit, a mój ojciec boi się Rosjan i nie puszcza mnie w góry; oddaj mi swego konia, a zrobię wszystko, co chcesz, dla ciebie ukradnę ojcu jego najlepszy karabin lub szablę, czego, tylko zapragniesz, a jego szabla to prawdziwa gurda: przyłóż ostrzem do ręki, sama w ciało się wpije, a kolczuga taka jak twoja to dla. niej nic."
Kazbicz milczał.
„Pierwszy raz, gdym ujrzał twego konia — ciągnął dalej Azamat — gdy on pod tobą tańczył i skakał rozdymając chrapy, a krzemienie bryzgały mu spod kopyt, w mojej duszy stało się coś niepojętego i od tej pory wszystko mi obmierzło: na najlepsze bieguny mego ojca patrzyłem -z pogardą, wstyd mi było na nich się pokazać i tęsknota mną owładnęła; tęskniąc przesiadywałem całe dni nad urwiskiem i co chwila w myślach moich stawał ten wrony rumak, jego zgrabny chód, jego gładki, prosty jak strzała grzbiet; patrzył mi w oczy swoimi mądrymi oczami, jak gdyby chciał coś powiedzieć. Ja umrę, Kazbicz, jeżeli ty mi go nie sprzedasz!" — rzekł drżącym głosem Azamat.
Zdawało mi się, że się rozpłakał, a muszę panu powiedzieć, że Azamat był to smarkacz niesłychanie uparty i niczym nie można było wycisnąć z niego łez, nawet gdy był jeszcze młodszy.
W odpowiedzi na jego łzy rozległo się coś w rodzaju śmiechu.
"Słuchaj! — rzekł twardo Azamat — widzisz, ja się ważą na wszystko. Chcesz, ukradną dla ciebie moją siostrę? Jak ona tańczy! jak śpiewa! a haftuje złotem, cudo! Nie miał takiej żony nawet padyszach turecki... Chcesz? czekaj na mnie jutro w nocy tam, w wąwozie, gdzie płynie potok: pójdę z nią tamtędy do sąsiedniego aułu i ona twoja. Czyż Bela nie warta twojego bachmata?"
Długo, długo milczał Kazbicz; wreszcie zamiast odpowiedzi zanucił półgłosem starodawną pieśń:
Dużo krasawic w siołach na zboczach.
Gwiazdy pałają w mrokach ich oczu.
Kochać je słodko — ponętna dola; Ale weselsza junacka wola. Za złoto kupisz i cztery żony, Zaś nie ma ceny rączy koń wrony: Z każdej obierzy cię wyprowadzi, On nie zawiedzie, on cię nie zdradzi.
Na próżno Azamat błagał go, żeby się zgodził, i płakał, i schlebiał mu, i przysięgał; wreszcie zniecierpliwiony Kazbicz przerwał mu:
. „Idź precz, głupi smarkaczu! Gdzie tobie jeździć na moim koniu? Da pierwsze trzy kroki, zrzuci cię i rozbijesz sobie łeb o kamienie."
„Mnie!" — wrzasnął z wściekłością Azamat i żelazo dziecinnego kindżału zadzwoniło o kolczugę. Silna ręka odepchnęła go precz i uderzył się o płot tak, że płot się zachwiał. „Będzie chryja!" — pomyślałem, rzuciłem się do stajni, okiełznałem nasze konie i wyprowadziłem je na tylny dziedziniec. W dwie minuty później w sakli podniósł się już straszny gwałt. Oto, co się stało: Azamat wpadł tam w porwanym beszmecie wołając, że Kazbicz chciał go zamordować. Wszyscy wybiegli, chwycili karabiny — i zaczęło się! Krzyk, zgiełk, strzały; tylko Kazbicz siedział już na koniu i jak bies wiercił się wśród tłumu na ulicy opędzając się szablą. „Niedobra to rzecz w cudze sprawy nos wtykać — rzekłem do Grigoria Aleksandrowicza chwyciwszy go za rękę — czy nie lepiej wynieść się co prędzej?" „Niech pan poczeka, czym to się skończy?" „Z pewnością źle się skończy; u tych Azjatów zawsze tak: nażłopali się buzy i dalejże rżnąć się!" Dosiedliśmy koni i popędziliśmy do domu.
— A co Kazbicz? — zapytałem niecierpliwie sztabskapitana.
— Takiemu nic się nie stanie! — odparł dopijając szklankę herbaty. — Wymknął się!
— I nie ranny? — zapytałem.
— A kto go tam wie! Żywotni są, zbóje! Widywałem niektórych w bitwie na przykład: cały przecież pokłuty jak rzeszoto bagnetami, a precz wymachuje szablą. — Sztabskapitan umilkł i po dłuższej chwili mówił dalej, tupnąwszy nogą o ziemię:
— Nigdy sobie jednej rzeczy nie daruję: diabli nadali, że po powrocie do twierdzy powtórzyłem Grigoriowi Aleksandrowiczowi wszystko, co słyszałem siedząc za płotem; śmiał się, taki sprytny! a sam coś umyślił.
— A co takiego? Proszę, niech pan opowie.
— No, już trudno! Kiedy zacząłem opowiadać, trzeba mówić dalej:
W jakieś cztery dni potem przyjeżdża Azamat do twierdzy. Jak zwykle zaszedł do Grigoria Aleksandrowicza, który mu zawsze dawał smakołyki. Byłem tam. Zaczęła się rozmowa o koniach i Pieczorin jął wychwalać konia Kazbicza: taki rączy, piękny, niczym sarna — no, po prostu jego zdaniem takiego nie ma na całym świecie.
Zabłysły oczki u tatarczuka, a Pieczorin niby to tego nie dostrzega; ja zaczynam mówić o czym innym, a on zaraz kieruje rozmowę na konia Kazbicza. Ta historia powtarzała się za każdym razem, gdy przyjeżdżał Azamat. W trzy tygodnie później zauważyłem, iż Azamat blednie i schnie, jak to bywa z miłości w powieściach. Co się tu dzieje?
Widzi pan, później dopiero dowiedziałem się o tej całej grze Pieczorina: Grigori Aleksandrowicz rozdrażnił go do tego stopnia, że choć do wody skoczyć. Pewnego razu tak mu wprost wypalił: „Widzę, Azamat, że mocno ci się ten koń udał, ale prędzej własne ucho zobaczysz! No, powiedz, co byś dał temu, kto by ci go podarował?..."
„Wszystko, co zechce"— odpowiedział Azamat.
„W takim razie ja ci go zdobędę, ale pod warunkiem... Przysięgnij, że ten warunek spełnisz..." „Przysięgam... Przysięgnij i ty!"
„Dobrze! Przysięgam, będziesz miał konia; ale za niego musisz mi oddać siostrę Belę: Karagioz będzie jej kałymem. Spodziewam się, że interes dla ciebie korzystny."
Azamat milczał.
„Nie chcesz? No, jak ci się podoba! Myślałem, że jesteś mężczyzną, a tyś jeszcze dzieciak: za młodyś na jazdę konno..."
Azamat zaczerwienił się gwałtownie. „A mój ojciec?" — zapytał.
„Czyż on nigdy nie wyjeżdża?"
„Prawda..."
„Zgadzasz się?..."
„Zgadzam — wyszeptał Azamat, blady jak śmierć. — -Więc kiedy?"
„Za pierwszym razem, gdy Kazbicz przyjedzie tutaj; obiecał przypędzić dziesięć baranów: resztą to moja rzecz. Pamiętaj, Azamat!"
No i ułożyli między sobą tę sprawę... prawdę mówiąc, niedobrą sprawę! Później mówiłem to Pieczorinowi, ale on mi odparł, że dzika Czerkieska powinna być szczęśliwa mając takiego miłego męża jak on, bo według ich obyczajów on jednak będzie jej mężem, a Kazbicz to zbój, którego należało ukarać. Niech pan sam osądzi, co mogłem na to odpowiedzieć?... Ale wówczas nic nie wiedziałem o ich spisku. Otóż raz przyjechał Kazbicz i pyta, czy nie potrzeba baranów i miodu kazałem mu dostarczyć nazajutrz. „Azamat! — powiedział Grigori Aleksandrowicz — jutro Kazbicz wpadnie w moje ręce; jeśli dziś w nocy Bela nie będzie tutaj, nie zobaczysz konia..."
„Dobrze!" — rzekł Azamat i popędził do aułu. Wieczorem Grigori Aleksandrowicz uzbroił się i wyjechał z twierdzy; jak oni załatwili tę sprawę, nie wiem — wrócili obaj w nocy i wartownik widział, że w poprzek kulbaki Azamata leżała kobieta ze związanymi rękami i nogami, z głową spowitą w czadrę.
— A koń? — spytałem sztabskapitana.
— Zaraz, zaraz. Nazajutrz wczesnym rankiem przyjechał Kazbicz i przypędził dziesięć baranów na sprzedaż. Uwiązawszy konia przy płocie wszedł do mnie; poczęstowałem go herbatą, gdyż chociaż to rozbójnik, był jednak moim kunakiem.
Zaczęliśmy gadać o tym, o owym... Raptem patrzę, Kazbicz drgnął, zmienił się na twarzy — i do okna, ale okno na nieszczęście wychodziło na zadwórze. „Co ci jest?" — zapytałem.
„Mój koń!... koń!" — zawołał drżąc cały.
Istotnie, usłyszałem tętent: „To pewno jakiś Kozak przyjechał..."
„Nie! Urus jaman, jaman! " — ryknął i zerwał się z miejsca jak dziki irbis. W dwóch skokach był już na dworze. W bramie twierdzy wartownik zagrodził mu drogę karabinem; przeskoczył przez karabin i pędem pobiegł gościńcem... W dali kłębił się kurz, Azamat cwałował na rączym Karagiozie; Kazbicz wyrwał w biegu karabin z pokrowca i wystrzelił. Z minutę stał nieruchomy, póki się nie przekonał, że chybił; potem zawył, rżnął karabinem o kamień, rozbił broń w kawałki, runął na ziemię i zaszlochał jak dziecko... Dokoła niego zebrali się ludzie z twierdzy, nikogo nie widział; postali, pogadali i poszli z powrotem; kazałem położyć obok niego pieniądze za barany — nie tknął ich, leżał twarzą do ziemi jak trup. Czy uwierzy pan, że przeleżał tak do późnej nocy i całą noc?... Dopiero rano przyszedł do twierdzy i zaczął prosić, żeby mu wskazać rabusia.. Wartownik, który widział, jak Azamat odwiązał konia i umknął na nim, nie uznał za potrzebne ukrywać. Na dźwięk tego imienia oczy Kazbicza rozbłysły i udał się do aułu, gdzie mieszkał ojciec Azamata.
— A cóż ojciec?
— Ba, w tym cała rzecz, że go nie zastał: wyjechał gdzieś na sześć dni, inaczej czyż Azamatowi udałoby się porwać siostrę?
A kiedy ojciec powrócił, nie było ani córki, ani syna. Taki szczwany: zrozumiał przecie, że nie ocali głowy, gdyby dał się złapać. Przepadł od tego czasu bez wieści: zapewne przystał do jakiejś szajki abreków, no i złożył szaloną głowę za Terekiem lub za Kubaniem: to mu się należało.
Przyznam się, i ja miałem z tym kłopot nie lada. Jak tylko się dowiedziałem, że Czerkieska jest u Grigoria Aleksandrowicza, nałożyłem epolety, przypiąłem szpadę i poszedłem do niego.
Leżał w pierwszym pokoju na łóżku podłożywszy jedną rękę pod głowę i trzymając w drugiej zgasłą fajkę; drzwi do następnego pokoju były zamknięte na klucz i klucza w zaniku nie było. To wszystko od razu zauważyłem... Zacząłem chrząkać i postukiwać obcasami o próg, a on udał, że nie słyszy.
„Panie podchorąży! — powiedziałem możliwie surowo. — Czyż pan nie widzi, że do. pana przyszedłem?"
„Ach,- dzień dobry, Maksymie Maksymiczu! Może pan pozwoli fajkę?" — odpowiedział nie wstając.
„Przepraszani! Nie jestem Maksym Maksymicz: jestem sztabskapitan."
„Wszystko jedno. Może pan pozwoli herbaty? Gdyby pan wiedział, jaki mam kłopot."
„Wiem wszystko" — odpowiedziałem podszedłszy do łóżka.
„Tym lepiej: nie jestem usposobiony do opowiadania;"
„Panie podchorąży, popełnił pan czyn, za który i ja mogę odpowiadać..."
„Ii, niech pan da spokój! Też mi zmartwienie? Przecie u nas od dawna wszystko do spółki."
„Co to za żarty? Proszę oddać szpadę!"
„Mitka, szpadę!..."
Mitka przyniósł szpadę. Po spełnieniu swego obowiązku siadłem przy nim na łóżku i powiedziałem:
„Posłuchaj, Grigoriu Aleksandrowiczu, przyznaj się, że to nieładnie."
„Co nieładnie?"
„A to, żeś porwał Belę... Co to za bestia ten Azamat! No, przyznaj się" — powiedziałem mu.
„Ale skoro ona mi się podoba?..."
No, i co można było na to odpowiedzieć?... Zbaraniałem. Jednakże po dłuższym milczeniu powiedziałem mu,- że jeśli ojciec zażąda jej powrotu, to trzeba będzie oddać.
„Wcale nie trzeba!" „Przecie się dowie, że ona jest tutaj." „A jak się dowie?"
Znowu zbaraniałem. „Maksymie Maksymiczu, niech pan posłucha! — rzekł Pieczorin siadając — przecie pan jest dobry człowiek, a jeżeli oddamy córkę temu dzikusowi, on ją zarżnie albo sprzeda. Rzecz załatwiona, nie trzeba tylko samemu psuć sprawy; niech pan zostawi Belę u mnie, a u siebie moją szpadę..."
„Niechże mi ją pan pokaże"—powiedziałem.
„Jest za tymi drzwiami; ale ja sam. dzisiaj daremnie chciałem ją widzieć: siedzi w kącie, zawinięta w. czadrę, nie mówi i nie patrzy; płochliwa jak dzika sarna. Wynająłem naszą szynkarkę, ona mówi po tatarsku, będzie jej usługiwała i oswoi ją z myślą, że jest moja, ponieważ do nikogo nie będzie należała prócz mnie" — dodał uderzywszy pięścią w stół. I co do tego się z nim zgodziłem... Co miałem robić? Są ludzie, z którymi trzeba koniecznie się zgadzać.
— No i co? — spytałem Maksyma Maksymicza — czy istotnie Pieczorin oswoił ją i przywiązał do siebie, czy też zmarniała w niewoli z tęsknoty za ojczyzną?
— Co też pan mówi, dlaczego z tęsknoty za ojczyzną? Z fortecy widać było te same góry co z aułu, a tym dzikusom nic więcej nie potrzeba. A przy tym Grigori Aleksandrowicz codziennie dawał jej jakiś podarunek: w pierwszych dniach milcząc dumnie odpychała prezenty, które wówczas dostawały się szynkarce i podniecały jej krasomówstwo. Ach, podarki! Czego kobieta nie zrobi za kolorową szmatkę!... No, ale to nie należy do rzeczy... Długo porał się z nią Grigori Aleksandrowicz; jednocześnie uczył się tatarskiego, a ona zaczynała rozumieć nasz język. Stopniowo przyzwyczaiła się patrzeć na niego, z początku spode łba, zezem i wciąż się smuciła, śpiewała swoje pieśni półgłosem; bywało, że i mnie robiło się smutno, gdy słuchałem jej z sąsiedniego pokoju.. Nigdy nie zapomnę jednej sceny: przechodziłem obok okna i zajrzałem przez nie; Bela siedziała na przypiecku, zwiesiwszy głowę na piersi, a Grigori Aleksandrowicz stał przed nią. „Posłuchaj, moja peri — mówił — przecie wiesz, że wcześniej czy później musisz być moją, więc po cóż mnie męczysz? Czy kochasz jakiegoś Czeczeńca? Jeżeli tak, natychmiast puszczę cię do domu." Ledwie dostrzegalnie drgnęła i pokręciła głową. „A może — mówił dalej — jestem ci całkiem nienawistny?" Westchnęła. „Albo t...
gumisz