Deotyma
PANIENKA Z OKIENKA
STARODAWNY ROMANSIK
I.
W kamiennym pierścieniu.
Szedł sobie najspokojniéj, powłócząc oczami po tych cudnych i cudacznych rzeczach,
których może póki życia niemiał już oglądać, gdy znienacka ozwały się za nim wesołe
przygrywania i szmery posuwiste, jakoby od nadciągającéj ciżby. Obejrzał się, przystanął,—
a tu z bocznéj przecznicy płynie orszak strojny,
z kapelą na czele. Przodem i do koła—jak to zwykle w podobnych razach — wali tłum
ciekawéj gawiedzi. Wnet się téż zrobiło tak ciasno, że Pan Kaźmiérz musiał coprędzéj ustąpić
pod ścianę. Wprawdzie ulica nie należała bynajmniéj do wązkich, ale jak wszystkie
główniejsze ulice Gdańska, była z obu stron zastawiona dwoma szeregami dużych ganków,
czyli raczéj tarasów, które głęboko wrzynając się w jéj koryto, szczupły tylko przepływ
zostawiały dla jezdnych
i pieszych.
Oparł się więc o podmurowanie jednego z onych tarasów, a że był słuszny, mógł
ponad
głowami dobrze widziéć przeciąganie wesela, bo zaraz poznał, że to weselny orszak.
Naprzód, po trzech rzędem, szli grajkowie, dmący w trąby, piszczałki, fletnie i różne
inne fujary, takie pokręcone, takie pozawijane, jakby jakie świeciste węże.
Potém szła gromada młodych ludzi, dość suto wyglądających. Buty miękkie,
lejkowato rozwarte. Ubiory obcisłe, o bufiastych rękawkach, niby pozszywane
z pasów dwubarwnych, w podłuż popękanych i nasianych sterczącemi wypuszczkami.
U jednych krezy okrągłe, u drugich już nowomodne obwisłe kołnierze, spadające
na piersi we dwa trójkątne koronkowe końce. U ramion krótkie płaszczyki, tak zwane
wówczas "półmancia». Nad tém wszystkiém kapelusze ogromne, o wywiniętem skrzydle i
kiściastych piórach.
Jeden tylko Pan Młody niemiał pióra; miał za to inną ozdobę, która naszemu widzowi
mile wpadła w oczy; były to dwa malutkie, zieloniuchne wianeczki, wzajemnie w siebie
zadzierzgnięte jakby dwa ogniwa łańcucha, i przytwierdzone do
główki kapelusza, gdzie tworzyły rodzaj mirtowéj kokardy, a dla bystrych oczu, hieroglif
miłości.
Za kawalerami szły panny, także po trzy rzędem. Ubrania ich pstrzyły się różnemi
barwami, ale krój miały jeden, nieodmienny. Suknia sztywna, w ciągnione floresowe wzory, z
tyłu mocno powłóczysta, u dołu strefowana kilku passamonami, z ciemnych taśm
kamelorowych, albo z czarnego axamitu. Na przód spódnicy
spuszczał się długi a wązki fartuszek, w domu zwykle płócienny, a od stroju rąbkowy,
powiewny jakby biała szarfa. Stanik twardy i długi, dosadnie zarysowywał utoczenie kibici.
Rękawy podobne do męzkich, wydęte, rozporkami zatrzęsienie, ściągały się u dłoni pod
koronkowy mankiet, a z ramion tworzyły dwie wypukłe bańki, niby dwie podpórki mające
podtrzymywać równowagę krézy. Ta ostatnia bywała najrozmaitszych rodzajów: czasem
grubo rurkowana, a mała
w obwodzie, czasem znów cieniuchna, ledwie troszeczkę falująca, a za to szeroka jakby
tarcza. Z jéj środka, niby pisklę z gniazda, wystawała główka gładka
i mydłkowata, bo przy krézie, wszelkie bogatsze ufryzowanie stawało się niemożebném;
głowa musiała być maleńką i okrągluchną, ażeby mogła poruszać się swobodnie w téj ciasnéj,
ostro-prążkowanéj konsze. To téż wszystkie włosy podczesywano w górę i zaplatano w jeden
warkocz, którego kręgi ukrywały się
z tyłu pod czarną axamitną bramką, lub pod czółkiem z różnobarwnych wstążek.
Białogłowa idąca do kościoła, zarzucała jeszcze na suknie płaszczyk osobliwszy a
prześliczny; kładł on się pod krézę, z którą stanowił niby jedną całość; uszyty po prostu w
kwadrat, z muślinu lub lekkiéj wełny, niemiał rękawów ani żadnych ozdób, tylko pod szyją
był lekko zmarszczony, i cały w podłuż karbowany, tak że kobiéta szła spowinięta od stóp do
głowy, w jeden wielki
a miękki wachlarz.
Czasem, gdy płaszczyk się odchylił, można było dojrzéć jeszcze inny jaki szczegół, cechujący
ubranie ówczesnéj Gdańszczanki; naprzykład cięgaturę, czyli ów sznur nieodstępny jakim się
okręcała w pasie, a którego jeden koniec opadał na fartuszek, podczas kiedy drugi, opatrzony
całym pękiem kluczyków, igielników, nożyczek i szydełek, wpuszczany był zazwyczaj do
bocznéj kieszeni. Na tym sznurze przewieszano téż i facolet, czyli chustkę od nosa, gdy
rączka strudziła się jéj trzymaniem; a i chustka była wzorzysta, chwaścikami u czterech
rogów zakończona, i rączka schludnie zawinięta w rękawicę o misternych wyszywaniach.
Panowie i panny widocznie byli zadowoleni ze swojéj strojności, bo szli
z piersią wydętą jak u pawia, zérkając na przyglądające im się tłumy. Ale pan Kaźmiérz
patrzył obojętnie; podobnych strojów, mniéj lub więcéj wykwintnych, mógł codzień widywać
krocie; podobny orszak weselny, to w ludnym Gdańsku nie nowina. Dopiero za szeregami
panien, dostrzegł coś takiego co go naprawdę zadziwiło, coś tak nadzwyczajnego, że oparł
obie ręce o czekanik, aby wspiąć się na palce i lepiéj zobaczyć. t
Szła Panna Młoda między dwiema druchnami. Wszystkie trzy miały suknie
z najprzedniejszéj białawo-płowéj «pawłoki» (która, jak wiadomo, była uprzywilejowaną
tkanką szat koronacyjnych), a na sukniach płaszcze okrągłe purpurowe, z gronostajowemi
wyłogami u przodu, z bogatą klamrą u spięcia.
I, o dziwo! płaszcze
te w górze nie wywijały się żadnym kołniérzem, ale były wszyte w obramowanie złote, i
wycięte kołem tak szerokiém, że nietylko szyja, ale i skrawek popiersia, wykwitały z nich bez
osłony.
Włosy téż, wolne od pęt codziennych, jakby drugi płaszcz rozpuszczone, wiły się po
ramionach i spływały po barkach.
Na włosach, każda z nich miała koronę złotą, cudnie wyrobioną w różne liściowe
przezrocza i strzeliste pąki.
Korona Panny Młodéj była najwyższa. Wzrostem także oblubienica górowała nad parą
swoich towarzyszek, i postawę miała okazałą, i w obliczu taką powagę, że ludzie przed nią się
rozstępowali, jakby przed urodzoną królową.
W czasach, kiedy rosnąca ciągle srogość praw przeciwzbytkowych, wykluczała z
ubiorów mieszczańskich wszelkie cenniejsze tkaniny i futra, a zwłaszcza wszelkie drogie
kruszce i kamienie, — w czasach, kiedy Protestantyzm, coraz
bardziéj zacinający się i posępniejący, zaczynał narzucać już nietylko duszom ale i sukniom
Purytańską surowość, — w takich czasach, te łabędzie szyje, te szkarłaty i złota, mogły
słusznie zadziwiać na ulicach Gdańska, i Pan Kaźmiérz
teraz dopiero zrozumiał, dlaczego tak wielka ciżba leciała za tym orszakiem.
Po drodze téż ciągle przybywało śledzących oczu; na wszystkich piętrach zapalały się
one po za wypukłemi szybkami; niejedno okno zabrzękło, roztwierane co żywo, dla
przepuszczenia kilku głów natłoczonych.
Ale widowisko krótko trwało. Trzy koronne postacie przepłynęły jakby widziadła. Za
niemi pokazali się rodzice Państwa Młodych, otoczeni starszyzną. Tu, między mężatkami,
znowu karbowane kołnierze i płaszcze, znowu suknie sztywne, tylko już bez fartuszków, na
głowach czarne bramki, ale już obszyte koronką, tworzącą z nich djademowe półkornecie.
Między starszemi mężczyznami, więcéj biretów niżeli kapeluszy, więcéj futrzystych
armmantelów niżeli obcisłych kabatów.
Nakoniec wysypała się ostatnia kupka ciekawych, orszak skręcił w inny poprzeczny
zaułek, fletnie i stąpania powoli przycichły, i Pan Kaźmiérz znów się znalazł na pustéj ulicy.
— A to mi Panna Młoda! — Pomyślał. — Ustrojona jakoby druga Ester. Taką
prowadzić do ołtarza, to splendor! Ona wszystkim królowa, a pan-mąż jéj król. Niechno ja
tylko stanę kiedy na ślubnym kobiercu, to moja panna musi bez pardonu mieć takowy płaszcz
i koronę. Będą ci tam coprawda Panowie Bracia u nas
wydziwiali nad oną komedyą, ależ morskiemu człeku wolno przecie ustroić żonę «per modum
Gedanensem». Będzie tedy tak obleczona, jeno buzię musi mieć inakszą, bo ta nijak nie
przypadła mi do serca; okrutnie pyszna, i na dobitkę, włosy jak u kruka. Żona kruk, to i mruk.
Wedle mego widzimisię, żonka powinna być niezaduża, ustrugana jako ta łątka, ze złotemi
kędziorkami, z turkusikowemi oczkami, a wiecznie śmiejąca się jako ten mały ptaszek, co to
zawdy podska-
kiwa, pośpiéwywa, a jak chcesz to z ręki jé, a jak chcesz to dzióbka daje. Rzecze kto, że o
taką łatwo, a nieprawda. Jam już niemało świata objachał, no
i jeszczem nie nalazł owéj co mi się śni.
Tu Pan Kaźmiérz trochę sobie westchnął, i—jak zwykle czynią ci którzy wzdychają—
podniósł w górę oczy.
Ledwie podniósł, a tu cały się wzdrygnął, złożył ręce i szepnął:
— Jezu najsłodszy! A wszakci to akurat ona!
Mówiąc te słowa, patrzył w najwyższe okno domu, który stał naprzeciw niego po
drugiéj stronie ulicy. Okno to wycięte w samym szczycie budynku, było zupełnie okrągłe,
obrębione sznurową rzeźbą. W tym kamiennym pierścieniu, rozkwitało coś podobnego do
wielkiéj stokrotki; kréza biała, przejrzysta, drobno prążkowana, wypełniała prawie całe
okienko, a jak wśrodku białéj stokroci połyska złota kulka, tak w tym okrągłym kołnierzyku
świéciła główka złotowłosa, bramką z niebieskich wstążek przepasana, bijąca słonecznym
blaskiem świeżéj cery, wdzięku i figlarności, z ustami jak maliny, z oczami jak turkusiki.
Oczy te były ciekawie wpatrzone w Pana Kaźmiérza. I miały na co patrzéć. Już i
podczas pochodu weselnego, niejedna głowa zwracała się ku niemu, niejedno spojrzenie
skrzyżowało się z jego wzrokiem.
Bo téż Imci Pan Kaźmiérz Korycki, Po-
rucznik od Marynarki Jego Królewskiej Mości Władysława IV, był wyraźnie stworzony do
dwóch rzeczy; do bicia nieprzyjaciół i podbijania serduszek. Wysoki a smukły, mocny a
zwinny, wdzięczący się a zuchowaty, lubił każdemu i każdéj blizko zaglądać w oczy. Twarz
miał ogorzałą porządnie od morskich nawałności,
a jędrną jak spiż, i przy każdém wzruszeniu wybuchającą rumieńcami, które przelatywały
szybko niby błyśniecie lontu. I piwne jego źrenice były tak pełne iskier, że gdy się w kogo
bystro wpatrzył, to go temi oczami siekł jakby rózgami płomiennemi. Siarczysty kawaler.
Ubrany był dosyć osobliwie: nawpół po naszemu, a nawpół z cudzoziemska, bo téż
tak mniéj więcéj wyglądała cała flotta Pucka, w któréj urządzeniu wzorowano się z początku
na marynarkach obcych, a zwłaszcza na Szwedzkiéj, najbliższéj nam wedle sąsiedztwa, i
najlepiéj znanéj z powodu częstych, zbrojnych sporów.
Miał więc Pan Kaźmiérz obcisły kaftan, czyli tak zwany kolet, z łosiéj skóry, na ukos
przepasany czarnym rzemiennym bandoletem, u którego wisiał obosieczny, nieco
zakrzywiony kordelas. Rajtuzy uszyte z granatowéj rasy, pod
kolanem były przewiązane i wpuszczone w obuwie, składające się nie ze zwykłych butów, ale
ze zgrabnych półbuciów bez cholew, żeglarz bowiem jak góral, potrzebował nóg lekkich, dla
uwijania się po stromych piąterkach i oślizgłych
wklęsłościach ówczesnych okrętów.
Na kolecie nosił półkopieniak, z kroju dość
podobny do burki, ciemny i włochaty po wierzchu, więc dobry na słotę lub wichurę, ale dobry
i na pogodę, bo podbity czerwonemi nicami, i które w dzień jasny odrzucały się na ramiona, i
rozweselały ubranie.
Głowa Pana Kaźmiérza nie była podgoloną; mało kto jeszcze wtedy u nas oszpecał się
owym dzikim tatarskim wymysłem. Włosy jego, drobno skędzierzawione, przypominały ten
sposób uczesania, jaki późniéj został nazwanym «à la Titus»,
a który na ówczesnych wizerunkach już często daje się spostrzegać.
Włosy te Pan Kaźmiérz przykrywał, nie spiczastym szwedzkim, ani okrągłym
niemieckim kapeluszem, ale kosmatą, szczeropolską czapką, edną z owych prześlicznych,
fantastycznych czapek, jakie u nas kwitły za Wazów. Brzegi jéj
były w górę wywinięte i przeróżnie ponacinane, a u przodu stała kitka czarna, przytwierdzona
zanklem srebrnym z emalią, gdzie drobniutko wymalowany, kraśniał herb Marynarki Puckiéj,
ten sam co był wyszyty na Banderze królewskiéj, mianowicie: ręka po ramię obnażona,
trzymająca dobyty miecz; wszystko w polu czerwoném.
Jednak ta czapka, choć tak piękna, stała się teraz dla Pana Kaźmiérza narzędziem
niepomyślnéj próby. Ledwie bowiem spostrzegł, że panienka z okienka na niego spogląda,
zerwał ową czapkę z głowy i bardzo układnie się ukłonił.
Tymczasem skutek zawiódł oczekiwanie. Panienka nietylko nie oddała ukłonu, ale
przestraszona
zaczepką nieznajomego, zapłoniła się gwałtownie, (przez co — wedle uwagi pana Kaźmiérza
— obrazek uległ takiéj zmianie, jakby kto w złote serduszko stokrotki wetknął czerwony
pączek róży), wycofała głowę z okienka, i znikła w jego
ciemnéj głębi.
— Szkoda! — Mruknął Pan Kaźmiérz. — Spłoszyłem oną śliczną apparycyę. Trzeba
rzecz naprawić. Czasem dobra wiolencya, a czasem paciencya. Zażyjmy teraz téj wtóréj.
Powiedają, że kiedy dyabeł niemoże białogłowy na żaden lep ułowić, to zawsze w końcu
weźmie ją na ciekawość. Poczekajmyż. Może i ta panienusia,
z ciekawości raz jeszcze wyściubi swój aniołkowy pyszczek?
Daléj więc stał i wpatrywał się w kamienny pierścień. Czasem wodził oczami po
niższych trzech piętrach kamienicy, dla sprawdzenia, czy panienka nie wygląda jakiém inném
oknem? A tak patrząc, dziwił się i piękności domu.
— Dalibóg, nie dom jeno templum. Że téż to ta cackana struktura nie wpadła mi
jeszcze nigdy w oczy?..
Rzecz łatwo się tłumaczyła. Zajęty swoją wodną służbą, Pan Porucznik rzadko bywał
w Gdańsku, a jeżeli się tam pokazał, to tylko na kilka godzin, dla przelotnéj uciechy; wtedy
chodził najczęściéj po ulicy Długiéj, która jest najludniejszą i najweselszą w Gdańsku, a choć
czasem przeszedł się po innéj, to wolał patrzéć na buziaki, niżeli na domy.
Dzisiaj wszakże, niemając nic innego przed
oczami, dobrze się przypatrzył «cackanéj» kamienicy.
Należała ona do węższych, dwuokiennych, ale do najstrojniejszych. Oko niemogło się
tam doszukać ani skrawka nagiego muru; od góry do dołu była to jedna kaskada złoceń,
rzeźb, szkiełek i malowań.
A najprzód, część dolna wysuwała się do widza tarasem, (tak zwanym przez
miejscowych mieszkańców Beischlagiem), na który prowadziło pięć kamiennych schodków.
Taras był ubrany w kwitnące donice, i obwiedziony kratką, wykutą,
a raczéj wydzierganą z żelaza; sploty jéj pogięte w zakrętne gałązki, miały nawet wiele części
suto pozłacanych, zwłaszcza tam, gdzie kowacz powypuszczał
z nich liście, szyszki i jabłuszka. Pozłocił on i poręcze od schodków, oparte na dwóch
kamiennych kulach, owych sławnych kulach przedgankowych, które zawsze
stanowiły jedną ze znamiennych cech budownictwa Gdańskiego.
Na taras wychodziło dolne okno, zaplecione także wyzłacaną kratą, i drzwi o jedném
skrzydle, dębowe, przepięte świecącemi antabami, wprawione w odrzwia kamienne, których
łuk okrągły wywijał się w górę lekką igłą.
Każde z wyższych piąter przedstawiało dla oka trzy filary, przedzielone dwoma
wysokiemi oknami. W tych oknach już nie było zakratowań, tylko siatka
z ołowianych oczek, w których szyby drobne a wypukłe nakształt kukie-
łek, błyszczały pod słońcem, z iście brylantową rzęsistością.
Na pierwszém piętrze, do filarów grubych i bogatych, przyparte były posągi trzech
mężów. Patrzący mógł dobrze się z niemi poznajomić, bo na podstawach wyrżnięto ich
imiona. Wśrodku, między oknami, przyobleczony po cesarsku,
z globusem i krzyżem w rękach, stał Carolus Magnus. Po dwóch bokach, zbrojni
w rzymskie hełmy i rynsztunki, wspierali się na włóczniach Grachus i Machabeus. Jaka myśl
kierowała rzeźbiarzem, gdy ześlubiał te trzy postacie, to pozostanie jedną z tysiącznych
tajemnic, które fantazja dawnych mistrzów zaklęła w stare kamienie.
Na drugiém piętrze, przy filarach już dużo lżejszych i smuklejszych, bielały także trzy
posągi, tu już same kobiece. Wszystkie trzy były prześliczne, chociaż — prawdę mówiąc —
...
gumisz