Ballard J G - W pospiechu do raju.pdf

(1147 KB) Pobierz
Microsoft Word - Ballard J G - W pospiechu do raju
J.G. Ballard
W pośpiechu do raju
Przekład Bożena Stokłosa
Część I
I
Na ratunek albatrosom
Ratujmy albatrosy! Połóżmy kres próbom z bronią atomową! – Doktor Barbara Rafferty
stała na dziobie rozkołysanej łodzi gumowej, dla zachowania równowagi trzymając się ramienia
Neila. Pył wodny przemoczył jej ubranie. W stanie nieustannego wzburzenia wciągnęła
powietrze do płuc i wrzasnęła do megafonu, nie zważając, że ma przed sobą puste plaże atolu: –
Przeciwstawmy się biologicznej zagładzie! Ratujmy albatrosy i naszą planetę!
Przetaczająca się przed dziobem fala wstrząsnęła łodzią, omal nie wytrącając megafonu
z ręki lekarki. Barbara Rafferty rzuciła przekleństwo pod adresem złośliwego morskiego żywiołu
i zaczęła nasłuchiwać własnego głosu, odbijającego się echem od spienionych bałwanów, jakby
znudzone same sobą slogany nie chciały dotrzeć do wybrzeża.
– Och, wszystko do dupy! Neil, obudź się! Co się z tobą dzieje?
– Nie śpię, pani doktor.
– Dopływamy do Saint-Esprit, wyspy albatrosów!
– To jest Saint-Esprit? – Neil spoglądał z powątpiewaniem na puste, wyłaniające się
z Pacyfiku plaże, ale z udawanym entuzjazmem dodał: – A więc udało się pani przywieźć nas
tutaj.
– Przecież ci mówiłam. Zobaczysz, podniesiemy taką wrzawę...
– Pani zawsze podnosi wrzawę... – Odsunął kolano lekarki przyciśnięte do jego pośladka
i oparł głowę o zatłuszczoną burtę. – Doktor Barbaro, muszę się przespać.
– Nie teraz! Na litość boską...
Już poirytowana z powodu tej wyspy, o której z taką zapalczywością mówiła podczas
trzytygodniowej podróży z Papeete, uniosła dwa palce w wulgarnym geście, co zaszokowało
nawet Neila. Na jej szyi i dekolcie pod rozpiętą pomarańczową kurtką przeciwdeszczową
widniały wrzody – efekt działania wody morskiej. Jarzyły się jak rany po oparzeniu skóry
papierosem. Ale, o czym Neil doskonale wiedział, dla tej czterdziestoletniej kobiety jej ciało
w ogóle się nie liczyło, podobnie jak zanieczyszczona woda do picia w zbiornikach „Bichonu”,
przedpotopowego kecza, którym wyruszyli z Papeete, skąpe racje żywności czy przemoczone
koje. Ważne było tylko to, że albatrosy znalazły się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Gdyby
Saint-Esprit, ten bliżej nie znany atol, położony sześćset mil na południowy wschód od Tahiti,
zawiódł oczekiwania lekarki, to musiałby jakimś cudem zamienić się w zagrożony raj, na którego
rzecz prowadziła niezmordowaną kampanię.
– Doktor Barbaro! Zachowajmy ciszę... Muszę usłyszeć odgłosy życia na rafie – sternik
Kimo, Hawajczyk, wiosłował wiosłem o dwóch piórach; siedział na silniku zaburtowym niczym
jeździec rodeo i przyciskał kolana do boków łodzi. Pochylał ją lekko, chcąc zaoszczędzić napęd.
Neil obserwował, jak Kimo manewruje łodzią w nawałnicy fal, chytrze umykając przed
gejzerami spienionej wody. Jak na wyspiarza Hawajczyk przejawiał zadziwiającą wrogość wobec
oceanu. Ten były policjant z Honolulu zdawał się nienawidzić fal – zanurzał ostre pióra wiosła
w ciemnych niespokojnych bałwanach niczym harpunnik zadający zaskoczonemu wielorybowi
ranę za raną. Ale bez niego nigdy nie dotarliby z protestem na Saint-Esprit. Ów opuszczony przez
jakiś czas poligon atomowy był młodszym i bardziej dostępnym krewniakiem złowrogiego atolu
Mururoa, który doktor Barbara słusznie wolała omijać z daleka. Kapitan Serrou, rybak z Papeete,
czekał na nich na pokładzie „Bichonu” dwie mile od brzegu – w końcu odmówił udziału
w wyprawie na Saint-Esprit, biorąc zbyt serio informacje lekarki o składowaniu tam broni
chemicznej i o groźbie wybuchów nuklearnych. Tylko Kimo był dostatecznie odporny
psychicznie, zręczny i zwierzęco wytrzymały, by przeprowadzić gumową łódź przez rafę,
znajdując w zwodniczych falach, kilka metrów ponad podwodnymi szczytami koralowych
Himalajów, drogę do brzegu.
– Dryfujemy! – Barbara Rafferty przeszła ponad siedzącym Neilem, usiłując odebrać
Hawajczykowi wiosło. Łódź stanęła w miejscu. Dziób chwiał się tak, jakby na powrót znaleźli
się na otwartym morzu. – Kimo, nie możesz się teraz poddać!
– Doktor Barbaro, proszę wrócić na dziób... Dowiozę panią na tę pani wyspę.
Lekarka osłaniała megafon przed pyłem wodnym, a Neil dźwigał jej torbę
z nieprzemakalnego materiału, w której trzymała narzędzia pracy. Oczywiście doktor Barbara
podróżowała bez apteczki. Zamiast strzykawek i ampułek z witaminami, które oczyściłyby
z wrzodów usta całej trójki, nie mówiąc już o szarpiach do bandażowania ran albatrosów,
w torbie znajdowały się farby w aerozolu, transparent z hasłem protestu, maczeta i kamera wideo.
Ta ostatnia miała utrwalić sensacyjne momenty pobytu na wyspie, bo całkiem możliwe, że
materiał filmowy wraz z jego apelem emocjonalnym zaintryguje stacje telewizyjne w Honolulu,
jeśli już nie europejskie czy amerykańskie.
– Doktor Barbaro, płyniemy.
Kimo pochylił się i przyspieszył niczym koniak oceanicznych przestrzeni popędzający
opornego słonia. Nasłuchując szumu spienionej wody, obryzgującej koralowy masyw, znalazł
drogę na wyspę – wąski kanał, wydrążony w rafie przez francuskich inżynierów dzięki
podwodnym eksplozjom. Szersze i mniej niebezpieczne szlaki znajdowały się na południowym
brzegu. Docierały nimi na atol okręty marynarki wojennej, zaopatrujące mieszczącą się tu bazę
wojskową. Ale po tamtej stronie, w otwartej przestrzeni, pilnujący wyspy żołnierze widzieli jak
na dłoni nieproszonych gości.
Mogli czuwać na plaży i natychmiast zawrócić trójkę intruzów, czego doświadczyli
uczestnicy protestu przeciw próbom z bronią jądrową na atolu Mururoa. Od strony północnej
Barbara Rafferty i jej towarzysze byli w stanie przedostać się na brzeg niepostrzeżenie. Dzięki
temu lekarka miała czas na odnalezienie zagrożonych albatrosów i na wyrażenie z całą mocą
swego oburzenia.
Kimo uniósł wiosło, ignorując żarłacza czarnopłetwego, który wyskoczył z lewej strony
łodzi w pogoni za małą terpugą amerykańską. Poczekał na falę i pchnął kecz w spieniony wir,
pełen koralowego rumoszu – wyrzucanego na powierzchnię wody przez uwalniające się
z podwodnych murów, wśród niezliczonych zatchnięć, powietrze. Rozpadający się stok rafy
niknął w mrocznych głębinach oceanu, podobny do skorodowanego pokładu lotniskowca. Gdy
wpłynęli w spokojne wody przybrzeżne, Hawajczyk włączył silnik, by pokonać dzielącą ich od
plaży odległość sześciuset metrów.
– Kimo... Kimo... – Doktor Barbara mamrotała jego imię, klęcząc na dziobie i ganiąc się
z powodu dręczącej ją obawy, iż zaangażowanie Hawajczyka w wyprawę może osłabnąć.
W przeciwieństwie do niej Neil ani przez moment nie wątpił w determinację Kima. W czasie
podróży z Papeete ten silnie zbudowany, powściągliwy mężczyzna trzymał się na uboczu. Sypiał
i jadał w przegrodzie żaglowej, jakby w samotności przygotowywał się do konfrontacji z tym, co
miało się zdarzyć. Przez szacunek dla doktor Barbary zawsze jej ustępował i ze stoickim
spokojem znosił ekologiczne oracje, jakie wygłaszała do każdego dostrzeżonego
w przestworzach ptaka. Z kolei szesnastoletniego Neila Dempseya otwarcie traktował jak jej
chłopca okrętowego. Kimo zainwestował swoje oszczędności w przelot całej trójki z Honolulu do
Papeete oraz w czarter „Bichonu”, ale od kiedy zaczął majstrować przy radiostacji, Neil nie
wykluczał, że to francuski agent, podstawiony jako obrońca albatrosów, by mieć oko na osobliwą
wyprawę.
Ósmego dnia od wypłynięcia z Papeete natknęli się na flotyllę japońskich statków
wielorybniczych. Za stadkiem przetwórnią ciągnął się szeroki na milę pas krwi i tłuszczu. Ten
widok tak przeraził doktor Barbarę, że Neil trzymał ją w talii, z obawy iż zbzikowana lekarka
rzuci się do zanieczyszczonego posoką oceanu. Zabarwiona karminem woda nadawała ich
twarzom różowawy odcień. Doktor Barbara mocowała się z szesnastolatkiem, jakby dotyk jego
dłoni na jej jędrnych pośladkach podniecał ją, a zarazem rozpraszał. Gdy w końcu odepchnęła
Neila, obrzuciła oddalonych Japończyków stekiem wyzwisk.
Kimo, w przeciwieństwie do niej, był przedziwnie spokojny, wręcz zadowolony z widoku
tysięcy ptaków morskich, raczących się wielorybimi resztkami. W czasie ostatnich dni podróży
przeznaczał swoje porcje żywności dla ciągnącego za keczem samotnego petrela, mimo ostrzeżeń
lekarki, iż dostanie anemii. Karmił ptaki i, jak lubił myśleć Neil, snuł za nie ich marzenia. Dla
Hawajczyka swoboda, z jaką albatrosy mogłyby wędrować po pustym niebie nad Pacyfikiem,
gdyby nie zagrażające im niebezpieczeństwa, była nieodłączna od nadziei na powstanie
suwerennego królestwa Hawajów, na zawsze uwolnionego od francuskich i amerykańskich
osadników – z ich turystyką, centrami handlowymi, przystaniami dla jachtów oraz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin