Maria i Siergiej
Diaczenko
Vita nostra
Przełożył
Piotr Ogorzałek
GTW
SOLARIS
Stawiguda 2008
tyt. oryginału: Vita nostra
Copyright © 2007 by Marina i Siergiej Diaczenko
ISBN 978-83-89951-83-0
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Tomasz Maroński
Redakcja Jacek Inglot
Korekta Bogdan Szyma, Aleksandra Przybylska
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
Tel./fax089 5413117
e-mail: agencja@solarisnet.pl
sprzedaż wysyłkowa:
www.solarisnet.pl
Te ceny to po prostu koszmar! W końcu mama wynajęła pokoik z oknami na zachód w czteropiętrowym domu dwadzieścia minut od morza. Drugi, identyczny (bo było to mieszkanie dwupokojowe!), zajmował chłopak z dziewczyną. Wszystko było więc wspólne - kuchnia, łazienka i ubikacja.
- Ale oni całymi dniami siedzą na plaży - uspokajała właścicielka. - A dużo to młodym trzeba? A morze, o, prawie z okna widać. Istny raj.
Właścicielka wyszła, zostawiając dwa klucze; od drzwi wejściowych i od pokoju. Saszka na dnie walizki znalazła kupiony w zeszłym roku, niemal wyblakły kostium kąpielowy i pospiesznie przebrała się w łazience, w której na kaloryferze schły czyjeś majtki. Ogarnął ją świąteczny, radosny niepokój; jeszcze trochę i zanurzy się w morzu. Fale, sól na wargach, głęboka toń barwy khaki; po długiej zimie zapomniała już to uczucie. W przejrzystej fali palce przypominają kolorem białą czereśnię. Płyniesz w stronę horyzontu, czujesz, jak morze omywa brzuch i plecy, potem nurkujesz i na dnie widzisz kamienie, wodorosty i zielonkawe, pstre rybki.
- Może najpierw coś zjemy? - zapytała mama.
Wyglądała na bardzo zmęczoną. Podróż w dusznym wagonie z miejscami do leżenia, bieganina w poszukiwaniu mieszkania i niekończące się kłótnie z właścicielkami, wszystko to dało jej w kość.
- Przecież przyjechałyśmy nad morze, mamusiu.
Mama wyciągnęła się na kanapie, podkładając pod głowę stosik świeżej pościeli.
- Jeśli chcesz, skoczę po pirożki*[1]? - ugodowo zaproponowała Saszka.
- A co, będziemy się tu żywić pirożkami? Jest przecież kuchnia.
- Ależ mamo! Chociaż się zanurzmy.
- Idź. - Mama zamknęła oczy. - Kiedy będziesz wracać, kup przy okazji jajka i kefir. No i chleb i masło.
Saszka wprost na kostium kąpielowy włożyła sukienkę na ramiączkach, wsunęła stopy w klapki i biorąc ze sobą ręcznik właścicielki wybiegła z domu, na słońce.
Na podwórku kwitły drzewa, których nazw Saszka nie znała; ochrzciła je więc „pawimi”. Za szpalerem nierówno przystrzyżonych krzewów zaczynała się ulica prowadząca do morza. „Ulica Prowadząca do Morza” - właśnie tak zdecydowała się nazywać ją Saszka. Tabliczki z prawdziwą nazwą ulicy, prostą i niepozorną, nie miały żadnego znaczenia. Zdarza się przecież, że pięknym rzeczom nadaje się głupie nazwy - i na odwrót.
Wymachując torbą poszła - a raczej pobiegła - w dół.
Ludzie szli gęstym tłumem, ktoś z nadmuchiwanym materacem, ktoś z wielkim parasolem, ktoś jedynie z plażową torbą. Dzieci tradycyjnie mazały się roztopionymi lodami i matki, sztorcując je, wycierały plamy pogniecionymi chusteczkami. Słońce już dawno minęło zenit i wisiało teraz nad dalekimi górami, jakby szukając miejsca do lądowania. Saszka, uśmiechając się od ucha do ucha, szła w stronę morza, czując przez podeszwy klapek gorący asfalt.
Wyrwały się.
Niezależnie od braku pieniędzy, niezależnie od kłopotów mamy w pracy. Niezależnie od tego wszystkiego przyjechały nad morze i już za piętnaście, a może nawet za dziesięć minut zanurzy się w błękitnej toni.
Ulica zakręcała. Chodnik był niemal całkowicie zagrodzony reklamowymi stojakami małej firmy turystycznej - widniały na nich „Jaskółcze Gniazdo”, Massandra, Nikitskij Ogród Botaniczny, pałac w Ałupce. Dźwięczały i huczały automaty do gier. Żelazna szafa mechanicznym głosem proponowała wróżenie z dłoni. Saszka stanęła na palcach i w końcu zobaczyła morze.
Ledwie powstrzymała się, by nie rzucić się pędem. Truchtem ruszyła w dół ze zbocza, które stawało się coraz bardziej strome. W stronę przyboju; tam, skąd donosił się uszczęśliwiony dziecięcy pisk i muzyka przybrzeżnych kafejek. Już zaraz...
Najbliższa plaża okazała się płatna. Nieszczególnie się tym przejmując Saszka obeszła płot, zeskoczyła z niewysokiej betonowej balustradki i pod jej stopami zachrzęściły otoczaki. Po znalezieniu odrobiny wolnej przestrzeni rzuciła ręcznik i sukienkę na torbę, obok zostawiła klapki i marszcząc się pokuśtykała po kamieniach w kierunku przyboju. Gdy tylko dotarła do wody, opadła na czworaki, zanurzyła się i popłynęła.
Pełnia szczęścia.
W pierwszej chwili woda wydała się zimna, a w drugiej ciepła jak w wannie. Przy brzegu kołysały się na falach wodorosty i strzępy plastikowych worków, jednak Sasza płynęła wciąż dalej. Wkrótce woda wokół niej oczyściła się i zmieniła kolor, a nadmuchiwane materace i dzieci na jaskrawych kołach do pływania zostały z tyłu; wokół rozpostarło się morze i zabłysła jaskrawoczerwona stożkowata boja - niczym symbol doskonałości zawieszony pomiędzy dwoma błękitnymi płachtami.
Saszka zanurkowała, otwarła oczy i zobaczyła całą ławicę szarych, podłużnych ryb.
Wracała truchtem - mama się już na pewno naczekała i będzie niezadowolona. Droga w górę wydawała się nieoczekiwanie stroma i długa. W sklepiku skonana ekspedientka sprzedawała zarówno chleb, jak i jajka i ziemniaki, więc ustawiła się pokaźna kolejka. Saszka zapewniła sobie poparcie tęgiej opalonej kobiety („Powie pani, że za nią stoję, dobrze?”) i po Ulicy Prowadzącej do Morza pobiegła na podwórko z „pawimi” drzewami.
Mężczyzna stał obok agencji wynajmu mieszkań - zielonej budki z wiecznie zamkniętymi okiennicami. Mimo upału miał na sobie ciemne dżinsowe ubranie. Jego twarz pod daszkiem niebieskiej czapki wydawała się niezdrowo żółta, wręcz woskowa. Ciemne okulary nie przepuszczały nawet promyka światła i nic się w nich nie odbijało. Mimo to Saszka poczuła, że na nią patrzy.
Zrobiło się jej nieprzyjemnie.
Odwróciła się i nie przyglądając się dłużej temu dziwnemu człowiekowi, weszła do przesiąkniętej zapachem pokoleń kotów bramy, wspięła się na pierwsze piętro i zadzwoniła do obitych czarną dermą drzwi z blaszanym numerem „dwadzieścia pięć”.
* * *
Każdego ranka budziły się o czwartej, gdy sąsiedzi, młoda para, wracali z dyskoteki. Hałaśliwie chodzili tam i z powrotem po korytarzu, pili herbatę, skrzypieli tapczanem i w końcu cichli; wówczas Saszka z mamą znów zasypiały i następnym razem budziły się o wpół do ósmej.
Saszka zaparzała rozpuszczalną kawę. Wypijały z mamą po filiżance (kuchnia była pełna brudnych naczyń; młodzi sąsiedzi zawsze bardzo przepraszali za bałagan, lecz talerzy mimo to nie myli) i szły na plażę. Po drodze kupowały jogurt w kubkach, ciepłą kukurydzę, szczodrze obsypaną kryształkami soli, lub pierożki z powidłami. Wypożyczały plastikowy leżak, rozkładały na nim ręcznik i biegły się kąpać, potykając się i sycząc z bólu na dużych otoczakach. Pluskały się, nurkowały i nie wychodziły z wody przez pół godziny, a czasem nawet dłużej.
Drugiego dnia Saszka się „spiekła” i mama na noc smarowała jej ramiona kefirem. Czwartego dnia wybrały się na morską wycieczkę, jednak morze było niespokojne i obie dostały lekkich torsji. Piątego dnia rozpętał się niemal prawdziwy sztorm, po plaży leniwie włóczyli się półnadzy, opaleni ratownicy i ogłaszali przez megafon, że „kąpiel wzbroniona, bo w wodzie krokodyli tona”, jak przeinaczyła ich ostrzeżenia mama. Saszka bawiła się z falą i raz dość boleśnie oberwała kamieniem po nodze. Zrobił się siniak.
Wieczorami w całej miejscowości huczały dyskoteki. Grupki chłopców i dziewcząt, uzbrojonych w papierosy, stały przy kioskach i kasach, wokół starych żeliwnych ławek i prowadziły światowe życie typowe dla młodych ssaków. Saszka niekiedy czuła na sobie oceniające spojrzenia. Ci chłopcy z aroganckimi, wymalowanymi koleżankami wzbudzali jej niechęć, a jednocześnie gryzł ją obrzydliwy robak; wypoczywała z mamą jak jakaś mała dziewczynka, co dla szesnastolatki było powodem do wstydu. Saszka chciała właśnie tak stać, opierając się o ławkę w środku hałaśliwej grupki, i śmiać się razem ze wszystkimi, lub siedzieć w kafejce, pociągając z puszki dżin z colą, albo grać w siatkówkę na placyku pokrytym popękanym jak skóra słonia szarym asfaltem. Przechodziła jednak obok, udając, że spieszy jej się do własnych znacznie ciekawszych spraw, i spędzała wieczory spacerując z mamą po parku i nabrzeżu, oglądając obrazy niezliczonych plażowych malarzy, pytając o ceny polerowanych muszli i glinianych świeczników i ogólnie rzecz biorąc oddając się miłym sercu zajęciom, które bynajmniej nie były nudne - jednak słysząc wybuchy śmiechu dobiegające od grupek młodzieży, niekiedy wzdychała z tęsknotą.
Sztorm ucichł. Woda przestała być mętna, morze znów stało się przejrzyste i Saszka złapała kraba - maleńkiego niczym pajączek. Złapała i od razu wypuściła. Połowa czasu przeznaczonego na wypoczynek minęła nie wiadomo kiedy - wydawało się, że dopiero przyjechały, a już za osiem dni trzeba wracać.
Mężczyznę w niebieskiej czapce z daszkiem spotkała na bazarze. Szła, sprawdzając ceny wiśni, obeszła rząd stoisk i nagle zobaczyła go w tłumie. Stał nieopodal, beznamiętnie obserwując ludzi przez ciemne, nie przepuszczające nawet promyka światła okulary. Mimo to Saszka była pewna, że patrzy na nią i tylko na nią.
Odwróciła się i skierowała w stronę wyjścia z bazaru. Ostatecznie wiśnie można kupić też na rogu; są tam nieco droższe, ale niewiele. Machając plastykową torbą wyszła na Ulicę Prowadzącą do Morza i ruszyła w górę, w stronę swego czteropiętrowca, starając się jak najdłużej pozostawać w cieniu akacji i lip.
Nie dochodząc do pierwszej przecznicy odwróciła się. Mężczyzna w ciemnym dżinsowym ubraniu szedł za nią.
Z jakiegoś powodu była przekonana, że został na bazarze. Istniało oczywiście prawdopodobieństwo, że Saszka i ów mężczyzna idą po prostu w tę samą stronę, lecz wydawało jej się kompletnie niepoważne. Patrząc w czarne, nieprzejrzyste szkła jego okularów, Saszka poczuła nagle paniczny lęk.
Wokół pełno było wczasowiczów i plażowiczów. Dzieci paćkały się roztopionymi lodami, w kioskach sprzedawano gumę do żucia, piwo i warzywa, przypiekało popołudniowe słońce, a Saszce zrobiło się zimno, jakby od środka pokrył ją szron. Nie wiedząc, skąd wziął się ten strach i dlaczego boi się ciemnego człowieka, popędziła w górę ulicy, plaskając klapkami o asfalt, a przechodnie uskakiwali jej z drogi.
Z trudem łapiąc oddech i nie mając odwagi się odwrócić wbiegła na podwórko z „pawimi” drzewami. Wpadła do bramy i nacisnęła na dzwonek. Mama długo nie otwierała, na dole trzasnęły drzwi, na schodach rozległy się kroki.
Mama w końcu otwarła. Saszka wleciała do mieszkania, niemal zwalając ją z nóg. Zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na zamek.
- Co z tobą?!
Saszka przylgnęła do judasza. Pojawiła się zniekształcona jak w krzywym lustrze sąsiadka z tutką ałyczy*[2], minęła pierwsze piętro i weszła wyżej, na drugie...
Odetchnęła z ulgą.
- Co się stało? - spytała mama ze strachem.
- Nic takiego. - Saszce było już wstyd. - Przyczepił się do mnie taki jeden.
- Kto?!
Dziewczyna zaczęła tłumaczyć. Opowiedziana na spokojnie historia z ciemnym człowiekiem okazała się nie tylko zupełnie niestraszna, ale wręcz kompletnie idiotyczna.
- Więc wiśni nie kupiłaś - podsumowała mama.
Saszka ze skruchą wzruszyła ramionami. Trzeba było wziąć torbę i wrócić na bazar, jednak na myśl o tym, by otworzyć drzwi i znów wyjść na dwór, ścisnęło ją w żołądku.
- A to ci nowina - westchnęła mama.
Wzięła od Saszki torbę i pieniądze i w milczeniu poszła na bazar.
Rankiem następnego dnia w czasie wędrówki nad morze Saszka znów zobaczyła ciemnego mężczyznę. Stał przy kiosku firmy turystycznej, jakby sprawdzał miejsca i ceny, w rzeczywistości zaś obserwował Saszkę zza nieprzejrzystych ciemnych okularów.
- Mamo... Zobacz...
Mama podążyła za wzrokiem Saszki. Uniosła brwi.
- Nie rozumiem. Stoi sobie chłopina. No i co z tego?
- Nie widzisz w nim niczego dziwnego?
Mama szła jak gdyby nigdy nic, z każdym krokiem zbliżając się do ciemnego człowieka. Saszka zwolniła.
- Przejdę na drugą stronę.
- A przechodź... Moim zdaniem słońce zdrowo przypiekło ci głowę.
Saszka przecięła pas powgniatanego asfaltu z widocznymi śladami opon. Mama przeszła obok ciemnego mężczyzny, który nawet na nią nie spojrzał. Patrzył na Saszkę; tylko na Saszkę. Nie odrywał od niej wzroku.
Na plaży wzięły leżak i postawiły go na zwykłym miejscu, jednak Saszce po raz pierwszy nie chciało się kąpać. Miała ochotę wrócić do domu i zamknąć się w mieszkaniu. Choć zrobione ze sklejki drzwi mieszkania były, prawdę mówiąc, jedynie iluzją obitą starą dermą. Już lepiej być tu, na plaży, w tłumie i hałasie, gdzie kołyszą się przy brzegu nadmuchiwane materace i malec z kołem do pływania wokół bioder stoi po kolana w wodzie; koło ma kształt łabędzia z długą szyją, a chłopczyk ściska białe gardło gumowego ptaka.
Mama kupiła pachlawę*[3]od handlarki w białym fartuchu. Saszka długo oblizywała lepkie od słodyczy ręce, po czym podeszła do morza, by je opłukać. Weszła do wody nie zdejmując plastikowych klapek. Czerwona boja, symbol doskonałości zawieszony w połowie drogi do horyzontu, lekko kołysała się na wodzie, odbijając słońce matowym bokiem. Saszka uśmiechnęła się, otrząsając ze strachu. Rzeczywiście śmieszna historia. Czego tu się bać? Za tydzień wróci do domu i tyle. Co może jej zrobić?
Weszła głębiej, zdjęła klapki i rzuciła je na brzeg, jak najdalej, żeby nie zmyła ich przypadkowa fala. Zanurkowała, przepłynęła kilka metrów pod wodą, wynurzyła się, parsknęła, roześmiała i szybko popłynęła w kierunku boi - zostawiając za sobą brzeg, zgiełk, sprzedawczynię pachlawy i strach przed ciemnym człowiekiem.
A w domu okazało się, że zapomniały kupić oleju i nie ma na czym usmażyć ryb.
Na „pawich” drzewach kołysały się różowe kwiaty. Dalej w krzakach też coś kwitło i pachniało, wabiąc pszczoły. Na ławce drzemała staruszka. Czteroletni brzdąc mazał kredą po krawędzi chodnika. Ulicą Prowadzącą do Morza płynął codzienny, pstry tłum.
Saszka wyszła na ulicę i znów się rozejrzała. Po czym truchtem, żeby szybciej mieć to za sobą, popędziła do sklepu.
- Przepraszam, pani jest ostatnia? Będę za panią.
Kolejka nie przesuwała się szybko, lecz też niezbyt opieszale. Od lady dzieliły ją jeszcze trzy osoby, gdy poczuła na sobie czyjś wzrok.
Ciemny mężczyzna pojawił się w drzwiach sklepu. Wszedł do środka. Omijając kolejkę podszedł do lady. Zatrzymał się, jakby oglądając towary. Zasłonięte okularami oczy świdrowały Saszkę. Wręcz przewiercały ją na wylot.
Nie ruszyła się z miejsca. Początkowo dlatego, że nogi przykleiły jej się do podłogi. A potem - gdy zastanowiła się i zdała sobie sprawę, że tutaj, w sklepie, nic jej nie grozi. W ogóle nic jej nie grozi. A rzucać wszystko, wychodzić z kolejki i biec do domu byłoby głupio. Właśnie w bramie ją dogoni.
Mogłaby co najwyżej zacząć z podwórka krzyczeć do mamy. Żeby wyjrzała przez okno.
I co?!
- Bierze coś pani?
Poprosiła o olej. Płacąc, rozsypała drobne. Stojący za nią staruszek pomógł jej zebrać monety. A może poprosić kogoś o pomoc?
Ciemny mężczyzna stał przy ladzie i przyglądał się Saszce. Od jego wzroku plątały jej się myśli. Co za wstyd; i coraz bardziej chciało się do ubikacji.
Krzyknąć: „Na pomoc”?
Nikt nie zrozumie. Nikt nie wie, dlaczego Saszkę tak przeraża ten na dobrą sprawę zupełnie zwyczajny człowiek. Tak, ma bladą twarz. Tak, ma ciemne okulary. Ale co się z nią dzieje, kiedy tak patrzy na nią przez nieprzejrzyste szkła?!
Ściskając w garści torbę z kostką masła i butelką oleju Saszka poszła w stronę wyjścia ze sklepu. Mężczyzna ruszył za nią, jakby nie zamierzał niczego ukrywać. Bez udawania. Rzeczowo i konkretnie.
Przekroczywszy próg popędziła niczym sprinter. Spod jej nóg zerwały się szare gołębie. Po przebiegnięciu przez drogę pomknęła jak chart, tylko wiatr gwizdał w uszach, do domu, do mamy, na znajome podwórko.
Podwórko okazało się nieznajome. Saszka rozejrzała się dookoła - „pawie” drzewa kwitły jak zawsze i krawężnik był pomazany kredą, jednak wejście do bramy było zupełnie inne i ławka stała inaczej. Może to inne podwórko?!
Ciemny człowiek nie biegł - po prostu szedł i wydawało się, że z każdym krokiem przybliża się o półtora metra. Oszalała ze strachu Saszka wpadła do bramy. Zdawała sobie sprawę, że w żadnym wypadku nie należało tego robić, jednak pobiegła dalej. Na dole trzasnęły drzwi. Saszka pomknęła na samą górę, niestety były tam tylko cztery piętra; schody kończyły się ślepym zaułkiem zamkniętych drzwi. Saszka przyskoczyła do nich i zaczęła dzwonić do czyjegoś mieszkania; wewnątrz rozległ się dźwięk dzwonka - ding dong - jednak nikt nie otwierał. Nikogo nie było w domu.
Mężczyzna stał tuż obok, zagradzając schody. I odcinając drogę ucieczki.
- To tylko sen! - krzyknęła pierwsze, co przyszło jej do głowy. - Chcę, żeby to był sen!
I obudziła się na rozkładanym łóżku, cała we łzach, z przygniecionym do poduszki uchem.
- Co za sen...
Wyszły z domu jak zwykle koło ósmej. Na rogu kupiły jogurt. Saszka niby przypadkowo przeciągnęła mamę na drugą stronę ulicy, przeciwległą do tej, na której znajdowała się agencja turystyczna.
I okazało się, że miała rację. Ciemny mężczyzna stał obok dużego reklamowego plakatu przedstawiającego „Jaskółcze Gniazdo”. Obserwował Saszkę zza ciemnych okularów.
- Ja już tego nie wytrzymam. To jakaś psychoza.
- O co znowu chodzi?
- On znowu stoi i patrzy.
Saszka nie zdążyła jej zatrzymać. Mama raptownie skręciła, przecięła ulicę, podeszła wprost do ciemnego mężczyzny i zaczęła z nim o czymś rozmawiać. Ten odpowiadał, nie spuszczając wzroku z Saszki. Chociaż jego twarz była odwrócona w stronę mamy i wargi poruszały się w pełni naturalnie i były wręcz przyjazne. Jeśli bywają uprzejme wargi.
Mama wróciła, jednocześnie zadowolona i zła.
- Uspokój się. To taki sam wczasowicz, jak ty. Nie rozumiem, czego od niego chcesz. Pochodzi z Niżniewartowska. Ma alergię na słońce.
Saszka nie odpowiedziała.
W porze obiadu, wracając znad morza, wstąpiły na bazar i Saszka sama dokładnie pilnowała, by nie przeoczyć żadnego zakupu. Po powrocie do pustego mieszkania po kolei wzięły „prysznic” w miednicy, polewając się z czerpaka (jak zwykle w dzień nie było bieżącej wody) i zaczęły pitrasić.
I okazało się, że skończyła się sól.
Ciemny mężczyzna siedział na ławce przy wyjściu z podwórka. Saszka zobaczyła go, gdy tylko wyjrzała z bramy. Cofnęła się.
Rudy kot z rozerwanym uchem dojadał śmietanę z wystawionego przez kogoś spodka. Mlaskał. Oblizywał się. Dziko spoglądał na Saszkę żółtym okiem i znów łapczywie wylizywał naczynie.
Saszka stała bez ruchu nie wiedząc, co robić. Wracać? Iść jak gdyby nigdy nic? Psychoza.
W bramie zrobiło się ciemno. Mężczyzna w niebieskiej czapce stał przy wejściu, zasłaniając światło.
- Aleksandro!
Drgnęła gwałtownie, jakby kopnął ją prąd.
- Musimy porozmawiać. Można oczywiście tak biegać w nieskończoność, jest to jednak mało przyjemne i pozbawione sensu.
- Kim pan jest? Skąd pan mnie zna?
Od razu przypomniała sobie, że mama wiele razy nazywała ją po imieniu - na ulicy, na plaży. Nic dziwnego, że on też je zna. Zechciał i się dowiedział.
- Może usiądziemy na ławce i porozmawiamy?
- Nie zamierzam o niczym z panem... Jeśli nie przestanie pan za mną chodzić, zawołam... pójdę na milicję!
- Nie jestem zabójcą ani złodziejem. Mam do pani ważną sprawę, która wpłynie na całe pani życie. Będzie lepiej, jeśli pani posłucha.
- Nie mam zamiaru. Proszę mnie zostawić!
Odwróciła się i popędziła w górę po schodach. Do obitych czarną dermą drzwi z numerem „dwadzieścia pięć”.
Na pierwszym piętrze wszystkie drzwi były brunatne. I na matowych szklanych tabliczkach widniały zupełnie inne numery. Saszka zmartwiała.
Zza jej pleców dochodził cichy odgłos kroków. Ciemny mężczyzna wspinał się po schodach.
- Chcę, żeby to był sen! - krzyknęła Saszka. I obudziła się.
- Mamo, który dzisiaj jest?
- Dwudziesty czwarty. A co?
- Ale przecież dwudziesty czwarty był wczoraj!
- Wczoraj był dwudziesty trzeci. Zawsze tak jest na wczasach; myli się daty, zapomina, jaki jest dzień tygodnia.
Był bezwietrzny, biały jak mleko i przesycony zapachami poranek. Zeszły na podwórko. „Pawie” drzewa stały nieruchomo, jak dwie różowe góry z kwitnącymi na nich morelami. Wesoły tłum plażowiczów płynął w dół, po Ulicy Prowadzącej do Morza. Saszka szła z innymi ku plaży, niemal pewna, że to znowu sen.
Przy turystycznym kiosku stało, studiując ceny i miejsca, młode małżeństwo. Ich synek - z gumą do żucia w zębach i kolanami w jodynie - przymierzał okulary do nurkowania. Nigdzie nie było ciemnego mężczyzny, jednak poczucie snu nie mijało.
Kupiły kukurydzę. Saszka trzymała ją, wciąż ciepłą, kiedy mama wyciągała ze składziku i ustawiała na kamieniach wypożyczony leżak. Miękka żółta kolba przeszła solą; ziarna kukurydzy, które nie zdążyły stwardnieć, rozpływały się w ustach. Włożyły objedzone kaczany do plastikowego worka i Saszka wyniosła go do kosza na śmieci przy wejściu na plażę.
Ciemny mężczyzna stał daleko w tłumie. Patrzył na Saszkę przez nieprzejrzyste okulary.
- Chcę, żeby to był sen - powiedziała Saszka na głos.
I obudziła się na rozkładanym łóżku.
- Mamo, wyjedźmy dzisiaj.
Mama ze zdziwienia omal nie upuściła talerza. - Jak to? Dokąd?!
- Do domu.
- Przecież tak się rwałaś nad morze... I co, nie podoba ci się tutaj?
- Chcę do domu.
Mama przyłożyła Saszce dłoń do czoła.
- Mówisz pow...
Marcos31