Konrad Fiałkowski — Elektronowy miś
— Zerowe rozwiązanie
— Włókno CIaperiusa
Elektronowy miś
Kupiłem go na imieniny synowi. Wróżka skinęła swoją czarodziejską laseczką i automat przyniósł go śpiącego w ogromnym, perłowo opalizującym pudle. Potem uśmiechnęła się do mnie i powiedziała swym zawodowo melodyjnym głosem:
— Myślę, że będziesz z niego zadowolony. Skinąłem głową i uśmiechnąłem się także.
— Jesteś sam, bez syna, więc nie będę cię pouczała, że misia nie można krzywdzić, nie można mu wykręcać łap, wydłubywać fotokomórek ani wyrywać kondensatorów, ale nie zapomnij o tym powiedzieć synowi.
— Nie zapomnę — zapewniałem. — Poza tym możesz być spokojna, będę go traktował jak własne dziecko.
— No, to cieszę się, że mój wychowanek zyskał takiego ojca. Musisz go przeprogramować, by mówił do ciebie „papa". Tym razem śmieliśmy się oboje i równocześnie pomyślałem, że ktoś wpadł na genialny pomysł zatrudniając w Domach Bajek takie właśnie dziewczyny jako wróżki. Skinęła mi swą różdżką na pożegnanie i wskoczyłem na ruchomy chodnik sunący ku wyjściu. Tłum dzieciaków z zazdrością dotychczas spoglądający na misia w pudełku rozproszył się i pomknął ze śmiechem ku ogromnemu
— wideotronowi, gdzie rozmazaną pasami tarczą wisiał nieruchomo Jowisz. Grzmiący bas opowiadał, jak Tomcio Kosmonauta pokonuje górne warstwy jego atmosfery. Po drugiej stronie lśniła w promieniach wideotronicznego słońca wideotroniczna szklana góra. Wznosiła się jakby tysiącem metrów wzwyż idealnie równą powierzchnią, po której bez wysiłku, jak mucha po szybie, wspinał się książę w skafandrze planetnika. Za górą rósł prastary, ciemny bór, przeniesiony jakby bezpośrednio w nasze czasy z ery „dymiących fabryk". Między pniami, porosłymi mchem, przemykały elektroniczne krasnoludki, fosforyzując czerwono swymi stożkowatymi czapkami. Na skraju lasu stała chatka Baby Jagi, a przed nią automat, odpowiadający na wszelkie dziecięce pytania, otoczony rozwrzeszczaną dzieciarnią, mającą już swoje problemy. Gdyby zbudować taki automat dla dorosłych, dopiero byłoby przy nim tłoczno... Wyszedłem. Ogromny android w zbroi średniowiecznego rycerza pożegnał mnie przy wyjściu zapytując, czy nie zgubiłem swego dziecka. Widocznie nie był przyzwyczajony do dorosłych ludzi przychodzących tu samotnie. Nie, nie zgubiłem. Mój syn został w domu. Siedział zapewne w tej chwili przed ekranem wideotronu wpatrując się bezmyślnie w przesuwające się obrazy. Tak siedział każdego popołudnia.
Mają zdaje się rację psychologowie twierdząc, że w pewnym wieku dzieci nie należy zabierać z Ziemi. Mój syn przyleciał na Marsa zbyt wcześnie lub zbyt późno. Tam na Ziemi zostali
jego towarzysze zabaw, z którymi, bawiąc się w kosmonutów, przemierzał okoliczne wzgórza jako nieznane tereny tajemniczej planety, został nasz ogród, gdzie znał każdy krzak, i dom o rozsuwanych ścianach pachnących drzewem sandałowym. Na Marsie dzieci były inne, bardziej przyzwyczajone do automatów niż do biegania boso po trawie. Kupiłem mu więc misia...
— Niech się nazywa... no powiedz, jak się może nazywać? -zwrócił się do mnie, gdy po otworzeniu pudła, wysłuchując instrukcji, doszliśmy do miejsca, w którym powiedziano:
„...Przed uruchomieniem należy go nazwać, a wtedy we wszystkich wolnych miejscach jego programu pozostawionych na imię nazwa ta zostanie trwale wpisana".
— No więc jak? — powtórzył, gdy nic nie odpowiedziałem.
— Może Kation — poddałem. Rozważył chwilę w myśli.
— Nie, tak można nazwać żywego psa, ale nie misia. Jego imię musi być zwykłe.
— No, to wymyśl coś.
— Mógłby być Bob — spojrzał na mnie pytająco.
— Świetnie, niech będzie Bob.
Nacisnąłem ukryty pod futerkiem klawisz zasilania i gdy martwe
dotąd oczka misia zajarzyły się zielonym światłem, powiedziałem
wyraźnie:
— Nazywasz się Bob. Wstań.
Jak wyrzucony sprężyną, miś wyskoczył z pudełka. Niewielka, metrowa może figurka o zabawnym pysku, obrośniętym rudawym włosem. Stanął, rozejrzał się wokoło, a następnie sięgnął do pudełka, wyjął stamtąd szczotkę i zaczął czesać swoje zmierzwione futerko. Gdy doprowadził je do porządku, zwrócił się do syna lekko się jąkając:
— Ja jestem t... teraz t... twój miś?
— Tak.
— A kto to? — łapą wskazał na mnie.
— Mój ojciec.
— T... to dobrze.
— Słuchaj — zwróciłem się do syna — może go wymienimy. On się strasznie jąka.
— T... tylko trochę i wtedy, gdy jestem dłużej wyłączony. Ooo... Inne misie mają większe braki. Znałem t...takiego, co w łapie miał ponad sto woltów napięcia, b... bo był źle skonstruowany i wszystkim łapę podawał.
— No co, wymienimy? — ponowiłem pytanie.
— Nie zgódź się. Ja umiem grać w piłkę i rozwiązuję zadania 2 matematyki. Naśladuję głosy i umiem wideotron r—rozłożyć.
— No więc?
— Niech zostanie.
— Od razu widać, że jesteś miły chłopak. Będę dobrym misiem. Zobaczysz.
I został. Był to dziwny automat. Niejednokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak wszechstronny i zdolny układ myślący wmontowano w zabawkę dziecięcą. Bo o tym, że nie był to standardowy automat wytwarzany seryjnie do zabaw z dziećmi, byłem przekonany od początku. Miś przejawiał pewne cechy ludzkie, które są dostępne tylko najbardziej skomplikowanym automatom. Był na przykład leniwy. Wypełniał oczywiście wszelkie polecenia, jak każdy automat, lecz wypełniał je w ten sposób, by poświęcać im jak najmniej czasu, unikając wszelkiej niepotrzebnej krzątaniny, tak charakterystycznej dla większości automatów. Potem, gdy nie miał już nic do roboty, godzinami trwał w bezruchu lub spał.
Po jakimś czasie odkryłem, że w pewnym sensie jest do mnie przywiązany i zawsze gotowy przerwać milczącą kontemplację swoich owłosionych łap i towarzyszyć mi, gdy wstawałem zza biurka i przechodziłem do pulpitów sterujących moich podręcznych mnemotronów. Kiedyś rozwiązywałem nocą w swoim gabinecie problem wielograwitacyjnych pól sterowanych. Miś jak zawsze, gdy syn spał, towarzyszył mi tkwiąc nieruchomo w kącie. Godziny mijały jedna za drugą, a mimo to prawie nie posuwałem się naprzód. Mój mózg podręczny raz po raz sygnalizował mi przeładowanie pamięci i dawał niedwuznacznie do zrozumienia, że zagadnienie to powinienem rozwiązywać z dużo pojemniejszymi mózgami. Pochylony nad ekranami nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się w gabinecie. Nagle usłyszałem chrząknięcie. Podniosłem głowę. Przede mną stał miś.
— Nie śpisz, Bob?
— Ja rzadko śpię.
— Jak to, przecież masz w programie rytm snu i czuwania.
— Tak, ale nie jest to program bezwzględny. Mogę go regulować.
— Naprawdę? — zapytałem 2 niedowierzaniem.
— W pewnych granicach o... oczywiście.
— I nie śpisz?
— Nie...
— A co robisz nocą?
— Myślę, rozwiązuję zadania...
— Co, udowodniłeś może twierdzenie Pitagorasa?
— Nie, roz...wiązałem wła...właśnie twój problem... wielograwitacyjnych pól sterowanych.
— Żartujesz.
— N... naprawdę. Masz tu wynik. Na małym prymitywnym funkcjografie mego syna, który trzymał w łapie, wyznaczona była zależność. Przez moment chciałem go wyrzucić z gabinetu. Pracuję już nad tym rozwiązaniem przez wiele godzin bez żadnego rezultatu, a nagle przychodzi ta zarozumiała zabawka i wypisuje mi rozwiązanie ze swego małego móżdżku. Opanowałem się jednak. Przecież to tylko automat i w dodatku miś mego syna.
— Dziękuję — powiedziałem krótko. — A teraz idź do pokoju. — Funkcjograf położyłem na biurku i wróciłem do pracy. Wynik otrzymałem nad ranem, gdy wielka kopuła marsjańskiej bazy bielała już w promieniach wschodzącego słońca. Był identyczny z rozwiązaniem podanym przez mego misia.
— Bob, Bob! — zawołałem.
Przyszedł po chwili, jakby z ociąganiem.
— Powiedz, jak tyś to zdołał rozwiązać? — zapytałem. —
Przecież to problem dla gigabitowych mózgów.
Milczał.
— Odpowiedz! — rozkazałem. W ten sposób odwoływałem się niemal do osnowy jego programowania, do bezwzględnego posłuszeństwa człowiekowi.
— Mózg ten jest skonstruowany na specjalnej zasadzie, przy założeniu równoczesnej wielotorowości myślenia. W związku z tym jego pojemność myślowa jest dużo większa... — siedziałem oniemiały, bowiem słowa te wypowiadał miś niskim, chropowatym głosem, w niczym nie przypominającym jego zwyczajnego miłego altu.
— Coś ty powiedział? — zapytałem szeptem dopiero po chwili.
— N... nic nie mówiłem... miś jąkał się w zwykły sposób.
— Jak to nic. Powtórz!
— N... nic nie mówiłem.
— Ależ nie to. Coś przedtem powiedział?
— N... nie rozumiem.
Mówił prawdę. Więc to było poza jego świadomością. Nie
wiedział nic o tym głosie. To wyglądało jak jakiś cytat
z cybernetyki stosowanej. Ale jakieś wielotorowe myślenie...
Nigdy o tym nie słyszałem.
Podszedłem do wizofonu i wezwałem Tana, jednego z moich
kolegów cybernetyków. Specjalizował się w teorii myślenia
nieorganicznego i powinien był o czymś takim wiedzieć.
— Tan? Tu Andrzej. Powiedz mi, czy słyszałeś cokolwiek
o wielotorowym myśleniu?
Uśmiechnięta na przywitanie twarz cybernetyka zgasła i odbił się
na niej wysiłek myślenia. Dopiero w tej chwili spostrzegłem, że Tan jest zaspany i nie ogolony. Wyrwałem go widocznie z głębokiego snu. A jednak uśmiechał się nawet. Faktem jest, że Tan słynął z uprzejmości, lecz tym razem sam sprawdziłem, jak bardzo opinia ta była uzasadniona.
— Wiesz, Andrzeju, niczego takiego sobie w tej chwili nie przypominam. Ale skąd tyś w ogóle wziął tę nazwę?
— Usłyszałem ją od automatu.
— To jakiś automat do programowania cybernetycznego? Zapytaj go więc o wyjaśnienie.
— Nie, to nie jest automat cybernetyczny...
— No, a co to jest?
— Miś mego syna.
— Co takiego?
— Mówię ci. Miś mego syna.
— Ależ niemożliwe. Przecież to są zupełnie prymitywne automaty.
— Sam słyszałem, Tan.
— Andrzeju — ciągnął Tan po chwili milczenia — a może ty się przepracowujesz. Na ogół ludzie już wstają, a ty się jeszcze nie położyłeś spać.
— Słuchaj, Tan. Mówię ci to wszystko zupełnie poważnie. Nie wierzysz, trudno.
— Ależ tak, wierzę... Sprawdzę nawet to wielotorowe myślenie w głównym akumulatorze informacji cybernetycznych. Jeśli coś znajdę, dam ci natychmiast znać.
— No, to dziękuję.
— Dobranoc, Andrzeju. — Tan uśmiechnął się i zniknął z ekranu. Odwróciłem się ku biurku, lecz misia tam nie było. Wyszedłem z gabinetu, by go poszukać. Siedział przed drzwiami dziecinnego pokoju i spał, jak gdyby przez całą noc nic innego nie robił.
Dni mijały i zapomniałem niemal o tej historii. Miś okazał się idealnym kolegą. Co dziwniejsze, zauważyłem, że inni chłopcy nie traktują go z pogardliwą wyższością, z jaką traktowali zwykle automaty. Z przerażającą szybkością rozwiązywał wszystkie ich zadania szkolne tak długo, aż zabroniłem mu kategorycznie tego robić. Potem miś błysnął wiedzą astronoma i razem z moim synem siedzieli długie godziny przy radioteleskopach. Miś bezbłędnie podawał z pamięci współrzędne sferyczne wszystkich gwiazd w każdej chwili dnia i nocy. Ale przede wszystkim, co dało się drpiero zauważyć po dłuższej obserwacji, miś wykazywał ogromną celowość działania. Jeśli ruszył lewą łapą, to można było być pewnym, że będzie mu to do czegoś w przyszłości potrzebne.
W drugim tygodniu pobytu misia w naszym domu zobaczyłem na funkcjografie syna naniesiony zbiór elips o różnorodnych mimośrodach i jednym ognisku wspólnym. Zaciekawiony zapytałem syna:
— Coś tu narysował?
— To nie ja, to Bob.
— Ale co to jest?
— Hipotetyczny układ planetarny Formalhauta, alfy gwiazdozbioru Latającej Ryby.
— Skąd on to wie?
— Bob wszystko wie! — powiedział to z takim przekonaniem, że spojrzałem nań zdziwiony.
— Nie wierz temu. To na pewno jedna z wielu bajek, jakie można znaleźć w pamięci każdego elekronowego misia. Muszą przecież coś opowiadać dzieciom. Ale to jeszcze nie powód, by tak duży chłopak, jak ty, wierzył w takie bajki.
— Nie wierz, jeśli chcesz, ale to naprawdę nie jest bajka — odpowiedział z uporem.
— Więc myślisz, że to jest prawda?
— Nie, to tylko hipoteza Gladstone'a — spojrzał na mnie poważnie, jak młody naukowiec.
— Kto ci to powiedział?
— Bob.
— Bob! — zawołałem głośno. Przyczłapał po chwili.
— Czy to jest rzeczywiście układ planetarny Formalhauta?
— Tak twierdzi Gladstone w swojej hipotezie. Rozumowanie swoje opiera na charakterystycznym przesunięciu prążków
w grawitacyjnym widmie tej gwiazdy.
— Bob — zapytałem cicho. — Skąd ty to wszystko wiesz?
— Posiadam pewne wiadomości kosmonautyczne pozostawione mi w celu popularyzowania kosmosologii.
— Jak to pozostawione?
— Pozostawione w moim programie.
— A w jakim zakresie znasz kosmosologię ?
— W zakresie kursu podstawowego, na pewno.
Pod wpływem tej rozmowy siadłem w gabinecie i wystosowałem
pełen pochwał telelist pod adresem Domu Bajek. Odpowiedź
otrzymałem jeszcze tego samego dnia. Dom Bajek cieszy
się bardzo, że jestem zadowolony z elektronowego misia i że dzięki
moim staraniom miś osiągnął tak wysoki, odbiegający od
standardu innych misiów poziom inteligencji. Poza tym prosi
mnie o podanie operacji cybernetycznych, jakim poddałem misia
celem uzyskania tak wysokiej inteligencji przy stosunkowo
niewielkiej pojemności pamięci.
A więc ani ja, ani też Dom Bajek nie zrobiliśmy niczego
w kierunku rozbudowy mózgu misia. Ale ponieważ geniusze wśród automatów nie zjawiają się przypadkowo, tak jak wśród ludzi, Dom Bajek wezwał Ziemię, by sprawdziła, skąd pochodzą elektronowe misie. Odpowiedź miała nadejść za kilka dni. To nie tak prosto w wielomiliardowej masie mieszkańców Ziemi znaleźć tych, którzy wiedzieliby wszystko o elektronowym misiu wysłanym przed kilkoma miesiącami na Marsa. Potem zapowiedział się wideotronicznie Tan i oczekiwałem go w południe. Był jak zwykle nadzwyczaj punktualny. Przeszliśmy do pokoju syna. Kończyli właśnie z misiem omawianie końcowego odcinka jakiejś kosmicznej podróży, gdy decelerowany statek przechodzi już z toru parabolicznego na eliptyczny.
Tan przysłuchiwał się przez chwilę z zainteresowaniem. Potem zapytał mnie szeptem:
— Jak on się nazywa?
— Kto, syn?
— Nie, automat.
Słuchał jeszcze chwilę w milczeniu, a potem nagle zawołał
rozkazująco:
— Bob, chodź tutaj! Automat podszedł natychmiast.
— Co to jest elipsa? — zapytał.
Automat niemal bez zająknienia podał definicję.
— Nie rozumiem. Wytłumacz mi.
I automat zaczął tłumaczyć, tak jak się tłumaczy łatwe zadania
leniwemu uczniowi, powoli, krok za krokiem. Tan przerwał mu:
— Sądzisz, że osiągnięcie innych galaktyk gwiazdolotami jest
możliwe?
Automat jakby przez chwilę zawahał się, lecz zaraz potem
odpowiedział:
— Nie wiem. Podaj mi dane, to obliczę.
Po tym pytaniu posypały się następne. Trwało to dość długo, aż
mój syn podszedł do mnie i zapytał:
— Kiedy on pójdzie sobie, żebyśmy z Bobem mogli skończyć
obliczenia?
Tan uśmiechnął się do chłopca i zadał misiowi ostatnie pytanie:
— Czy masz świadomość sprzężenia posłuszeństwa?
— Nie — odpowiedział miś.
— No dobrze, możesz wrócić do swoich obliczeń. A my — zwrócił się do mnie — chodźmy do twego gabinetu. To tylko przypuszczenia — powiedział. — Moim zdaniem, mózg misia został prawdopodobnie odrzucony przy psychicznej kontroli układu ze względu na pewną niestabilność zachowania i trafił
do centrali odpadów. Tutaj założono mu dużą ilość sprzężeń
staiblilizujących: ograniczono możliwości zwiększając równocześnie
stabilność.
Tan mówił to tak, jakby osobiście był obecny przy nakładaniu
tych sprzężeń.
— Pamiętasz, pytałem go o możliwości dotarcia do galaktyk gwiazdolotami. Każdy normalny miś powiedziałby, iż jest to możliwe zgodnie z regułami wszystkich bajek, ale ten twój miś zażądał danych do obliczeń. Wydaje mi się, że on nie zawsze opowiadał bajki.
Nie wezwałem automatu cybernetycznego bazy i nie rozłożyłem misia na części. Zrobiłbym to nawet może, ale wyobrażałem sobie zdziwione spojrzenie dyspozytora.
— Wzywasz automat do napraw}7 tej zabawki. Czy naprawdę
sądzisz, że nie mamy nic innego do roboty?
Wytłumaczyłbym mu zapewne, że nie chodzi tu o naprawę, że
miś to nie jest zwykły miś, tylko bardzo dziwny miś, który
zbyt wiele umie, by być zwykłą zabawką i niczym więcej, ale
wątpię, czyby mi uwierzył.
W każdym razie nie zrobiłem nic.
Tymczasem miś z moim synem tworzyli nierozłączną parę,
przesiadywali w obserwatorium albo zbierali marsjańskie kamienie
w pustyni za bazą, w których kryształy kwarcu błyszczały jak
w ziemskich kamieniach z mego dzieciństwa. Gdzieś pod koniec
marsjańskiej zimy, gdy wzgórza na horyzoncie pociemniały od
rozwijającej się wśród skał roślinności, kontrola łączności
radiowej Marsa powiadomiła nas, że przechwyciła serię sygnałów,
które według ich namiarów zostały nadane z naszej bazy.
Reno, kierownik sekcji łączności z Ziemią, zebrał nas u siebie. ;
Byłem jednym z kilkunastu ludzi, którzy należeli do tej sekcji, i pełniłem obowiązki głównego inżyniera drugiej zmiany.
— To bzdura — powiedział Reno. — Kto i po co miałby od nas coś takiego nadawać. Namierzyli jakieś sygnały rakiet, jak zwykle niedokładnie, i teraz szukają winnego. Wiecie, jak oni tam pracują. Rozumiem, że muszą przedstawić jakieś osiągnięcia tej swojej placówki, ale dlaczego nas w to mieszają...
— Raport podaje dokładny czas i jest podpisany przez samego Twera...
— Nabrali go. Zwyczajnie nabrali. Ta banda, która przyleciała zaraz po studiach z Ziemi. Im się jeszcze wydaje, że Mars to tajemnicza planeta, na której dzieją się historie, jakie na Ziemi nie zdarzają się. Nie wiecie, jak to jest? Wszyscy przeszliśmy przez to.
Nikt nie oponował, bo Reno przeżył na Marsie tyle lat, ile wszyscy pozostali razem. Wyjaśnienie w tej sprawie przygotował
nasz stażysta. Nie zawierało ono właściwie nic obraźliwego, ale sugestia, by dali nam święty spokój, była dość wyraźna. Potem przez kilka dni nic się nie działo, aż przyszła do nas wiadomość z Ziemi. Kontrola radiowa Marsa po naszym „wyjaśnieniu" przesłała zapis sygnałów do Ogólnoplanetarnego Instytutu Szyfrów. Tekst po rozszyfrowaniu był lakoniczny:
„Fragmentaryczny transfer zrealizowany", natomiast sam szyfr
był na tyle skomplikowany, że Instytut równocześnie z tekstem
przysłał podziękowanie za tak interesującą i niespotykaną próbkę
szyfru.
Na drugim zebraniu Reno dalej w nic nie wierzył, ale nie był
już tak pewny siebie. Po zebraniu poprosił mnie na chwilę do
swego gabinetu.
— Widzisz, Andrzeju, ja w to wszystko nie wierzę, ale nie chciałbym, żeby ktokolwiek mógł powiedzieć, że zlekceważyłem tę całą sprawę. Chciałbym się ciebie poradzić, jak ich przekonać, że to nie od nas pochodzą te sygnały.
— To trudna sprawa. Niezbyt wiele wiemy o tych sygnałach.
— Mimo wszystko coś jednak wiemy — powiedział Reno.
I wtedy zrozumiałem, iż nie jest tak zupełnie pewny, że sygnały
te nie pochodziły z naszej bazy.
— Mam pewien pomysł... — powiedziałem i urwałem, bo wtedy właśnie w drzwiach gabinetu stanął miś.
— S... syn cię szuka — wyjąkał.
— Zaraz idę... — I wtedy spostrzegłem zdziwiony wzrok Rena.
— Co się stało? — zapytałem.
— Nie rozumiem... nie rozumiem, jak automat wejściowy
przepuścił tę zabawkę.
Spostrzeżenie było proste, ale jakże trafne. Ja, przyzwyczajony
do stałej obecności misia, nie zwróciłem na to uwagi. Ale Reno
miał rację. Automat wejściowy jego gabinetu nie powinien
przepuścić żadnego człowieka czy automatu bez specjalnego
zezwolenia.
— Jak tu wszedłeś? — zapytał misia.
— Normalnie. Na dwóch łapach — odpowiedziała zabawka. Reno poczerwieniał i wybiegł z gabinetu.
— Co się stało z synem? — zapytałem misia.
— Poparzył się prądem wysokiej częstotliwości.
— Coś poważnego? Już idę. Prowadź.
— Nic takiego. Możesz dokończyć rozmowę. Tylko ręka.
— A gdzie ją włożył?
Miś nie zdążył odpowiedzieć, bo wrócił Reno. Był blady.
— Automat... automat dostał zezwolenie na przepuszczenie tej... zabawki... Od kogo? Pytam się, od kogo?
— Nie ode mnie — powiedziałem.
— Więc od kogo? Może ty wiesz, kreaturo?
— Ja wszedłem i już.
— To wiem. Ale skąd?
— Reno, przecież to zwykła zabawka. Nie będzie tego wiedzieć. Pewnie jakieś przekłamanie z centralnego mózgu bazy. To się zdarza.
— Ale nie powinno.
— Oczywiście, ale automaty są zawodne.
— Nie powinny!
— Jasne, ale skończmy naszą rozmowę. Muszę już iść, bo mój syn poparzył sobie rękę prądem naskórkowym.
— Dobrze, cóż więc proponujesz?
— Założę zupełnie niezależną sygnalizację nadawania u siebie w gabinecie, odbierającą sygnały na zewnątrz bazy. Co o tym sądzisz ?
— Chyba dobry pomysł. Tyle że nie wierzę, by w ogóle te sygnały się powtórzyły.
Wyszedłem z misiem i poszliśmy do syna. Jego rękę opatrzył już automed. Gdy podszedłem do fotela, w którym siedział, nie spojrzał na mnie.
— Muszę się uczyć — powiedział.
— Słusznie, ale skąd ta refleksja?
— Nie potrafię zrobić najprostszej rzeczy i nawet Bob się ze mie śmieje.
— Gdzieś poparzył rękę? — zapytałem.
— Nie powiem — nadal nie patrzył na mnie.
— Ale zrozum, to trzeba zabezpieczyć. Inni także mogą się poparzyć.
— Nie powiem — powtórzył z uporem.
— Jak chcesz. Więc ty powiedz. Bob, gdzie to było?
— Nie wiem — odpowiedział Bob i wtedy spostrzegłem wzrok
syna. Ze zdumieniem i chyba z odrobiną strachu patrzył na
Boba.
Instalacje odbioru zewnętrznego założyłem dwie, zupełnie od
siebie niezależne, jedną w gabinecie, drugą przy pulpitach
mnemotronów. Myślę, że kierowało mną zwykłe wygodnictwo.
Instalacje były proste, ich założenie nie przedstawiało żadnych
trudności, a niewygodnie byłoby pracując przy mnemotronach
nasłuchiwać równocześnie brzęczyka z gabinetu.
Potem w wideotronii powiedziano, że kierowała mną przezorność
starego inżyniera doceniającego zawodne działanie automatów.
Ale to chyba nie było tak.
Wtedy minęła chyba północ. Siedziałem w gabinecie nad jakimiś
wykresami, gdy nagle wydało mi się, że w sali mnemotronów
słyszę brzęczyk. Nadsłuchiwałem przez chwilę. Tak, nie było
wątpliwości. To był brzęczyk założonego przeze mnie urządzenia alarmowego.
Już biegnąc do centrum nadawczego bazy uświadomiłem sobie, że druga instalacja w moim gabinecie 'nie nadała sygnału alarmu. Pomyślałem wtedy, że ipo prostu niezbyt dokładnie ja Sprawdziłem, i byłem zły na siebie, bo nie lubię niedokładnej roboty.
Dyżurny android centrum przepuścił mnie, gdy podałem hasło. Ten, który przeszedł tędy przede mną, także musiał znać hasło, a więc jest to jeden z nas, pomyślałem. Biegłem teraz korytarzem do sali nadawczej, ale jej drzwi nie przepuściły mnie. Szarpnąłem dźwignie — daremnie. Drzwi zostały zablokowane, zablokowane centralnie ze sterowania bazy. Zrozumiałem, że ktoś, kto jest tam w środku i z naszej anteny wysyła w Kosmos sygnały, ma dostęp do centralnego mózgu bazy. I wtedy zacząłem się bać. Mimo to działałem optymalnie, z przyzwyczajenia zapewne.
Pobiegłem z powrotem korytarzem do drzwi wejściowych. Otworzyłem je i zablokowałem, tak że nie mogły być zamknięte na polecenie zespołów koordynujących bazy. Potem spojrzałem na androida. Musiałem mieć chociaż jeden automat do swojej dyspozycji. Doskoczyłem do niego i wyrwałem mu czułki odbioru sygnałów centralnych. Szarpnął się, ale nie zaatakował mnie, bo byłem człowiekiem.
Potem chciałem się połączyć wideotronicznie z Renem, ale łączności już nie było. Centralny mózg bazy zablokował kanały informacyjne. Spodziewałem się tego. I wtedy zrobiłem coś, co można zrobić tylko wtedy, gdy życie mieszkańców bazy jest w niebezpieczeństwie. Szarpnąłem dźwignię alarmu pierwszego stopnia. Przytrzymująca ją stalowa nić spięta plombą napięła się, lecz wytrzymała. Wtedy uwiesiłem się całym ciężarem na dźwigni. Nić pękła raniąc mnie w rękę. Równocześnie usłyszałem narastające zawodzenie syren i głuche uderzenia zapadających gazoszczelnych grodzi. Towarzyszył temu jeszcze jeden dźwięk. Zewnętrznym korytarzem zbliżając się do centrum nadawania szły automaty. Wiedziałem, że mnie nie mogą nic zrobić. Byłem człowiekiem. Ale mogły mi zniszczyć narzędzia i jedyny android. Mogły... jeśli sterował nimi centralny mózg bazy. Broni nie miałem. W bazie nikt nie nosi broni. Wyrwałem androidowi palnik do cięcia metali, zawarłem i zablokowałem drzwi, by automaty nie mogły natychmiast wedrzeć się do wnętrza centrum nadawania, i wraz z androidem pobiegłem korytarzem do sali nadawczej. Jej drzwi rozwarły się. Wydało mi się to podejrzane. — Idź — powiedziałem do androida.
Automat wypełnił rozkaz bez wahania. Przekroczył drzwi. Wtedy z góry spadł na niego czarny przewód. Zobaczyłem błysk
wyładowania i automat znieruchomiał. Przewód zakołysał się. Nie czekałem, aż zostanie podciągnięty do góry. Wychyliłem się zza drzwi i nacisnąłem spust palnika, przesuwając regulację na pełną moc. Coś niewielkiego spadło Z występu nad drzwiami, paląc się. Słyszałem przejmujący skrzek. ...
wenel