JĄDRO CIEMNOŚCI.docx

(62 KB) Pobierz

JĄDRO CIEMNOŚCI

Jacht o nazwie „Nellie” zmierzał w dół Tamizy prosto w kierunku morza. Gdy zaczął się przypływ, załoga była zmuszona do zarzucenia kotwicy. Wszyscy ze zniecierpliwieniem czekali na odpływ, który pozwoliłby wypłynąć im na otwarte wody.

Załogę jachtu stanowiło łącznie pięć osób. Funkcję kapitana sprawował „Dyrektor różnych towarzystw”. Mężczyzna cieszył się szacunkiem i poważaniem pozostałej czwórki marynarzy. Narratorowi, a zarazem jednemu z nich, przypominał on „(…) pilota, który dla marynarza jest wcieleniem tego, co zasługuje na najwyższe zaufanie”. Członkowie załogi „Nellie” nie mogli się na dziwić, iż człowiek, który na co dzień pracuje na lądzie może być tak dobrym kapitanem.

Całą piątkę jednoczyła „więź morza”. Dzięki niej, nawet, gdy nie przebywali na wodzie, pozostawali przyjaciółmi. Poza narratorem i Dyrektorem, na pokładzie jachtu znajdowali się również: Prawnik, który był „najmilszy z towarzyszy”, Księgowy, którego pasją była gra w domino oraz Marlow. Ten ostatni swoim wyglądem przypominał ascetę. Podczas przymusowego postoju u ujścia Tamizy, wszyscy spoglądali na angielski krajobraz i popadli w zadumę. Pogoda była „nieskazitelna” i właśnie zaczynał się zachód słońca. Marynarze mieli wrażenie, iż mrok powoli wypycha „świetlistą gwiazdę”, jakby chciał jej śmierci. Gdy już zaszła, zauważyli, iż woda momentalnie zmieniła swoje oblicze. Widok ujścia Tamizy zmusił narratora do refleksji: „Stara rzeka, rozlana szeroko, wypoczywała bez ruchu u schyłku dnia - po całych wiekach dzielnej służby u rasy zaludniającej jej brzegi - rozpostarta spokojnie w swej godności wodnego szlaku wiodącego do najdalszych krańców ziemi”. Cała piątka darzyła tę rzekę ogromną czcią, ponieważ wiązało się z nią wiele ich wspomnień. Uznawali również Tamizę za jeden z najważniejszych elementów historii ich kraju. Jej prądy umożliwiały przemieszczanie się wybitnym postaciom, „od sir Francisa Drake'a do sir Johna Franklina – rycerzom utytułowanym lub nie, wielkim błędnym rycerzom morza”. Również dzięki niej możliwy był handel z pozostałymi państwami oraz ich podbijanie w imię Królewskiej Mości. Poza tym od Tamizy rozpoczynali swoje podróże odkrywcy, płynący ku nieznanym terenom, którzy nieśli ze sobą „Marzenia ludzkie, nasiona  rzeczypospolitych, zarodki cesarstw”.

Wraz z nadejściem mroku, brzegi Tamizy rozświetliły się od lamp zapalanych w

domostwach. W oddali marynarze wiedzieli wielką latarnię morską Chapmana, której silny blask wskazywał drogę zagubionym na morzu. Poruszające się wraz z przypływem w górę rzeki statki również emanowały blaskiem sztucznego oświetlenia. Za plecami załogi „Nellie” rozpościerały się łuny wielkich angielskich miast. Marlow spostrzegł wtedy, iż nawet to miejsce „było ongi jednym z ciemnych zakątków ziemi".

Przypominający swoim wyglądem ascetę mężczyzna był jedynym z całej piątki zawodowym żeglarzem. Nie był on jednak typowym przedstawicielem tego zawodu, ponieważ nie prowadził „osiadłego życia”. Różnił się od innych marynarzy tym, iż nie ograniczał się jedynie do tego, co dzieje się na statku i morzu, ale ciekawił go cały otaczający świat. W portach wysłuchiwał niezliczonych opowieści, które go pasjonowały. Sam uwielbiał je opowiadać, traktował je jako wspaniały sposób na ukazanie jakieś problemu czy zagadnienia, rzucając na nie jedynie światło, a nie mówiąc o nich wprost.

Spostrzeżenie Marlowa absolutnie nie zdziwiło reszty załogi, co więcej, spodziewali się tego. Mężczyzna kontynuował więc, zastanawiając się, jak wyglądały te tereny tysiąc dziewięćset lat temu, gdy przybyli na nie Rzymianie. Marlow próbował wczuć się w rolę rzymskiego dowódcy, którego oddelegowano z Morza Śródziemnego na północ. Wyobrażał sobie jak legioniści zdobywali te dzikie terytorium. Był pewny, że wielu z nich zginęło na mokradłach lub w Tamizie. Dowódca musiał być człowiekiem odważnym niebojącym się poprowadzić swoich żołnierzy w ciemność. Marlow próbował również namówić swoich kompanów, by wczuli się w rolę rzymskiego obywatela, którego wysłano na dziewicze ziemie. Bez wątpliwości człowiek ten musiał być przerażony otaczającą go dziczą.

Mężczyzna poprzez sposób, w jakim siedział przypominał Buddę. Mówił, iż żaden z nich nie czułby tego samego, co Rzymianin. Jego zdaniem brało się to z tego, iż załoga „Nellie” przewyższała obywateli cesarstwa sprawnością pracy. Uważał, iż zdobywcy sprzed tysiąca dziewięciuset lat nie byli kolonistami, a zwykłymi ludźmi, którzy kierowali się jedynie chciwością: „Była to po prostu kradzież z włamaniem, masowe morderstwo na wielką skalę, a ludzie rzucali się w to na oślep - jak przystoi tym, którzy napastują ciemności. Podbój ziemi, polegający przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach, nie jest rzeczą piękną, jeśli się w niego wejrzy zbyt dokładnie”. Jedynym usprawiedliwieniem dla takiego działania była dla Marlowa autentyczna wiara w ideę.

Marynarz nagle zamilkł. Pozostali wiedzieli, że lada moment rozpocznie jedną ze swoich autentycznych opowieści. Każda z nich rozpoczynała się od słów: „Pamiętacie pewno, koledzy, że byłem czas jakiś marynarzem na słodkich wodach”, tak też było tym razem.

Na wstępie wyjawił kompanom, iż wydarzenia, o których miał zamiar właśnie opowiedzieć wywarły znaczący wpływ na jego życie. Historia miała dotyczyć najdalszego punktu, do którego udało mu się kiedykolwiek dotrzeć oraz „nieboraka”, którego właśnie tam spotkał. Marynarz powiedział, iż tamto wydarzenie rzuciło „pewien rodzaj światła” na to, co go otaczało.

Opowieść Marlowa rozpoczęła się w momencie, gdy powrócił do Londynu po sześcioletniej nieobecności, podczas której żeglował po Oceanie Indyjskim, Spokojnym oraz po morzach chińskich. Żeglarz początkowo cieszył się, iż wreszcie nadszedł dla niego czas wypoczynku, lecz po jakimś czasie bezczynność stała się dla niego nie do zniesienia. Rozpoczął poszukiwania okrętu, na którym potrzebowano kogoś takiego jak on. Według Marlowa jest to najtrudniejsze zadanie w życiu każdego marynarza. Bohater wspomniał, iż od dziecka marzył o dalekich podróżach. Pragnął odwiedzić Afrykę, Australię i Amerykę Południową. Jednak jedno miejsce szczególnie go pociągało i właśnie tego dotyczyć będzie historia Marlowa.

Kraina ta była odarta z tajemnic przez odkrywców, jednak przeobraziła się „w miejsce, gdzie panuje ciemność”. Na mapach opisujących tamten teren szczególną uwagę przykuwała ogromna rzeka, przypominająca swoim kształtem wielkiego węża, którego łeb zatopiony jest w morzu, a tułów przebiega przez ląd poziomo. Pewnego razu Marlow ujrzał taką właśnie mapę i przyszło mu do głowy, iż na takiej rzece muszą pływać parowce towarzystwa handlowego, które miało siedzibę w Londynie. Postanowił, że będzie ubiegał się o dowództwo na jednym ze statków. Rzeka w kształcie węża tak bardzo go intrygowała, iż nie potrafił myśleć o niczym innym.

Okazało się, iż firma, która zarządzała parowcami, należała do ludzi „z kontynentu”. Tak się składało, iż marynarz miał właśnie tam wpływowych krewnych. Marlow zwrócił się listownie do swojej ciotki z prośbą o pomoc i wstawiennictwo, w co ciężko mu było samemu uwierzyć: „Ja, Charlie Marlow, zaprzągłem do roboty kobiety, aby dostać posadę”. Krewna okazała się tak bardzo zdeterminowana, iż w końcu udało jej się uzyskać nominację kapitańską dla członka rodziny.

Marynarz dostał posadę, ponieważ jeden z kapitanów floty parowców został zabity podczas bójki z tubylcami. Po wielu miesiącach, Marlow udał się po szczątki wspomnianego zamordowanego mężczyzny, dowiedział się, że zginął z powodu dwóch kur. Kapitan Fresleven, z pochodzenia Duńczyk, był bardzo łagodnym i spokojnym człowiekiem. Jednak kilkuletni pobyt w Afryce spowodował, iż, gdy zorientował się, że został oszukany przez starego Murzyna, który sprzedał mu dwie kury wpadł w szał i zaczął okładać go pięściami. Marlow tak tłumaczył ten przypływ agresji u kapitana Freslevena: „służąc wzniosłej idei i prawdopodobnie uczuł nareszcie potrzebę potwierdzenia w jakikolwiek sposób szacunku dla siebie samego”. Widzący to syn naczelnika wioski zadał Duńczykowi śmiertelny cios włócznią w plecy, poczym wszyscy osadnicy uciekli do lasu w panice, przekonani, iż załoga parowca krwawo się z nimi rozprawi. Tak się jednak nie stało, statek dowodzony przez maszynistę odpłynął, pozostawiając zwłoki kapitana na lądzie. Marlow poczuł, że musi zadbać o szczątki swojego poprzednika. Gdy je odnalazł, leżały nietknięte w trawie. Okazało się, iż ludność nigdy nie powróciła do wioski. Czterdzieści osiem godzin po otrzymaniu nominacji marynarz zmierzał przez Kanał La Manche, by podpisać umowę z kompanią handlową. Siedziba towarzystwa była największą budowlą w „grobowym mieście”. W poczekalni wisiała wielka mapa świata, na której Marlow z łatwością odnalazł rzekę w kształcie węża. Miejsce to znajdowało się w samym środku mapy, oznaczone było kolorem żółtym. Marynarz rozmawiał z właścicielem kompani, jednak ich spotkanie trwało zaledwie czterdzieści pięć sekund. Sekretarz dostarczył mu w poczekalni niezbędne dokumenty, w tym zobowiązanie do zachowania wszelkich sekretów handlowych. Mężczyzna miał bardzo strapiony wyraz twarzy.

Atmosfera panująca w siedzibie towarzystwa przerażała Marlowa. Czuł się, jakby brał udział w spisku, dlatego z radością stamtąd wyszedł. Marynarz na długo zapamiętał pracujące w budynku dwie kobiety, chudą i grubą. Panie siedziały w recepcji i robiły na drutach, pierwsza oprowadzała, a druga spoglądała tylko przelotnie na interesantów. Marlow zwrócił uwagę, iż „Niewielu z tych, na których spojrzała, zobaczyło ją znowu - znacznie mniej niż połowa”. Marynarz nazywał je „odźwiernymi u wrót Ciemności”. Ostatnią formalnością była wizyta u lekarza. Jeden z pracowników kompanii zaprowadził Marlowa do gabinetu doktora, ale okazało się, że jeszcze za wcześnie na wizytę. Marynarz zaproponował więc urzędnikowi coś do picia. W malutkim lokalu, po kilku kolejkach, mężczyzna zaczął opowiadać o interesach towarzystwa. Marlow wyraził swoje zdziwienie, że urzędnik sam nie wybiera się do Afryki. Wyraz twarzy tamtego momentalnie się zmienił. Odparł marynarzowi chłodno: „Nie taki dureń ze mnie, na jakiego wyglądam, rzekł Platon do uczniów swoich”.

Doktor na podstawie pomiaru pulsu orzekł, iż nie ma żadnych przeciwwskazań do wyjazdu Marlowa na placówkę. Medyk nalegał, by marynarz zezwolił mu na dokonanie pomiaru czaszki „w imię nauki”. Gdy mężczyzna się zgodził, lekarz zapewnił go, że robi tak wszystkim, którzy wyruszają do Afryki. Na pytanie marynarza, czy po ich powrocie powtarza badanie i porównuje wyniki, doktor odpowiedział, iż nigdy nie spotkał się ponownie z kimś, kto stamtąd wrócił. Lekarz próbował dowiedzieć się następnie, czy w rodzinie Marlowa zdarzały się już przypadki obłąkania. Rozdrażniony marynarz nie miał ochoty odpowiadać na to pytanie. Medyk zdradził, iż prowadzi osobiste badania nad ludźmi, którzy wyruszają do belgijskiej kolonii. Marlow był pierwszym Anglikiem, którego przyszło mu badać. Zniecierpliwiony żeglarz przerwał mu mówiąc, że nie jest typowym przedstawicielem swojej nacji. Doktor z uśmiechem przestrzegł go: „Niech pan się wystrzega irytacji jeszcze bardziej niż przebywania na słońcu (…) Pod zwrotnikami trzeba przede wszystkim zachować spokój...”.

Ostatnią rzeczą, jaka pozostała bohaterowi do zrobienia w „grobowym mieście” było pożegnanie się z ciotką. Rozmowa z krewną przy kominku i herbacie podziałała na Marlowa kojąco. Marynarz dowiedział się, iż krewna opisywała go wysokim dygnitarzom jako wspaniałego człowieka, nieskazitelną postać. Okazało się, iż w ich oczach był „także Działaczem, przez duże «D» (…) Niby wysłańcem świata, niby apostołem pośledniejszego gatunku”. Najwidoczniej ciotka straciła umiar w zachwalaniu swojego krewniaka. Z dalszej rozmowy Marlow wywnioskował, iż kobiety „Żyją we własnym świecie, który właściwie nigdy nie istniał i istnieć nie może. Jest na to o wiele za piękny, a gdyby można taki świat zbudować, rozleciałby się przed zachodem słońca”.

Na ulicy, przez sekundę, po raz pierwszy w życiu, marynarz doznał poczucia strachu przed podróżą. Jak sam powiedział, czuł się jakby wybierał się „nie do środka jakiegoś kontynentu, ale do środka ziemi”.

Francuski parowiec, którym Marlow zmierzał do swojego nowego miejsca pracy, zawijał po drodze do wszystkich portów, gdzie wysiadali żołnierze lub urzędnicy. Marynarz przez niemal całą podróż obserwował afrykańskie wybrzeże, które wydawało się pozbawione charakteru. Widok, jaki rozpościerał się przed bohaterem, był ciągle taki sam, zupełnie jakby parowiec stał w miejscu. Wciąż widać było skraj wielkiego buszu, którego zieleń była tak intensywna, iż wpadała w czerń. Samotność oraz monotonia krajobrazu spowodowały, iż Marlow zaczął tracić kontakt z realnością. Dźwięk fal, który wydawał mu się kojący, upewniał go, iż rzeczywiście był na parowcu. Inną pociechą był dla niego widok płynących od czasu do czasu łodzi z nabrzeża. Wiosłujący i śpiewający czarni ludzie przywoływali go do rzeczywistości. Parowiec mijał okręt francuskiej marynarki wojennej. Jednostka tkwiła zakotwiczona daleko od brzegu, a z jej pokładu trwał notoryczny ostrzał buszu. Okazało się, iż Francuzi toczyli w tym miejscu jedną ze swoich wojen. Widok okrętu, zaopatrzonego w armaty, z których załoga bombardowała nabrzeże, gdzie nie stała choćby nędzna szopa zmusił Marlowa do refleksji: „Było w tym działaniu coś obłąkanego, widok przypominał ponurą krotochwilę i nie rozproszył tego wrażenia jakiś człowiek z pokładu zapewniający mnie poważnie, że tam jest obóz krajowców - nazywał ich nieprzyjaciółmi! - ukryty gdzieś w głębi”.

Kapitan parowca przekazał listy skutecznie zdziesiątkowanej przez febrę załodze statku wojennego. Okręt, którego jednym z pasażerów był Marlow, zawinął jeszcze do wielu przybrzeżnych „miejscowości o nazwach jak z farsy, gdzie śmierć i handel wiodą wesoły taniec wśród cichej atmosfery nasyconej zapachem ziemi, niby w przegrzanych katakumbach”. Im bardziej parowiec sunął na południe, tym przyroda stawiała mu coraz większy opór. Wybrzeże było coraz bardziej niebezpieczne. W Marlowie z każdym dniem narastało poczucie zdziwienia, spowodowane wrażeniem niezmienności krajobrazu za burtą parowca. Swoją długą podróż scharakteryzował słowami: „Była to jakby uciążliwa pielgrzymka wśród zapowiedzi nocnych zmór”.

Po ponad trzydziestu dniach rejsu marynarz wreszcie ujrzał ujście wielkiej rzeki, której kształt na mapie przypominał węża. Jednak nie był to kres jego podróży. Bohater musiał przebyć jeszcze blisko dwieście mil. Najpierw płynął w górę rzeki małym morskim parowcem do miejscowości, z której miał udać się dalej. Podczas rejsu został zaproszony na mostek, gdzie powitał go młody kapitan szwedzkiego pochodzenia. Mężczyzna narzekał na urzędników rządowych, sugerując, iż są gotowi zrobić wszystko dla najdrobniejszej nawet sumy pieniędzy. Zastanawiał się, nad tym, co stałoby się z nimi, gdyby musieli zamieszkać w górze rzeki, a nie tuż przy jej ujściu. Marlow odparł, iż sam zmierza się o tym przekonać. Słowa te zdenerwowały młodego kapitana, przestrzegł on marynarza: „Niech pan nie będzie zanadto pewien siebie”. Szwed opowiedział, jak kilka dni wcześniej odnalazł swojego krajana, który powiesił się na przydrożnym drzewie. Na pytanie bohatera, co pchnęło go do samobójstwa, kapitan odpowiedział: „Któż to wie? Może nie mógł znieść słońca, a może i kraju”.

W końcu dotarli do miejsca, gdzie rzeka się rozszerzała. Oczom Marlowa ukazało się strome, skaliste zbocze, na którym prowadzono prace kopalniane. Hałdy ziemi zalegały na brzegu rzeki. Robotnicy byli przeważnie czarni i nadzy. Kapitan wskazał palcem stację spółki, dla której miał pracować Marlow i pożegnał się z żeglarzem.

Na brzegu marynarz wspinał się stromą ścieżką, mijając po drodze zużyte wagoniki oraz inne sprzęty. Nagle na ziemię powalił go potężny huk. Robotnicy drążyli skałę za pomocą dynamitu, by utworzyć w niej tunel dla kolei żelaznej. Marlow zorientował się, że zaraz za nim, ścieżką podąża gęsiego sześciu Murzynów. Widok półnagich mężczyzn, niosących na głowach kosze pełne ziemi wstrząsnął bohaterem: „Można było policzyć wszystkie żebra tych ludzi; stawy ich członków wyglądały jak węzły na linie. Każdy miał na szyi żelazną obrożę, a wszyscy byli połączeni łańcuchem, którego ogniwa kołysały się między nimi rytmicznym dźwiękiem”. Bohater wiedział, iż Francuzi nie mieli prawa nazywać tych ludzi „nieprzyjaciółmi”, dlatego używali wobec nich wygodniejszego określenia – „zbrodniarze”. Czarni nawet nie spojrzeli na Marlowa, gdy go mijali. Zaraz za nimi szedł ich rodak, lecz ubrany w niekompletny mundur i ze strzelbą w dłoni. Marynarzowi nie podobało się, iż był częścią wyzyskującej tubylców kolonizacyjnej machiny. Bohater, pomimo iż nie uważał się za wrażliwego, wolał pójść inną ścieżką, by nie widzieć skutych Murzynów. Zapewniał: „Widywałem szatana przemocy i szatana chciwości, i szatana pożądliwości; ale na Boga! byli to silni, jurni szatani o ognistych ślepiach, którzy rządzili i powodowali ludźmi (…) Lecz stojąc tam, na zboczu wzgórza, poczułem, że pod oślepiającym blaskiem słońca w tym kraju zapoznam się z rozlazłym, kłamliwym, bladookim diabłem, opiekunem drapieżnego i bezlitosnego szaleństwa”.

Na swojej drodze Marlow natknął się na wielką dziurę wykopaną w ziemi bez widocznego sensu. Zastanawiał się nad celem jej powstania: „Może miała coś wspólnego z filantropijnym zamiarem dostarczenia zbrodniarzom jakiegoś zajęcia”. Nieco dalej zauważył głęboką szczelinę wypełnioną potłuczonymi kawałkami rur. Podejrzewał, iż miały one służyć do drenażu wioski. Gdy wreszcie znalazł się w cieniu drzew, poczuł się, jakby przekroczył „ponury krąg jakiegoś inferno”. Działo się tak za sprawą potężnego hałasu, jaki dochodził z przełomu rzeki.

Między drzewami konali Murzyni. Marlow widział, że są skrajnie wycieńczeni i gnębieni przez choroby. Marynarz pomyślał wtedy: „Nie byli nieprzyjaciółmi, nie byli zbrodniarzami, nie zostało w nich już nic ziemskiego - były to tylko czarne cienie choroby i głodu, leżące bezwładnie w zielonawym mroku. Ściągnięci ze wszystkich zakątków wybrzeża na podstawie legalnych kontraktów, rzuceni w nieodpowiednie warunki, żywieni nieznaną im strawą, osłabli, stali się niezdolni do pracy; pozwolono im wreszcie odpełznąć i wypoczywać. Te konające postacie były wolne jak powietrze - i prawie równie niematerialne”. Marlow zorientował się, iż tuż przed nim kona młody człowiek, którego ciało wygląda jak „czarne kości”. Marynarz zorientował się, iż ten lada moment umrze. Nie wiedział, co ma robić. Jedyne, co mu przyszło do głowy to podarowanie Murzynowi suchara. Młodzieniec wyciągnął rękę i był to ostatni ruch w jego życiu. Marynarz dostrzegł na szyi nieboszczyka białą przędzę, zastanawiał się, czy był to amulet, czy też oznakowanie, nadane przez białych ludzi.

Żeglarz powoli dostrzegał inne „wiązki kątów”, porozrzucane po gaju. Murzyni siedzieli w przedziwnych pozach, czekając na śmierć. Marlow nie mógł znieść ich spojrzenia. Jeden z konających zebrał w sobie siły i na czworakach podszedł do rzeki, by napić się wody, ten wysiłek okazał się dla niego zabójczy.

Bohater miał już dość tego makabrycznego widoku i popędził w kierunku stacji. Natknął się na białego człowieka, ubranego tak schludnie, iż najpierw wydawało mu się, że ma przewidzenia. Widok mężczyzny nie pasował do otaczających go warunków: „Zobaczyłem wysoki, nakrochmalony kołnierzyk, białe mankiety, lekką alpakową kurtkę, śnieżne spodnie, jasny krawat i lakierki. Kapelusza nie miał. Włosy jego były rozdzielone, wyczesane i wypomadowane, a w dużej białej ręce niósł parasol z zieloną podszewką. Był zdumiewający; za jego uchem tkwiło  pióro”.

Człowiek przedstawił się Marlowowi jako główny buchalter spółki. Marynarz był pełen szacunku dla wyglądu mężczyzny, uważał, iż w takich warunkach utrzymanie fasonu nie było sprawą łatwą. Księgowy pracował na stacji już blisko trzy lata. Żeglarz wybiegł nieco wprzód swojej opowieści i zdradził, iż kiedyś zapytał go, o to jak dbał o bieliznę, że ta była wciąż taka czysta i wykrochmalona. Buchalter zdradził, iż wyuczył w tym jedną z tamtejszych kobiet. Mężczyzna nie tylko wyglądał porządnie, ale był rzeczywiście wyśmienitym księgowym.

Poza tym jednym człowiekiem, wszystko inne na stacji było w nieładzie. Marlow był zmuszony do czekania w tym miejscu aż dziesięć dni, co wydawało mu się wiecznością. W tym czasie często odwiedzał księgowego. Na stacji panowały niesamowite upały, a do tego życie utrudniały wielkie muchy, które nie kąsały, lecz raniły. Marlow przesiadywał w chacie, gdzie buchalter prowadził księgowość i przyglądał się jego pracy. W tym samym pomieszczeniu umieszczono chorego agenta.

Pewnego dnia schludny mężczyzna zwrócił się do marynarza, informując go, iż z pewnością spotka się z panem Kurtzem. Człowiek ten był jednym z głównych agentów spółki. Księgowy zapewniał, iż to wybitna postać. Kurtz był największym dostawcą kości słoniowej dla towarzystwa handlowego.

Tego samego dnia do stacji przybyła karawana. Przed chatą księgowego panował wielki gwar. Buchalter zorientował się wtedy, iż agent już nic nie słyszy, ale jeszcze żyje. Mężczyzna zachwalał ponownie pana Kurtza. Mówił, iż Rada w Europie wkrótce obsadzi go na bardzo ważnym stanowisku.

Gdy hałas na zewnątrz ustał, Marlow wstał, lecz zanim wyszedł z chaty spojrzał na leżącego w bezruchu agenta i zagłębionego w swojej pracy księgowego. Przypomniał sobie wtedy, że jakieś pięćset stóp od tego miejsca znajdował się „gaj śmierci”.

Następnego dnia bohater wraz z karawaną opuścił stację. Czekał go dwustumilowy marsz.

Najlepiej swą długą podróż scharakteryzował sam Marlow: „Wszędzie ścieżki i ścieżki, wydeptana sieć ścieżek snujących się po pustym kraju przez wysoką trawę, przez spaloną trawę, przez gąszcz, na dół i w górę przez chłodne wąwozy, w górę i na dół po kamienistych pagórkach rozprażonych przez upał; a przy tym samotność, zupełna samotność - nikogo, ani jednej chaty”. Ludność opuściła te tereny, ponieważ karawany, składające się z uzbrojonych Murzynów, werbowały przypadkowo napotkanych ludzi do niewolniczej pracy. „Rozbijanie obozu, gotowanie, sen, zwijanie obozu, marsz”, tak upływały bohaterowi kolejne dni. Od czasu do czasu pojedynczy tragarze umierali ze zmęczenia. Niekiedy dobiegały do marynarza odgłosy bębnów, „dźwięk dziwaczny, pociągający, sugestywny i dziki - o znaczeniu może równie głębokim jak dźwięk dzwonów w kraju chrześcijańskim”. Na swojej drodze natknęli się na pijanego białego człowieka, który wraz z oddziałem Zanzibarczyków rzekomo pilnował porządku na drodze. W karawanie szedł jeszcze jeden mężczyzna tej samej rasy, co Marlow. Marynarz zaznajomił się z nim, lecz denerwowała go nietypowa przypadłość otyłego osobnika. Otóż mężczyzna miał zwyczaj mdleć w miejscach najdalej położonych od cienia, czy wody. Wyznał kiedyś Żeglarzowi, że wybrał się w tę wyprawę jedynie w celach zarobkowych. Gdy mdlał, tragarze musieli nieść go w hamaku zawieszonym na tyczce. Murzyni robili wszystko, co mogli, by tylko wymigać się od noszenia otyłego białego. Marlow musiał wygłosić płomienne przemówienie w języku angielskim, którego nie rozumieli, ale gesty, których używał nie pozostawiały im żadnych wątpliwości. Tragarze zbuntowali się wtedy i po jakimś czasie zrzucili hamak, wraz z leżącym w nim mężczyzną, w krzaki i uciekli. Otyły człowiek nalegał, by Marlow kogoś zabił dla przykładu, ale w pobliżu nie było nikogo, poza nimi. Piętnastego dnia podróży marynarz dotarł wreszcie do Stacji Centralnej. Miejsce to sprawiało wrażenie zaniedbanego, „wystarczało rzucić okiem, aby się przekonać, że włada tu rozlazły diabeł”. Z budynków zaczęli wychodzić biali mężczyźni. Jeden z nich poinformował Marlowa, iż jego parowiec znajduje się na dnie rzeki. Wiadomość ta zszokowała bohatera. Wąsaty mężczyzna zaczął go wtedy zapewniać, że wszystko było w porządku, ponieważ sam dyrektor był przy tym i wszyscy zachowali się wspaniale.

Dwa dni wcześniej dyrektor stacji musiał udać się w górę rzeki. Parowcem dowodził ochotniczy kapitan. Statek zatonął, gdy jego dno przedziurawił wielki kamień. Marlow obawiał się, iż cały trud związany z dostaniem tej posady i podróżą w to miejsce poszedł na marne. Okazało się, że tak nie jest, ponieważ czekało go mnóstwo pracy związanej z wydobyciem uszkodzonego parowca z rzeki. Zajął się tym następnego dnia. „Wydobycie statku, a potem naprawa, gdy już ściągnąłem na stację wszystkie części, trwały kilka miesięcy”.

 

Pierwsza rozmowa bohatera z dyrektorem była osobliwa. Mężczyzna ten był niegdyś zwykłym kupcem, pracującym w tych okolicach od swojej młodości. W swoich podwładnych wzbudzał niepokój, zamiast przywiązania, trwogi czy szacunku. Nie miał ani zmysłu organizacyjnego, ani zamiłowania do ładu. Nie posiadał wykształcenia, nie był też zbyt inteligentny. „Dlaczego dostał się na to stanowisko?”, zastanawiał się Marlow. Jedyną odpowiedzią, jaką mógł sobie udzielić było: „Może dlatego, że nigdy nie chorował...”. Zdrowie było jego wielkim atutem. Dyrektor „Nie potrafił nic stworzyć, umiał tylko korzystać z rutyny - i to wszystko. Ale był wielki. Był wielki dzięki drobnej rzeczy polegającej na tym, że niepodobna było dociec, co może mieć władzę nad takim człowiekiem”. Każde zdanie, które wypowiadał kwitował niczym pieczęcią tajemniczym uśmiechem. Mężczyzna w osobliwy sposób rozwiązywał problemy stacji. Gdy agenci zaczęli się kłócić o miejsca przy stole, ten nakazał wybudowanie okrągłego stołu. Dyrektor nie był ani uprzejmy, ani nieuprzejmy. Swojemu otyłemu czarnoskóremu boyowi pozwalał na zuchwałość wobec białych pracowników stacji.

Dowodzący stacją mężczyzna wezwał do siebie Marlowa. Nie poprosił go, by usiadł, chociaż tamten przeszedł pieszo drogę z wybrzeża. Dyrektor natychmiast zaczął mówić, iż nie mogli dłużej czekać na marynarza i musieli wypłynąć w górę rzeki do stacji, którą dowodził pan Kurtz. Marlow był poirytowany i głodny, dlatego przerwał mężczyźnie, gdy ten zaczął zachwalać swojego najlepszego agenta. Dyrektor zapytał, ile czasu zajmie naprawa łodzi, od oburzonego marynarza usłyszał, iż kilka miesięcy. Ze spokojem przyjął tę wiadomość. „Gadatliwy idiota!”, takie było pierwsze  zdanie, jakie nasuwało się bohaterowi na temat dyrektora stacji. Z czasem uległo ono zmianie.

Marlow postanowił, że skupi się na pracy, ponieważ tylko dzięki temu pozostanie w kontakcie z rzeczywistością. Widok krzątających się po stacji bez sensu i celu białych mężczyzn z długimi kijami w ręku wydawał się być nierealny. Mężczyźni sprawiali wrażenie opętanych: „Słowa «kość słoniowa» rozlegały się w powietrzu, rozchodziły się szeptem, ulatywały jak westchnienie. Można było pomyśleć, że się do nich modlą. Zaraza głupiej chciwości przenikała to wszystko jak trupi zapach”. Otaczający stację busz budził w bohaterze poczucie tajemniczości i czyhającego zła.

W ciągu trzech miesięcy wydarzyło się kilka dziwnych rzeczy. Na przykład, gdy wybuchł pożar, pracownicy stacji zamiast go ugasić biegali wokół niego, a wąsaty mężczyzna, który powitał swego czasu Marlowa, zapewnił go, że „wszyscy się zachowują wspaniale, wspaniale”. Pracownik nabrał wody do wiadra z dziurawym dnem i pobiegł z nim w kierunku ognia.

Pożar równie szybko się skończył, jak i zaczął. Marynarz spostrzegł, że niedaleko od zgliszczy szopy, pracownicy biczują Murzyna. Zapewniali oni, że to właśnie on wzniecił ogień. Czarnoskóry mężczyzna przez kilka dni dochodził do siebie, by po trzech dniach wrócić do dziczy, która „przyjęła go bezgłośnie z powrotem na swoje łono”. Marlow podszedł do żarzących się resztek szopy i mimowolnie usłyszał fragment rozmowy o Kurtzu, pomiędzy dyrektorem a innym tajemniczym mężczyzną. Jeden z nich powiedział: „...wyciągnął korzyść z tego nieszczęśliwego wypadku. Ten pierwszy oddalił się, gdy zauważył marynarza. Drugi natomiast pozostał. Był jednym z głównych agentów spółki, „człowiek młody, elegancki, o obejściu dość powściągliwym; miał małą, rozwidloną bródkę i haczykowaty nos. Traktował z wysoka innych agentów, którzy ze swej strony twierdzili, że był szpiegiem dyrektora”. Marlow zaczął z nim rozmawiać, po pewnym czasie mężczyzna zaprosił go do swojego pokoju. Okazało się, iż agent posiadał srebrne przybory toaletowe, a nawet świeczkę. W stacji panowało przekonanie, iż jedynie dyrektor może posiadać świece. Ściany jego pokoju zdobiły zbiory tubylczych tarcz i dzid. Ktoś poinformował Marlowa, iż agent był odpowiedzialny za wyrób cegieł. Zdziwił go jednak fakt, iż w całej stacji nie widział nigdy ani jednej. Nie przeszkadzało to jednak w niczym młodemu arystokracie, by mieszkać w stacji już blisko rok. Podobno do produkcji cegieł brakowało mu jakiegoś surowca, którego dostawa z Europy była nieopłacalna. To wszystko zmuszało marynarza do zastanawiania się, nad prawdziwym celem pobytu tego agenta w stacji. Marlow odnosił wrażenie, że ci wszyscy ludzie na coś czekają. Uważał również, że „Jedynym ich szczerym uczuciem było pragnienie, aby się dostać na handlową placówkę, gdzie by można dobrać się do kości słoniowej i zarabiać na prowizjach. Intrygowali i spotwarzali się, i nienawidzili wzajemnie tylko z tego powodu, ale w gruncie rzeczy nie umieli skutecznie nawet kiwnąć palcem”.

Marlow zorientował się, iż agent nie chce z nim rozmawiać, a jedynie próbuje się czegoś od niego dowiedzieć. Mężczyzna wypytywał o znajomości marynarza w „grobowym mieście”. Bohater sam był ciekawy, jakie informacje będzie chciał wyciągnąć od niego agent. Podirytowany swoją bezradnością gospodarz zaczął ziewać, dając tym samym sygnał bohaterowi, iż czas zakończyć spotkanie. Uwagę Marlowa przykuł mały olejny szkic. Obraz przedstawiał kobietę z zawiązanymi oczyma, trzymającą zapaloną pochodnię, która oświetlała jej twarz. Agent oznajmił marynarzowi, iż autorem tego szkicu był pan Kurtz. Namalował go blisko rok wcześniej, gdy oczekiwał w stacji na transport do placówki handlowej. Bohater zapytał o pana Kurtza. Agent najpierw odparł lakonicznie, że jest on kierownikiem stacji w głębi kraju, ale naciskany przez marynarza dodał: „nadzwyczajny człowiek (…) On jest wysłannikiem litości i nauki, i postępu, i diabli wiedzą czego tam jeszcze. Dla prowadzenia sprawy, że się tak wyrażę, powierzonej nam przez Europę - zaczął nagle deklamować - potrzebujemy wyższej inteligencji, wszechogarniającego współczucia, zupełnego oddania się celowi”. Mężczyzna wróżył Kurtzowi wielką karierę dyrektorską. Jednocześnie zarzucił Marlowowi: „Pan należy do tej nowej paczki - paczki wyznawców cnoty. Ci sami ludzie, którzy go tu umyślnie przysłali, polecili także i pana. O, niech pan nie zaprzecza. Mam oczy nie od parady”. Bohatera rozbawiły te słowa, nie sądził, iż znajomości jego ciotki wywrą na agencie aż takie wrażenie.

Mężczyźni razem wyszli na dwór, gdzie panował mrok. Wokół niech ciągle krzątali się pracownicy gaszący resztki pożaru. Dobiegały do nich jęki pobitego Murzyna. Wąsaty mężczyzna był usatysfakcjonowany karą, jaka spotkała rzekomego podpalacza. Marlow oddalił się w kierunku rzeki, gdzie stał jego dziurawy parowiec. Agent podążał za nim. Mężczyzna dogonił bohatera i prosił go, by nie oczerniał go w oczach Kurtza.

Marynarz zorientował się, iż przybycie tajemniczego pana Kurtza pokrzyżowało plany agenta i dyrektora stacji. Marlow przestał słuchać mężczyzny, który wciąż mówił tylko o sobie. Zastanawiał się nad pierwotnością mułu z rzeki. Spoglądał na busz i przenikało go poczucie maleńkości w obliczu dziczy. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak wygląda głębia tego miejsca. Podczas gdy agent wciąż mówił, Marlow myślał: „nie cierpię, nie znoszę kłamstwa, nie dlatego, abym był bardziej prawy od reszty ludzi, ale po prostu dlatego, że kłamstwo mię przeraża. Ma na sobie skazę śmierci, wydziela zapaszek śmiertelności - tego właśnie, czego nienawidzę i nie cierpię - o czym chcę zapomnieć. Sprawia, że czuję się fatalnie i robi mi się mdło, zupełnie jakbym wziął do ust coś zgniłego. Przypuszczam, że to kwestia usposobienia”. Jednak bohater zbliżył się do kłamstwa i nie zaprzeczał agentowi, gdy ten wymieniał, jak mu się wydawało, wielmożnych opiekunów marynarza. Czuł, iż w ten sposób pomoże Kurtzowi, człowiekowi, którego nawet nie znał, ale co do którego miał dobre przeczucie.W tym momencie Marlow urwał swoją opowieść, ponieważ uważał,

iż nie był w stanie oddać wszystkiego tak, jakby chciał: „...Nie, to niemożliwe; niepodobna dać komuś żywego pojęcia o jakiejkolwiek epoce swojego istnienia - o tym, co stanowi jej prawdę, jej znaczenie - jej subtelną i przejmującą treść. To niemożliwe. Żyjemy tak, jak śnimy - samotni...”. Zwrócił się do pozostałych członków załogi „Nellie”: „Wy, koledzy, możecie z tego oczywiście zobaczyć więcej niż ja wtedy. Wy widzicie mnie, którego znacie...”.

Zapadła już absolutna ciemność, lecz marynarze wciąż czekali, aż Marlow podejmie swoją opowieść. „...Tak, pozwoliłem mu gadać dalej (…) i puścić cugle wyobraźni na temat wszystkich potęg, które za mną stoją. Zrobiłem to! A za mną nie było nic”, zaczął ponownie bohater. Podczas, gdy agent wciąż zachwalał siebie, pana Kurtza...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin