Smith Deborah - Sobie przeznaczeni.pdf

(1715 KB) Pobierz
On bear mountain
D EBORAH S MITH
Sobie przeznaczeni
148972695.004.png 148972695.005.png 148972695.006.png
Pokaż mi bohatera, a ja napiszę ci tragedię.
F. Scott Fitzgerald
Prolog
Przysięgałam, że wprawię w zakłopotanie Quentina Riconniego, jeśli tego dnia umrze
w moich ramionach tam na szczycie góry w Georgii pod lodowatym zimowym niebem.
- Powellowie nie smucą się tak jak zwykli ludzie - szepnęłam drżącym głosem przy
wtórze wichury szalejącej nad górskim wąwozem.
Nadciągała ciężka noc - mróz zabije każdą słabą żyjącą istotę, włącznie z nim.
- Spędzę resztę życia na opowiadaniu każdemu, kogo spotkam, kim byłeś i dlaczego
cię kochałam, i dlaczego po twojej śmierci nigdy już nie byłam sobą. I postaram się, żebyś
wydawał się o wiele lepszy, niż zamierzałeś kiedykolwiek być w rzeczywistości, mocniejszy
i łaskawszy. Ludzie będą plotkować, że chyba musiałeś mnie oczarować swoimi
opowieściami i urodą. Będę musiała im powiedzieć, że wcale tak dużo nie mówiłeś ani nie
byłeś tak bardzo przystojny. Czy naprawdę chcesz, żebym kłamała?
Oczy miał nadal zamknięte, wargi uchylone, a jego oddech w mroźnym powietrzu
zamieniał się w lekką mgiełkę. Upłynęła co najmniej godzina od chwili, gdy odpowiedział mi
na jakieś pytanie. Leżałam przy nim, usiłując go ogrzać. Na twarzy migotało mu światło od
ogniska, które rozpaliłam. Z kominków w miasteczkach i domach, na farmach i w
uzdrowiskach w dolinach pod nami unosiły się malownicze dymy. A tu wysoko, gdzie mogli
przeżyć tylko najwytrzymalsi, ogień oznaczał życie i najczarniejsze obawy mogły odegnać
jedynie obietnice wypowiadane na głos.
- Arthur w ciebie wierzy - powiedziałam. - Teraz ty musisz uwierzyć w niego.
Nauczyłeś go, jak być mężczyzną, i on cię nie zawiedzie. - Niebo nad lesistymi grzbietami
Appalachów zabarwiło się zimnymi fioletami i barwami złota. Szaroniebieski zmierzch
gasnącego zachodu ściągał ostatnie minuty życia Quentina poniżej widnokręgu. Modliłam się
tylko o jeden niewielki cud. Mój brat, Arthur, wyruszył wiele godzin temu po pomoc.
Przycisnęłam mocniej dłoń do miejsca na klatce piersiowej, nisko i z boku, gdzie
Quentina przeszyła kula. Gdybyśmy tylko dostali się tutaj o godzinę wcześniej - powiedzą
ratownicy. O minutę wcześniej. O sekundę wcześniej. Ludzi zawsze gubiły jedynie krótkie
odcinki czasu. Wiedziałam, że pomoc w końcu nadejdzie, ale wówczas już będzie za późno.
On nie przeżyje długiej drogi powrotnej z tej góry. Dotknęłam jego warg, usiłując wyczuć
choćby cień oddechu, ale bez skutku.
Odchodził wraz z zachodzącym słońcem.
Pewnych wyborów dokonano za nas, zanim się urodziliśmy. Pewne tradycje ujęto w
sztywne normy, których mamy przestrzegać, ich szwy zaspawano, ich moc i słabości
2
148972695.007.png
wklepano na miejsce. Nie rzucamy swojego cienia, póki nie mamy pewności, kogo kochamy
i dokąd należymy. Dopiero wówczas pojmujemy.
Czasami musisz rozbić przygotowaną dla ciebie formę albo umrzeć, próbując tego
dokonać.
3
148972695.001.png
Część I
Rozdział 1
Kiedy byłam dzieckiem, wydawało mi się, że nasza leżąca na uboczu farma znajduje
się na końcu ścieżki prowadzącej do magicznej krainy, gdzie przetrwać mogą tylko
Powellowie i legendy. Nawet jak na warunki górskie Niedźwiedzia Kotlina była zbyt skalista,
by nadawać się pod uprawę, zbyt stroma jak na wyrąb i zbyt odległa na polowania. Z jednego
tylko płaskiego kawałka można było zrobić jakiś użytek i była to właśnie nasza
dwustuakrowa posesja na szczycie wzgórza górującego nad rozległymi lasami w dolinie
potoku. Wstęga naszej wąskiej drogi gruntowej zanurzała się w las i wiła się w nim przez
całe pół kilometra, zanim dotarła do brukowanej powiatowej dwupasmowej szosy.
Wytrzymałym ozdobnym roślinom udało się wspiąć do naszego gospodarstwa tylko tam,
gdzie docierało słońce. W tych miejscach bujnie rozrastały się dzikie stokrotki, powoje,
staroświeckie fryzowane róże, które wymknęły się z dawno nieistniejącej altany Powellów, i
żółte jak jaskry żonkile, które przywędrowały z rabatek jakiegoś pogromcy. Mieszkałam tu z
rodzicami, którzy wiedzieli, że jesteśmy ludźmi szczególnymi. Urodziłam się w dniu, kiedy
zaczęło nas dosięgać przeznaczenie.
Pewnego zimnego marcowego ranka w roku 1966 pociąg towarowy Kolei Południowej
zakończył swoją długą podróż z Nowego Jorku. Potężne lokomotywy i długi wąż wagonów
wynurzyły się z ostatniego porośniętego mchem granitowego tunelu pod starodawnymi
Appalachami, po czym, sapiąc, sunęły w górę stromą pochyłością obramowaną olbrzymimi
jodłami, rododendronami i jesionami, zanim wjechały na wysoki płaskowyż w pobliżu
granicy Georgii z Tennessee.
Patrząc na wschód ponad zapierającym dech widokiem szarych gór, wciąż czekających
na nadejście wiosny, inżynierowie przy sprzyjającym wietrze mogli dostrzec dym unoszący
się ze stuletniego komina odległego domostwa Powellów. W tym wiejskim domu o
pomalowanych na biało ścianach znajdowałam się ja, pięcioletnia, bezpieczna w ramionach
swojej matki i nieświadoma, że moja przyszłość wtacza się oto do miasta.
Pociąg zwalniał z całym majestatem przemysłowej mocy i pozdrawiał, gwiżdżąc,
wylęgarnię, tuczarnię i przetwórnię drobiu firmy „Drób Tiberów", położoną na skraju miasta.
Zwolnił jeszcze bardziej pół kilometra dalej na niewielkiej pochyłości, a gwizd stał się
jeszcze donośniejszy, gdy wjechał w bardziej cywilizowane okolice Tiberville.
Ładne miejskie uliczki pod baldachimem nagich w zimie drzew lamowały samochody
osobowe i pikapy, jakby obchodzono tu jakieś święto. Na dworcu w Tiberville czekało
kilkaset osób. Orkiestra z college'u grała Dixie .
Na peronie w pierwszych rzędach stał tłum miejskich notabli. Reszta mieszkańców
4
148972695.002.png
hrabstwa zgromadziła się poniżej rampy załadowczej, odesłana wraz z miejskimi psami na
żwirowany dworcowy parking. Do tej kasty zaliczali się kontraktowi hodowcy kurcząt,
harujący dla Tiberów pracownicy krwawej przetwórni firmy „Drób Tiberów", o spękanych
od roboty rękach, ludzie gór zarabiający na życie w sposób buntowniczy, związany z
alkoholem, polowaniem i samochodami, oraz mój ojciec, Tom Powell.
Za osiem dwunasta pociąg zatrzymał się na historycznym dworcu w Tiberville, który
przetrwał najazd piromańsko nastawionych żołnierzy Shermana podczas wojny domowej. W
wagonie towarowym przyjechała rzeźba przedstawiająca niedźwiedzicę z Georgii.
Patronująca naszemu miastu, sędziwa i ekscentryczna Betty Tiber Habersham, spokrewniona
z Powellami jako córka osławionej Bethiny Grace Powell Tiber, zamówiła ją dla Mountain
State College.
Rzeźbiarzem był mało znany artysta z Brooklynu, niejaki Richard Riconni. Nikt w
Tiberville ani w hrabstwie Tiber nie miał pojęcia, czego można się było po nim spodziewać,
poza panną Betty i moim tatą - miłośnikiem sztuki, który ukuł plan stworzenia rzeźby
niedźwiedzicy z tutejszych „pamiątek" (jak to określała panna Betty) czy też rupieci według
prostszej terminologii taty. Ten głupi pomysł wziął się z tego, że w jej żyłach płynie krew Po-
wellów - utrzymywali niektórzy Tiberowie i bynajmniej nie chodziło o komplement.
Tiberowie i ich przyjaciele liczyli na klasyczną rzeźbę, taką jak z pięknej pocztówki,
rzeźbę, która imponująco będzie się prezentować na wypielęgnowanej murawie Mountain
State College. A przynajmniej na dzieło sztuki współczesnej, które nie będzie wprawiać w
zakłopotanie starszych pań i duchownych. Kiedy więc odsunięto drzwi wagonu towarowego,
wszyscy ruszyli do przodu, żeby zobaczyć pierwszą jankeską rzeźbę w Tiberville. Szybko
jednak się cofnęli.
Abstrakcyjnie potraktowana czarna niedźwiedzica górowała nad nimi, sięgając
krągłym grzbietem dachu wagonu. Miała kolosalne na wpół przezroczyste boki z żelaznych
prętów i krótkie, grube nogi ze skręconego metalu zakończone czarnymi żelaznymi łapami i
elegancko wygiętymi pazurami. Łeb był szlachetny i masywny, zrobiony z odkutych
fragmentów grubego żelaza, połączonych w zdumiewająco zmontowaną gwiazdę spoin
powyżej pyska. Dwie czarne dziury w głowie spoglądały na nasz świat, sprawiając
wstrząsające wrażenie tajemniczych wszechwiedzących oczu. Rzeźba przypominała nie tyle
niedźwiedzicę, ile żartobliwego Wszystkożercę Wszechświata, jakiegoś pogodnego ducha
obdarzonego mocą rozśmieszania, irytowania czy oświecania.
Tata pokochał ją od pierwszego wejrzenia. W samym środku na wpół przezroczystej
klatki piersiowej na stalowych drutach wisiała bryła stopionego metalu w kształcie serca -
kiedyś karburator forda z roku 1922 należącego do jego dziadka, Oscara Powella. Traktor ten
wiernie służył dwóm generacjom w Niedźwiedziej Kotlinie przy oraniu ziemi w ogrodzie i na
pastwiskach. Rzeźba niedźwiedzicy, która miała w sobie serce tak miłujące ziemię i lojalne
5
148972695.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin