Le Guin Ursula K - Opowiadania Orsiniańskie.pdf

(740 KB) Pobierz
7729414 UNPDF
Ursula Le Guin
Opowieści Orsiniańskie
Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz
7729414.001.png
fontanny
Wiedzieli, że dr Kereth być może spróbuje poprosić w Paryżu o azyl polityczny, po-
nieważ dostarczyli mu do tego wystarczających powodów. Toteż w lecącym na zachód
samolocie, w hotelu, na ulicy, podczas spotkań, a nawet kiedy czytał referat na posie-
dzeniu sekcji cytologicznej, zawsze towarzyszyły mu w pewnej odległości niewyraźne
postacie, które można by wziąć za magistrantów lub chorwackich mikrobiologów, lecz
które nie miały nazwisk ani twarzy. Ponieważ obecność doktora dodawała nie tylko
splendoru delegacji jego kraju, ale i pewnego blasku władzom (Spójrzcie, pozwoliliśmy
przyjechać nawet jemu!), chciano, żeby pojechał, lecz nie spuszczano z niego oka. Przy-
zwyczaił się do tego. W jego niewielkiej ojczyźnie można było stać się niewidzialnym,
jedynie zamierając w bezruchu, wyciszając głos, ciało, umysł. Zawsze był człowiekiem
niespokojnym, rzucającym się w oczy. Tak więc kiedy nagle szóstego dnia w trakcie wy-
cieczki prowadzonej przez przewodnika stwierdził, że się ulotnił, przez pewien czas był
zdezorientowany. Czy tylko idąc ścieżką, można osiągnąć własną nieobecność?
Zrobił to w bardzo dziwnym miejscu. W żółtych promieniach popołudniowego
słońca żółcił się za nim wielki, opuszczony, straszny dom. Na tarasach uwijały się tysią-
ce wielobarwnych karłów, a znajdujący się za nimi bladobłękitny kanał prowadził pro-
sto w nierzeczywistą dal września. Trawniki kończyły się kępami wysokich na trzydzie-
ści metrów, szlachetnych, poważnych, poprzetykanych złotem kasztanowców. Chodzi-
li w cieniu tych drzew, po ścieżkach do konnej jazdy należących do zmarłych królów,
ale przewodnik wyprowadził ich z powrotem w słoneczny blask trawników i marmuro-
wych płyt. Prosto przed nimi biły z fontann wysoko w powietrze lśniące kolumny wody.
Pulsowały i śpiewały w świetle nad marmurowymi misami. Błahe, ładne pokoje pałacu,
wielkiego niczym miasto, w którym nikt nie mieszkał, obojętność szlachetnych drzew
będących jedynymi odpowiednimi mieszkańcami ogrodu zbyt rozległego dla ludzi, do-
minacja jesieni i przeszłości — wszystko to plusk wody ujmował we właściwe propor-
cje. Fonograiczne głosy przewodników milkły, fotograiczne oczy oprowadzanych wi-
działy. Fontanny strzelały w górę, spadały radośnie w dół i spłukiwały śmierć.
2
Działały czterdzieści minut. Potem zamierały. Tylko wielcy królowie mogli sobie po-
zwolić na uruchomienie Wielkich Fontann Wersalu i żyć wiecznie. Republiki muszą za-
chowywać własne proporcje. Zatem strzeliste białe pióropusze wody zająknęły się. Pier-
si nimf wyschły, usta bogów rzek ziały czernią.
Potężny głos wody wzbijającej się w górę, a potem spadającej w dół zmienił się
w urywane, kaszlące westchnienia. Wszystko się skończyło i każdy przez chwilę stał
w samotności. Adam Kereth odwrócił się i ujrzawszy przed sobą ścieżkę, ruszył nią ku
drzewom, oddalając się od marmurowych tarasów. Nikt za nim nie poszedł, i właśnie
w tej chwili dr Kereth zbiegł, chociaż wcale nie zdawał sobie z tego sprawy.
Popołudniowe słońce przeplatało się ciepłymi plamami z cieniami leżącymi na
ścieżce, a przez światło i cień szli, trzymając się za ręce, chłopak i dziewczyna. Daleko
za nimi podążał samotnie Adam Kereth, a po policzkach ciekły mu łzy.
Po chwili cienie się rozbiegły i kiedy Adam podniósł wzrok, nie zobaczył ani ścież-
ki, ani kochanków, a jedynie ogrom delikatnego światła, a pod nim mnóstwo kulistych
drzewek w drewnianych donicach. Doszedł na taras przed oranżerią. Na południe od
tego wyniosłego punktu zobaczył tylko las, Francję niczym rozległy las w jesiennym
zmierzchu. Nie grały już rogi, wypłaszające z kryjówki wilki czy dziki na królewskie po-
lowanie — nie ostała się już żadna duża zwierzyna łowna. Jedynymi tropami w tym le-
sie były ślady stóp młodych kochanków, którzy przyjechali autobusem z Paryża, prze-
spacerowali się wśród drzew i zniknęli.
Nie mając żadnego szczególnego celu i nadal nie zdając sobie sprawy z tego, że
zbiegł, Kereth powoli zawrócił szerokimi V ścieżkami w kierunku pałacu, który w za-
padającym zmierzchu nie był już żółty, lecz bezbarwny, niczym skalne urwisko nad pla-
żą, kiedy opuszczają ją ostatni plażowicze. Zza niego docierał stłumiony hałas przypo-
minający huk rozbijających się fal — to silniki autobusów turystycznych, wyruszają-
cych w drogę powrotną do Paryża. Kereth zatrzymał się. Między milczącymi fontanna-
mi przemykały po tarasach nieliczne małe postacie. Z daleka dobiegł kobiecy głos wo-
łający dziecko, żałosny niczym wołanie mewy.
Mając już sprecyzowany cel, Kereth odwrócił się i nie patrząc za siebie, czujny i wy-
prostowany jak ktoś, kto właśnie coś ukradł — ananasa, portmonetkę, bochenek chle-
ba — z lady i ukrył to pod płaszczem, ruszył wielkimi krokami z powrotem w półmrok
między drzewa.
— To jest moje — powiedział głośno do wysokich kasztanowców i dębów, niczym
złodziej wśród policjantów. — To jest moje! — Francuskie dęby i kasztanowce zasadzo-
ne dla arystokracji nie odpowiedziały na to gwałtowne, republikańskie twierdzenie wy-
powiedziane w obcym języku. Niemniej jednak zamknęła się wokół niego ich ciemność,
milcząca, spiskowa ciemność wszystkich lasów, w których ukrywali się uciekinierzy.
Nie spacerował po zagajniku długo, jakąś niecałą godzinę — bramy zamykano na
3
noc, a on nie chciał zostać uwięziony w Wersalu. Nie po to tu jest. Więc nim zapadła
noc, podszedł bliżej tarasów, nadal wyprostowany i spokojny jak jakiś król czy klepto-
man, i obszedł ogromne, blade nadmorskie urwisko o licznych oknach, a potem prze-
szedł się po wybrukowanej plaży.
Prychał tam jeszcze jeden autobus, niebieski, a nie szary, którego się bał. Jego au-
tobus już odjechał. Odjechał, pogrążył się w morzu wraz z przewodnikiem, jego kole-
gami, rodakami, mikrobiologami, szpiegami. Odjechał, oddając mu Wersal w posiada-
nie. Siedzący nad nim na ogromnym koniu, zniekształcony z tak bliskiej odległości Lu-
dwik XIV dowodził istnienia absolutnych przywilejów. Kereth podniósł wzrok na twarz
z brązu, na duży, brązowy, burboński nos, tak jak dziecko patrzy na swego starszego bra-
ta z miłością i szyderstwem. Wyszedł za bramę. W kafejce po drugiej stronie drogi pro-
wadzącej do Paryża jego siostra podała mu wermut na zakurzonym, zielonym stoliku
pod sykomorami. Z południa, od lasów wiał wiatr niosący noc i jesień, i podobnie do
wermutu jego woń była gorzkawa od zapachu suchych liści.
Jako wolny człowiek poszedł na podmiejską stację wybraną przez siebie drogą, o wy-
branej przez siebie porze, sam kupił sobie bilet i sam wrócił do Paryża. Nikt, nawet
on sam, nie wie, na jakiej stacji wysiadł z metra ani gdzie wałęsał się po mieście, bę-
dąc zbiegiem. O jedenastej w nocy stał przy balustradzie Mostu Solferino: niski czter-
dziestosiedmiolatek w tandetnym garniturze, wolny człowiek. Patrzył, jak na czarnej
powierzchni spokojnie płynącej rzeki drżą światła mostów. W górze i w dole jej bie-
gu na obu brzegach mieściły się azyle: siedziba rządu Francji, ambasady amerykańska
i angielska. Idąc na most, przechodził obok nich wszystkich. Może było już zbyt póź-
no w nocy, żeby do nich wejść. Stojąc pośrodku mostu, między lewym i prawym brze-
giem, pomyślał: Nie ma już żadnych kryjówek. Nie ma tronów, nie ma wilków ani dzi-
ków — wymierają nawet afrykańskie lwy.
Jedynym bezpiecznym miejscem jest zoo.
Nigdy jednak nie zależało mu szczególnie na bezpieczeństwie, a teraz pomyślał, że
nie zależy mu też na ukrywaniu się, bo znalazł coś lepszego: swoją rodzinę, swoje dzie-
dzictwo. Tutaj wreszcie spacerował po ogrodzie nadnaturalnej wielkości, ścieżkami, po
których chodzili przed nim jego koronowani starsi bracia. Po czymś takim nie może
przecież schronić się w zoo. Przeszedł przez most, wrócił do hotelu, idąc pod ciemnymi
łukami Luwru. Wiedział teraz, że jest jednocześnie i królem, i złodziejem, a więc wszę-
dzie znajduje się u siebie i do ojczyzny kieruje go zaledwie wierność. Bo cóż innego po-
winno w dzisiejszych czasach kierować człowiekiem? Królewskim krokiem przeszedł
obok agenta tajnej policji siedzącego w hotelowym westybulu, ukrywając pod marynar-
ką ukradzione, niewyczerpalne fontanny.
kurhan
Ośnieżoną drogą zeszła z gór noc. Ciemność pochłonęła wioskę, kamienną wieżę
twierdzy Vermare, kurhan przy drodze.
Zaległa kąty pomieszczeń twierdzy, rozsiadła się pod wielkim stołem i na każdej kro-
kwi, czekała za plecami każdego z mężczyzn siedzących przy kominku.
Gość zajmował najlepsze miejsce, narożne siedzenie wystające z jednej strony ko-
minka czterometrowej szerokości.
Gospodarz, Freyga, pan twierdzy, hrabia Montayny, siedział wraz z pozostałymi na
obmurzu paleniska, chociaż bliżej ognia niż niektórzy z nich. Skrzyżował nogi, duże
dłonie oparł na kolanach i spokojnie patrzył w ogień. Rozmyślał o najgorszej chwi-
li swego dwudziestotrzyletniego życia — o wyprawie myśliwskiej nad górskie jezioro
Malafrena trzy jesienie temu.
Prześladował go widok cienkiej barbarzyńskiej strzały, sterczącej z gardła ojca, wspo-
minał, jak wyciskał kolanami zimne błoto, klęcząc obok niego w trzcinach, w kręgu
mrocznych gór. Włosy ojca lekko falowały w wodzie jeziora. On sam miał w ustach
dziwny posmak, posmak śmierci, jakby polizał spiż. Teraz też czuł smak spiżu. Nasłu-
chiwał głosów kobiet w pomieszczeniu nad głową.
Gość, wędrowny kapłan, opowiadał o swych podróżach. Pochodził z Solariy leżące-
go na południowych nizinach. Mówił, że nawet kupcy mieszkają tam w domach z ka-
mienia. Baronowie mają pałace i srebrne talerze i jedzą pieczoną wołowinę. Wasale
i służący hrabiego Freygi chłonęli jego słowa z otwartymi ustami. Freyga, który słuchał
dla zabicia czasu, zmarszczył czoło. Gość zdążył już ponarzekać na stajnie i na zimno,
na baraninę podawaną na śniadanie, obiad i kolację, na zaniedbany stan kaplicy w Ver-
mare, na sposób, w jaki odprawiano w niej mszę.
— Arianizm! — mruknął, wciągając powietrze i żegnając się. Staremu ojcu Egiusowi
powiedział, że wszystkie dusze w Vermare są potępione, bo wierni otrzymali heretycki
chrzest. — Arianizm, arianizm! — krzyczał.
Trzęsący się ze strachu ojciec Egius myślał, że arianizm to diabeł, i usiłował wyjaśnić,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin