Umierający detektyw.doc

(92 KB) Pobierz
UMIERAJĄCY DETEKTYW

Umierający detektyw

Arthur Conan Doyle

 

 

Pani Hudson, gospodyni Sherlocka Holmesa, była niezwykle wyrozumiałą kobietą. Pierwsze piętro jej domu nawiedzały nieustannie, o wszelkich porach dnia i nocy, dziwne, nieraz nie budzące zaufania osoby; ekscentryczne zaś obyczaje jej niezwykłego lokatora i dziwaczny tryb jego życia wciąż wystawiały jej cierpliwość na nie lada próbę. Okropny nieporządek, jaki otaczał zwykle Holmesa, jego zamiłowanie do muzyki, któremu hołdował w najbardziej nieoczekiwanych godzinach, ćwiczenia w strzelaniu z pistoletu uprawiane w mieszkaniu, tajemnicze, a często i cuchnące eksperymenty naukowe oraz nieodłączna od jego osoby atmosfera niebezpieczeństwa i przestępczości — wszystko to czyniło zeń najgorszego lokatora w Londynie. Z drugiej strony, wysokość opłacanych przez niego czynszów była godna książęcej szkatuły. Jestem przekonany, że można byłoby kupić ten dom za sumę wpłaconą przez Holmesa tytułem czynszów w okresie tych kilku lat, kiedy mieszkaliśmy razem.

Pani Hudson bała się go w najwyższym stopniu i nigdy nie śmiała mu się sprzeciwić, choćby na niesłychane pozwalał sobie wybryki. Jednakże lubiła go bardzo, gdyż jego stosunek do kobiet cechowała zawsze niezwykła kurtuazja i delikatność. Holmes nie ufał na ogół płci pięknej i unikał towarzystwa kobiet, lecz był zawsze rycersko nastrojonym przeciwnikiem. Wiedząc, jak szczerze pani Hudson jest do niego przywiązana, słuchałem uważnie jej wywodów, gdy przyszła do mego mieszkania w drugim roku mego małżeńskiego pożycia i opowiedziała mi o groźnym stanie zdrowia mego przyjaciela.

 On umiera, panie doktorze — lamentowała. — Przez ostatnie trzy dni coraz z nim gorzej i wątpię, czy pożyje dłużej niż do wieczora. Nie pozwalał mi sprowadzić lekarza. Dziś rano, widząc jego wychudzoną twarz i wielkie, błyszczące oczy, nie mogłam znieść tego dłużej. „Z pańskim pozwoleniem lub bez — powiedziałam — wychodzę natychmiast po lekarza”. „W takim razie — powiedział pan Holmes — niech przyjdzie doktor Watson”. Nie mamy ani chwili do stracenia, jeśli pan doktor chce go zastać przy życiu.

Nie wiedziałem nic o chorobie Holmesa i przeraziła mnie ta wiadomość. Toteż z największym pośpiechem chwyciłem płaszcz i kapelusz i jadąc z panią Hudson na Baker Street, wypytywałem ją o szczegóły.

 Niewiele mogę panu doktorowi powiedzieć. Zajęty był właśnie jakąś sprawą w Rotherhithe, w jakiejś uliczce nad rzeką, i stamtąd przywlókł chorobę. Położył się w środę po południu i od tego czasu nie rusza się z łóżka. Przez trzy dni nic nie jadł i nie pił.

 Wielki Boże! Dlaczego pani nie sprowadziła lekarza?

 Nie chciał o tym słyszeć! Pan wie, jaki on jest uparty. Nie śmiałam mu się sprzeciwiać. Ale niedługo już będzie oglądał ten świat, jak się pan doktor sam za chwilę przekona.

Okropny to był zaiste widok. W posępnym półświetle listopadowego dnia każdy pokój musi wywoływać przygnębiające wrażenie, ale zdałem sobie sprawę z całej grozy położenia dopiero wtedy, gdy zobaczyłem wychudłą, zsiniałą twarz spoglądającą na mnie z łóżka. Oczy Holmesa błyszczały, na policzkach płonął chorobliwy rumieniec, a spieczone wargi były aż czarne od gorączki. Wysmukłe dłonie, leżące na kołdrze, drgały nieustannie spazmatycznym skurczem, głos był urywany i chrapliwy. Gdy wszedłem do pokoju, leżał nieruchomo, ale widząc, jak jego oczy nagle się rozjaśniły, zrozumiałem, że mnie poznaje.

 No cóż, Watsonie, przyszła i na mnie kolej — odezwał się cicho, ale nie bez swej zwykłej nonszalancji.

 Mój drogi przyjacielu! — zawołałem, zbliżając się do niego.

 Nie podchodź do mnie! Cofnij się natychmiast! — rzekł ostro, ze stanowczością, jaką miewał w najbardziej decydujących chwilach.

 Dlaczego?

 Bo takie jest moje życzenie. Czy to nie wystarczy?

Jakże miała rację poczciwa pani Hudson! Był bardziej niż kiedykolwiek uparty i narzucający swoją wolę. Czy mogłem jednak nie litować się nad nim?

 Chciałem tylko przyjść ci z pomocą.

 Właśnie. Dopomożesz mi najbardziej, postępując zgodnie z tym, co ci mówię.

 Bardzo chętnie.

Holmes rozchmurzył się nieco.

 Nie gniewasz się na mnie? — zapytał, dysząc ciężko. Biedaczysko! Jak mogłem się na niego gniewać, widząc go w takim opłakanym stanie.

 To ze względu na ciebie — zacharczał.

 Ze względu na mnie?

 Ja wiem, co to jest. Ta choroba pochodzi z Sumatry. Szerzy się tam od czasu do czasu wśród tubylców. Coś w rodzaju dżumy. Holendrzy znają się na tym lepiej od nas, ale jak dotychczas i oni nie znają środków zaradczych. Jest zawsze śmiertelna i niesłychanie zaraźliwa.

Mówił ze wzrastającym wysiłkiem i gestami drżącej ręki wskazywał, że mam się oddalić od łóżka.

 Zaraźliwa przez dotyk, Watsonie. Jedno dotknięcie wystarczy. Trzymaj się ode mnie z daleka, a wszystko będzie dobrze.

 Na miłość boską! Czy wyobrażasz sobie, że tego rodzaju względy mogą mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Nie zawahałbym się, gdyby chodziło o obcego mi człowieka, a cóż dopiero, gdy idzie o życie mego starego przyjaciela. Czy myślisz, że cofnę się przed spełnieniem mego obowiązku?

Podszedłem ponownie do łóżka, lecz cofnąłem się natychmiast jakby odepchnięty, tak groźnym obrzucił mnie wzrokiem.

 Jeśli będziesz stał z daleka ode mnie, możemy rozmawiać, w przeciwnym razie musisz opuścić ten pokój.

Żywię najgłębszy szacunek dla niepoślednich zalet Holmesa i zawsze ulegałem jego życzeniom, nawet gdy ich nie rozumiałem, ale tym razem przeciwstawiły mu się wszystkie moje zawodowe instynkty. Gotów byłem uznawać jego wyższość, lecz nie wtedy, gdy chodziło o jego zdrowie.

 Nie wiesz, co mówisz, mój drogi. Chory człowiek jest jak dziecko i jako takie będę ciebie traktować. Bez względu na to, czy sobie życzysz, czy nie, zbadam cię i przystąpię do leczenia.

Holmes spojrzał na mnie jadowitym wzrokiem.

 Jeśli mam, wbrew mojej woli, mieć do czynienia z lekarzem, to przynajmniej z takim, do którego mam zaufanie.

 Jak to? Nie masz do mnie zaufania?

 Ufam całkowicie twojej przyjaźni. Liczmy się jednak z faktami. Nie jesteś żadnym specjalistą, tylko zwykłym lekarzem, o ograniczonym doświadczeniu i miernych kwalifikacjach. Przykro to mówić, ale sam mnie do tego zmuszasz.

Wzdrygnąłem się, boleśnie dotknięty.

 Ta niegodna ciebie uwaga wskazuje wyraźnie, w jakim stanie są twoje nerwy, lecz jeśli nie masz do mnie zaufania, nie będę ci narzucał moich usług. Pozwól mi jednak zwrócić się do sir Jaspera Meeka lub Penrose’a Fishera, lub któregokolwiek z najwybitniejszych lekarzy w Londynie. Jakiś lekarz musi ciebie zbadać i od tego nie odstąpię. Jeśli myślisz, że będę się tutaj przyglądał bezczynnie twojej agonii zamiast ratować cię sam lub z czyjąś pomocą, mylisz się gruntownie.

 Doceniam twoje uczucia — odpowiedział Holmes głosem przypominającym jęk i szlochanie zarazem. — Czy mam ci dowieść twojej ignorancji? Co ci jest wiadomo na przykład o febrze Tapanuli? Co wiesz o odmianie czarnej ospy, której bakterie pochodzą z Formozy?

 Nigdy o takich chorobach nie słyszałem.

 Na Dalekim Wschodzie istnieją różne nie zbadane dotychczas zarazy i infekcje — mówił Holmes, odpoczywając po każdym zdaniu. — Wiele się dowiedziałem z moich ostatnich spraw, które miały zarówno kryminalne, jak medyczne aspekty. Wtedy to właśnie się zaraziłem. Nie jesteś w stanie mi pomóc.

 Być może. Ale wiem przypadkowo, że doktor Ainstree, największy z żyjących znawców chorób tropikalnych, przebywa obecnie w Londynie. Twój upór na nic się nie zda. Idę natychmiast po niego. — I ruszyłem stanowczo ku drzwiom.

Nic w życiu nie zaskoczyło mnie bardziej niż reakcja Holmesa! Ten konający człowiek jednym, iście tygrysim ruchem wyskoczył z łóżka, odepchnął mnie i zanim zdołałem się opamiętać, zamknął drzwi na klucz. Wtedy słaniając się i dysząc po tak ogromnym, zdawałoby się, wysiłku, powrócił do łóżka.

 Nie odbierzesz mi siłą tego klucza. Postawiłem na swoim, przyjacielu. Jesteś tutaj i tutaj pozostaniesz tak długo, jak mi to będzie dogadzało. — Jego oddech stawał się coraz bardziej przerywany, krztusił się bez mała przy każdym słowie. — Ale zaraz cię ułagodzę. Masz tylko moje dobro na sercu. Wiem o tym doskonale. Zgodzę się na twoją propozycję, ale jeszcze nie teraz. Daj mi trochę czasu i pozwól mi odzyskać nieco sił. Teraz jest godzina czwarta. Wypuszczę cię o szóstej.

 Ależ to szaleństwo!

 Tylko dwie godziny. Obiecuję ci, że wyjdziesz stąd o szóstej. Zgadzasz się?

 Nie mam wyboru.

 Nie masz istotnie. Nie, dziękuję ci, z kołdrą sam sobie poradzę. Nie podchodź do mnie, trzymaj się z daleka. Aha, jeszcze jeden warunek: zwrócisz się o pomoc nie do lekarza, którego wymieniłeś, ale do tego, którego ci wskażę.

 Bardzo chętnie.

 Nareszcie dwa rozsądne słowa. Tam na półce znajdziesz nieco książek. Jestem cokolwiek wyczerpany. Ciekawe, jak się czuje akumulator włączony do czegoś, co nie jest przewodnikiem prądu elektrycznego, o szóstej pomówimy znowu.

Holmes przemówił do mnie jednak o wiele wcześniej, i to w okolicznościach, które zaskoczyły mnie prawie w tej samej mierze, co jego skok ku drzwiom. Stałem przez czas jakiś, przyglądając się postaci leżącej nieruchomo na łóżku. Twarz Holmesa była ledwie widoczna spod kołdry i zdawało mi się, że usnął. Nie mogłem się zdecydować na czytanie, zacząłem więc przechadzać się po pokoju, oglądając wizerunki sławnych przestępców, którymi ozdobione były wszystkie ściany. Wreszcie, chodząc tak bez celu, zbliżyłem się do kominka. Na jego gzymsie leżały porozrzucane w niesłychanym bezładzie fajki, kapciuchy, strzykawki, scyzoryki, naboje do pistoletu i najrozmaitsze rupiecie. Wśród nich stało małe inkrustowane hebanem pudełko z kości słoniowej, o wysuwanej pokrywce. Podobało mi się i wyciągnąłem rękę, chcąc mu się lepiej przyjrzeć, gdy wtem…

Holmes wrzasnął tak przerażająco i donośnie, że chyba na ulicy było go słychać. Zimny pot wystąpił mi na czoło i poczułem, jak włosy jeżą mi się na głowie. Odwróciłem się i ujrzałem wykrzywioną konwulsyjnie twarz Holmesa i jego oczy ciskające pioruny. Stałem nieruchomo, trzymając pudełko w ręku.

 Połóż to! Natychmiast! Połóż to! Słuchaj, co ci mówię! Połóż! — Głowa opadła mu na poduszki i odetchnął z ulgą, widząc, jak odkładam pudełko na kominek.

 Nie znoszę, gdy ktokolwiek dotyka moich rzeczy! Wiesz o tym dobrze. Kręcisz się po pokoju, że trudno wytrzymać. Taki lekarz jak ty może doprowadzić pacjenta do obłędu. Usiądź i pozwól mi odpocząć.

Ten incydent wywarł na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Gwałtowne i niczym nie uzasadnione podniecenie Holmesa, brutalność jego wypowiedzi, tak nie licująca z jego normalnym, nacechowanym uprzejmością sposobem bycia, wszystko to ponad wszelką wątpliwość wskazywało na groźne porażenie jego władz umysłowych. A nie ma nic bardziej tragicznego niż ruina wspaniałego umysłu. Siedziałem więc milczący i ponury aż do nadejścia umówionej godziny. Holmes musiał również spoglądać na zegar, zaledwie bowiem wskazówka dobiegła godziny szóstej, zaczął mówić z tym samym co i poprzednio gorączkowym ożywieniem.

 Słuchaj mnie uważnie, Watsonie. Czy masz jakieś drobne w kieszeni?

 Owszem, mam.

 Srebrne monety?

 Mam ich sporo.

 Ile masz półkoronówek?

 Pięć.

 To za mało! Stanowczo za mało! Jaka szkoda. Ha, trudno, włóż te, co masz, do kieszeni od zegarka. Pozostałe pieniądze włóż do lewej kieszeni spodni. W ten sposób łatwiej ci będzie utrzymać równowagę.

Holmes niewątpliwie bredził w malignie. Zadrżał i po chwili mówił dalej, na przemian płaczliwym i jęczącym głosem.

 A teraz zapal lampę gazową, ale dopilnuj, aby ani przez chwilę nie dawała więcej niż połowę normalnego światła. Błagam cię, zrób to bardzo starannie. Dziękuję. Doskonale. Nie podnoś żaluzji. A teraz bądź łaskaw położyć parę listów i papierów tak, abym mógł ich dosięgnąć. Dziękuję. A teraz złóż tu parę rupieci z kominka. Tak, świetnie. Znajdziesz tam szczypce od cukru. Z ich pomocą weź to małe pudełko z kości słoniowej. Postaw je wśród tych papierów. Tak, dobrze. A teraz możesz iść i sprowadzić tutaj pana Culvertona Smitha. Mieszka pod numerem trzynastym, Lower Burke Street.

Przyznaję, że konieczność niezwłocznego sprowadzenia lekarza wydała mi się wtedy mniej paląca, gdyż obawiałem się pozostawić nieszczęsnego Holmesa samego, w stanie oczywistego delirium. Jednakże pragnął widzieć u siebie wymienioną osobę równie gorąco, jak przedtem protestował przeciwko wizycie lekarskiej.

 Nigdy nie słyszałem o takim lekarzu — rzekłem.

 Wcale mnie to nie dziwi. Wyobraź sobie, że człowiek, który lepiej niż ktokolwiek na świecie zna się na tej chorobie, nie jest lekarzem, lecz plantatorem. Pan Culverton Smith stale mieszka na Sumatrze, gdzie jest dosyć znany, lecz obecnie bawi w Londynie. Wybuch tej epidemii na jego plantacji, bardzo oddalonej od wszelkich ośrodków pomocy lekarskiej, skłonił go do zainteresowania się osobiście tą zarazą, co z czasem pociągnęło za sobą daleko idące konsekwencje. Pan Smith jest bardzo systematycznym człowiekiem i nie chciałem, abyś udał się do niego przed szóstą, gdyż na pewno byś go nie zastał. Gdybyś potrafił go namówić, aby przyszedł i pozwolił mi skorzystać ze swego ogromnego doświadczenia w dziedzinie choroby, której badanie należy do jego ulubionych zajęć, nie wątpię, że zdołałby mi pomóc.

Podaję te wywody Holmesa jako całość, aczkolwiek przerywał je przy każdym niemal słowie; nie próbuję nawet opisać wszystkich objawów cierpienia, jakie im towarzyszyły. W ciągu tych paru godzin jego stan zdrowia znacznie się pogorszył; ceglaste wypieki na zapadniętych policzkach występowały coraz wyraźniej, sino podkrążone oczy błyszczały gorączką, a na brwiach lśniły krople potu. Zachował jednak stanowczość i precyzję wymowy. Jego osobowość górowała nad chorobą aż do ostatniego tchu.

 Powiedz mu dokładnie, w jakim stanie mnie znalazłeś. Przekaż mu wrażenie, jakie sam odniosłeś; zastałeś tutaj umierającego człowieka, umierającego i tracącego przytomność. Nie wiem doprawdy, dlaczego całe dno oceanu nie jest szczelnie pokryte ostrygami, tak szybko mnożą się te stworzenia. Ale, ale, czyżbym zaczynał majaczyć? To zastanawiające, jak mózg potrafi opanować to, co się w nim dzieje. O czym ja mówiłem?

 Tłumaczyłeś mi, co mam powiedzieć panu Culvertonowi Smithowi.

 Tak, tak, pamiętam. Moje życie od tego zależy. Ubłagaj go, Watsonie. On mi bynajmniej dobrze nie życzy. Jego siostrzeniec… podejrzewałem coś i dałem mu to do zrozumienia. Ten chłopak zmarł straszną śmiercią. Smith nie może mi tego darować. Musisz go ugłaskać. Proś, błagaj, rób co chcesz, ale sprowadź go tu! Tylko on może mnie uratować.

 Przywiozę go dorożką, choćbym go miał z domu za kark wywlec.

 Nie uczynisz nic podobnego. Musisz posługiwać się wyłącznie perswazją. A potem wrócisz do mnie, zanim się tu zjawi. Bądź tu przed nim, pod jakimkolwiek pretekstem. Nie zapomnij o tym. Nie zawiedziesz mnie. Nigdy mnie nie zawiodłeś. Te stworzenia muszą mieć naturalnych wrogów, co hamuje ich mnożenie się. Ty i ja zrobiliśmy, co do nas należało. Czyżby świat miał zostać opanowany przez ostrygi? Nie, nie, to straszne! Powiedz mu wszystko, co o tym sądzisz.

Opuściłem Holmesa przejęty żalem i zgrozą. Ten wybitny człowiek bredził jak ogłupiałe dziecko. Wręczył mi klucz, a będąc w obawie, że może zamknąć się w swoim pokoju, zabrałem go ze sobą. Pani Hudson, drżąca i zapłakana, oczekiwała mnie na schodach. Zbliżając się do drzwi wyjściowych, słyszałem za sobą przenikliwy głos Holmesa wygadującego coś od rzeczy.

Znalazłszy się na ulicy, zagwizdałem na dorożkę i w tejże chwili podszedł do mnie jakiś mężczyzna. Był to nasz stary znajomy, inspektor Morton ze Scotland Yardu.

 Jak się miewa pan Holmes? — zapytał.

 Jest bardzo ciężko chory — odpowiedziałem.

Popatrzył na mnie w dziwny sposób. Byłem przekonany, że nie jest zdolny do tak nikczemnych uczuć, a jednak w świetle ulicznej latarni wydawało mi się, że w jego spojrzeniu dostrzegam jakby radość.

 Słyszałem coś niecoś o tym — rzekł.

Podjechała dorożka, więc pozostawiłem go stojącego na trotuarze.

Lower Burke Street, znajdująca się na pograniczu dzielnic Notting Hill i Kensington, składała się z szeregu okazałych budynków. Staroświeckie ogrodzenie z kutego żelaza, masywne drzwi i odrzwia, wypolerowane mosiężne klamki i okucia domu, przed którym zatrzymał się mój dorożkarz, świadczyły o wyszukanej, choć nieco ostentacyjnej wytworności. Do takiego otoczenia dopasowana była majestatyczna postać kamerdynera, który ukazał się na tle smugi różowego światła lampy elektrycznej, osłoniętej wykwintnym abażurem.

 Tak, pan Culverton Smith jest w domu. Doktor Watson? Zaraz zaniosę pański bilet wizytowy.

Moje skromne nazwisko i tytuł naukowy nie wywarły na panu Smith większego wrażenia. Poprzez uchylone drzwi dosłyszałem jego wysoki, raczej piskliwy, władczy głos.

 Kto to jest? Czego on chce? A nie mówiłem ci już sto razy, że nie życzę sobie, aby mi w tych godzinach przeszkadzano?

Po czym do moich uszu doszedł szmer głosu kamerdynera, tłumaczącego coś łagodnie swemu pracodawcy.

 Nie, nie chcę go widzieć. Nie jestem w stanie pracować w takim rozgardiaszu. Nie ma mnie w domu. Niech przyjdzie rano, jeśli chce mnie koniecznie widzieć. Powiedz mu to.

I znowu rozległ się cichy, szemrzący głos służącego.

 Dosyć tego! Powiedz mu, żeby przyszedł rano albo wcale. Nie chcę przerywać mojej pracy!

Pomyślałem o cierpiącym Holmesie, który, być może, liczył każdą minutę w oczekiwaniu pomocy. W takiej sytuacji nie mogłem sobie pozwolić na ceremonie. Jego życie zależało od szybkości mojej decyzji. Zanim ugrzeczniony kamerdyner zdołał mi przekazać zlecenie swego pana, przeszedłem nagle obok niego i znalazłem się w pokoju.

Pan Culverton Smith powstał z gniewnym okrzykiem z fotela stojącego w pobliżu kominka, w którym buzował tęgi ogień. Ujrzałem szeroką, nalaną twarz, o żółtej, wągrowatej cerze i podwójnym podbródku. Spod krzaczastych, jasnych brwi wyzierała para szarych, odpychających oczu. Na jajowatej, łysej głowie spoczywała mała mycka z czarnego aksamitu, zsunięta kokieteryjnie na różowej pochyłości. Czaszkę miał ogromnych rozmiarów, lecz skonstatowałem ze zdumieniem, że pan Smith był wątłym, przygarbionym, niskiego wzrostu mężczyzną, o nierówno opadających ramionach, jakby w dzieciństwie cierpiał na krzywicę.

 Co to znaczy?! — zawołał skrzeczącym dyszkantem. — Jak pan śmie tu wchodzić wbrew mojej woli? Czyż nie kazałem panu powiedzieć, że jestem gotów przyjąć pana jutro rano?

 Bardzo mi przykro — odpowiedziałem — ale to sprawa nie cierpiąca zwłoki. Pan Sherlock Holmes…

Nazwisko mego przyjaciela wywarło nieoczekiwanie silne wrażenie na moim rozmówcy. Oznaki złości zniknęły z jego twarzy, która przybrała wyraz zaciekawienia i czujności.

 Pan przychodzi w imieniu pana Holmesa?

 Opuściłem go przed chwilą.

 Cóż u niego słychać? Jak się miewa?

 Jest bardzo ciężko chory. To jest powód mego tutaj przybycia.

Pan Smith wskazał mi krzesło, sam zaś powrócił na swój fotel. Przez ułamek sekundy dojrzałem odbicie jego twarzy w lustrze zawieszonym nad kominkiem i mógłbym przysiąc, że zarysował się na niej okropny, zjadliwy uśmiech. Jednakże, pomyślałem sobie, musiał to być po prostu jakiś nerwowy grymas, bo zaraz potem, gdy odwrócił się do mnie, na jego twarzy malowała się autentyczna troska.

 Cóż za niemiła wiadomość — rzekł. — Znam pana Holmesa bardzo mało, mieliśmy pewne wspólne interesy finansowe, lecz odnoszę się z całym szacunkiem do jego zdolności i charakteru. On się interesuje zbrodniami, ja pewnymi chorobami. On ma do czynienia z przestępcami, ja zaś z mikrobami. Oto moje więzienia — mówił, wskazując ustawione na półkach szklane słoje i probówki. — Tam na żelatynowych pożywkach odsiadują karę bardzo groźni zbrodniarze.

 Pan Holmes pragnie pana widzieć właśnie w związku z pańską wyjątkową znajomością tych problemów. Ma wielkie zaufanie do pańskiej wiedzy i powiada, że jest pan jedynym człowiekiem w Londynie, który może przyjść mu z pomocą.

Pan Smith wzdrygnął się, aż aksamitna czapeczka spadła mu z głowy.

 Dlaczego pan Holmes sądzi, że mógłbym mu pomóc?

 Dlatego, że zna się pan jak nikt inny na zarazach Dalekiego j Wschodu.

 Ale dlaczego przypuszcza, że zaraził się wschodnią chorobą?

 Ze względu na swe zajęcia zawodowe przebywał ostatnio w dokach chińskich marynarzy.

Pan Culverton Smith uśmiechnął się uprzejmie i podniósł swą czapeczkę.

 Ach tak. Mam nadzieję, że jego stan jest mniej groźny, niż pan przypuszcza. Kiedy pan Holmes zachorował?

 Mniej więcej trzy dni temu.

 Czy bredzi w malignie?

 Tak, od czasu do czasu.

 Hm, to może być istotnie poważna sprawa. Odmówienie pomocy byłoby niegodne chrześcijanina. Bardzo niechętnie odrywam się od moich prac, panie doktorze, ale to jest wyjątkowy wypadek. Jedziemy.

Pamiętałem jednak o wskazówkach Holmesa i odpowiedziałem bez wahania:

 Muszę jeszcze odwiedzić jednego pacjenta.

 W takim razie pojadę sam. Mam gdzieś zapisany adres pana Holmesa. Może pan liczyć na mnie, będę u niego nie później niż za pół godziny.

Z ciężkim sercem wchodziłem z powrotem do sypialni Holmesa. Nie byłem bynajmniej pewny, czy go zastanę przy życiu. Toteż z ogromną ulgą stwierdziłem, że podczas mojej nieobecności stan jego znacznie się poprawił. Co prawda wciąż był śmiertelnie blady, jednakże całkiem już przytomny, a chociaż mówił głosem słabym, ale jeszcze jaśniej i bardziej rzeczowo niż zwykle.

 Czy widziałeś się z nim?

 Tak, zaraz tu będzie.

 Świetnie. Doskonale. Jesteś najlepszym z posłańców.

 Chciał przyjechać razem ze mną.

 To by się na nic nie zdało. W ten sposób nie osiągnęlibyśmy celu.

Czy pytał, co mi jest?

 Powiedziałem, że zaraziłeś się od chińskich marynarzy w londyńskim porcie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin