Jonathan Kellerman - Alex Delaware 17 - Z zimną krwią.docx

(505 KB) Pobierz

  Jonathan Kellerman

 

Z zimną krwią

(A Cold Heart)

 

Przełożył Przemysław Bieliński


Ludziom muzyki:

Larryemu Brownowi, Robowi Carlsonowi, Benowi Elderowi,

Wayneowi Griffithowi, Georgeowi Gruhnowi, Johnowi Monteleone,

Greggowi Minerowi, Johnowi Sihie, Tomowi Von Hoosemu,

Larryemu Wexerowi

oraz pamięci Michaela Katza


1

 

Świadek pamięta zajście następująco:

Niedługo po drugiej w nocy Baby Boy Lee wychodzi z Jamy Węży tylnym wyjściem pożarowym, prowadzącym do zaułka. W lampie nad drzwiami jest miejsce na dwie żarówki, ale jednej brakuje, więc światło na zaśmieconym asfalcie jest słabe i jego ukośny krąg przypomina metrowej średnicy dysk koloru musztardy. To, czy brak jednej żarówki jest wynikiem czyjegoś zamierzonego działania, pozostaje w sferze przypuszczeń.

Baby Boy ma właśnie drugą i ostatnią przerwę tego wieczoru. Jego kontrakt z klubem opiewa na dwa godzinne sety. Lee i jego zespół przeciągnęli pierwszy set o dwadzieścia dwie minuty – Baby Boy rozpędził się z solówkami na gitarze i harmonijce. Publiczność, sto dwadzieścia cztery osoby zapełniające niemal cały klub, jest wniebowzięta. Jama nie dorasta do pięt miejscom, w których Baby Boy grywał za swoich najlepszych dni, ale on też wydaje się zadowolony.

Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio stał na scenie i grał porządnego bluesa. Kilka wybranych z publiczności osób, zapytanych o zdanie, odpowiada zgodnie – heros gitary grał tego wieczora jak nigdy dotąd.

Baby Boy podobno wyzwolił się wreszcie ze szponów swoich licznych nałogów, jednego jednak nie udało mu się pokonać: nikotyny. Pali trzy paczki koolsów dziennie, zaciąga się mocno na scenie, a na lakierze jego gitary wyraźnie widać czarne, okrągłe ślady przypaleń.

Dziś wieczorem jednak Baby Boy był niezwykle skupiony, rzadko tylko wyjmował zapalonego papierosa z miejsca, w które zazwyczaj go wtyka – pod trzy najwyższe struny, zaraz za siodełkiem swojego telecastera 62.

Prawdopodobnie więc to głód nikotynowy wypędza go ze sceny po zagraniu ostatniego dźwięku. Baby Boy wychodzi, nie odezwawszy się ani słowem do zespołu czy kogokolwiek innego. Drzwi zatrzaskują się za nim, ale chyba nie zwraca na to uwagi.

Pięćdziesiąty kools tego dnia zostaje przypalony, zanim Baby Boy wchodzi do zaułka. Bluesman wdycha mentolowy dym, przechodząc przez krąg brudnego światła.

Świadek jest pewien, że dostrzegł twarz Baby Boya i że on się pocił. Jeśli to prawda, pocenie się może nie mieć nic wspólnego z poczuciem zagrożenia czy niepokojem, lecz wynikać z tuszy muzyka i kalorii spalonych na scenie: przez osiemdziesiąt trzy minuty Lee skakał, wył i zawodził, pieszcząc swoją gitarę, a pod koniec setu rozpalając publikę do białości ognistym wykonaniem swojej sztandarowej piosenki, prostego bluesa w tonacji B, w której głos przechodzi stopniowo od niezrozumiałego mamrotania do umęczonego wycia.

 

Są takie, co rozpieszczają,

Są takie, co cię biorą pod but,

Ale mi się trafiła

Taka, co ma serce jak lód.

 

Jak lód

Serce jak lód

Moja mała mnie rozpala, choć to zimna żmija

Jak lód

Serce jak lód

Moja mała moją duszą zabija.

 

Od tej chwili szczegóły zeznania stają się niewiarygodne. Świadkiem jest chory na zapalenie wątroby bezdomny mężczyzna, Linus Leopold Brophy, lat trzydzieści dziewięć, choć wygląda na sześćdziesiąt. Nie interesuje się bluesem ani żadną inną muzyką, a w zaułku znalazł się dlatego, że cały wieczór pił tanie wino – stojący pięć metrów od tylnych drzwi Jamy Węży kontener na śmieci to dobre miejsce, by odespać delirium tremens. Brophy został później poddany testowi na obecność alkoholu we krwi. Stwierdzono, że jego poziom przekracza trzykrotnie ilość dopuszczalną dla kierowców, ale sam Brophy utrzymywał, że jest lekko wstawiony”.

Brophy twierdzi, że drzemał, ale obudził go odgłos otwieranych drzwi i zobaczył wychodzącego z nich potężnego faceta, który zniknął w ciemnościach. Brophy mówi, że widział żarzącego się papierosa, Jak w Halloween, wiecie – pomarańczowy, taki jasny, rozumiecie?, i przyznaje, że miał ochotę wyżebrać od palącego jakieś pieniądze. Bo facet jest gruby, to myślę sobie: ma co jeść, bez dwóch zdań, może coś rzuci, no nie?

Linus Brophy podnosi się z trudem i idzie w kierunku mężczyzny.

Kilka sekund później to samo robi ktoś jeszcze, nadchodzi z przeciwnej strony – od wlotu zaułka przy Lodi Place. Linus Brophy zatrzymuje się, cofa, siada w ciemnościach przy kontenerze.

Nieznajomy, również słusznej budowy według Brophy’ego, choć nie aż tak wysoki, jak Baby Boy Lee i o połowę szczuplejszy, podchodzi do muzyka i mówi coś, co brzmi przyjaźnie. Wypytywany o to dokładnie Brophy utrzymuje, że nie słyszał samej rozmowy, ale upiera się, że toczyła się w przyjaznej atmosferze. Jakby to byli kumple, rozumiecie? Stali tak, jak kumple.

Pomarańczowy żar papierosa Baby Boya wędruje od jego ust na wysokość pasa, kiedy muzyk słucha nieznajomego.

Nieznajomy coś mówi, a Baby Boy odpowiada.

Nieznajomy podchodzi blisko Baby Boya. Wygląda to tak, jakby się obejmowali.

Nieznajomy cofa się, rozgląda, odwraca na pięcie i wychodzi z zaułka tą samą drogą, którą przyszedł.

Baby Boy zostaje sam.

Upuszcza papierosa. Pomarańczowe światełko spada na asfalt, w górę strzela kilka iskierek.

Baby Boy chwieje się. Upada.

Linus Brophy gapi się spod kontenera, w końcu zbiera się na odwagę i podchodzi do muzyka. Klęka, mówi: Hej, człowieku. Nie słyszy odpowiedzi, wyciąga więc rękę i dotyka brzucha Baby Boya. Czuje wilgoć i gwałtownie cofa rękę.

W młodości Brophy był niezłym awanturnikiem. Połowę życia spędził w więzieniach stanowych i okręgowych, widział różne rzeczy i różne rzeczy robił. Wie, jak pachnie krew i jaka jest w dotyku.

Zrywa się na nogi, skacze do drzwi Jamy Węży i próbuje je otworzyć, ale są zatrzaśnięte. Łomocze, lecz nikt nie otwiera.

Wybrać najkrótszą drogę z zaułka oznacza pójść za nieznajomym na Lodi Place, skręcić na północ do Fountain i znaleźć kogoś, kto będzie chciał słuchać.

Brophy już dwukrotnie tego wieczora zmoczył spodnie – raz, kiedy spał pijany, drugi raz, kiedy dotknął krwi Baby Boya. Ogarnia go strach – potykając się, biegnie w przeciwną stronę do drugiego wylotu zaułka. Na ulicy o tej porze nikogo nie ma, więc Brophy dociera do całodobowego sklepu monopolowego na rogu Fountain i El Centro.

W środku zaczyna krzyczeć do libańskiego sprzedawcy, siedzącego z książką za pleksiglasową szybą tego samego, który godzinę wcześniej sprzedał mu trzy butelki czerwonego feniksa. Brophy macha rękami, próbuje opowiedzieć, co właśnie widział. Sprzedawca traktuje go dokładnie tak, jak można by się spodziewać – jak bełkoczącego lumpa – i każe mu się wynosić.

Kiedy Brophy zaczyna dobijać się do szyby, sprzedawca zastanawia się, czy nie wyjąć spod lady nabijanego gwoździami kija baseballowego. Śpiący i zmęczony dzwoni jednak pod numer 911.

Brophy wychodzi ze sklepu i zaczyna krążyć po Fountain Avenue. Kiedy przyjeżdża patrolowiec z Hollywood Division, posterunkowi Keith Montez i Cathy Ruggles od razu stwierdzają że ich problem to właśnie Brophy, i natychmiast zakładają mu kajdanki.

Brophyemu jakoś udaje się z nimi porozumieć. Policjanci podjeżdżają do wlotu zaułka. Mocne światło standardowych policyjnych latarek ukazuje zwłoki Baby Boya Lee.

Potężny mężczyzna leży z otwartymi ustami, źrenice uciekły mu pod powieki. Jego bananowo-żółta koszulka ze Steviem Rayem Vaughanem jest cała czerwona, na asfalcie pod ciałem zebrała się już kałuża krwi. Później okazuje się, że zabójca wypatroszył go klasycznym pchnięciem ulicznego nożownika – ciosem pod mostek i szarpnięciem w górę, które rozdarło przeponę i wbiło się w prawy przedsionek serca Baby Boya.

Muzykowi nie można już pomóc i gliniarze nawet nie próbują.


2

 

Petra Connor dopiero co wyszła z fazy żadnych facetów i wiedziała, że kostium to był głupi pomysł.

Trzymiesięczna faza żadnych facetów. Petra uważała, że zasługuje na więcej oddechu, ale jej przebaczająca natura wzięła górę i teraz mogła już patrzeć na nosicieli chromosomu Y, nie czując przemożnej chęci prania ich po pysku.

Była jedyną kobietą detektywem pracującą na nocnej zmianie w Hollywood Division, a udawanie sympatii do kogoś przyprawiało ją o ból mięśni twarzy.

Pierwszy miesiąc fazy spędziła przekonując samą siebie, że to nie jej wina, iż, choć nie miała jeszcze trzydziestu lat, już dwa razy przegrała w budowaniu poważnego związku.

Rozdział pierwszy: mąż gnida. Rozdział drugi, jeszcze gorszy: chłopak, który wrócił do byłej żony.

Przestała już nienawidzić Rona Banksa, mimo że to on zaczął całą sprawę: chodził za nią i nagabywał, nie narzucając się zbytnio, ale i nie dając się zniechęcić. Podkopywał mury jej fortecy – był uprzejmy, czuły, delikatny w łóżku, po prostu superfacet.

I jak prawie wszyscy superfaceci był w duchu słaby.

Ktoś mógłby powiedzieć, że Ron postąpił słusznie. Dla siebie samego. Dla swoich córek.

Petrę przyciągnęło do niego coś jeszcze – był wspaniałym ojcem. Wychowywał Alicie i Beę, podczas gdy jego eks, hiszpańska piękność, trenowała konie na Majorce. Dwa lata po rozwodzie można by pomyśleć, że już po sprawie.

Słodkie dziewczynki, sześć i siedem lat. Petra pozwoliła sobie przywiązać się do nich. Udawała...

Przeszła histerektomię w zadziwiająco młodym wieku.

Pod koniec, kiedy pani Caballera zaczęła porządnie cisnąć – dzwoniła do Rona dziesięć razy dziennie, mówiła mu świństwa, przysyłała e-mailem swoje fotki w bikini, błagała – Ron był już wrakiem. W końcu sama Petra popchnęła go we właściwym kierunku; wziął urlop z pracy w wydziale zabójstw biura szeryfa i poleciał z dziewczynkami do Hiszpanii, żeby wszystko sobie poukładać.

Petrze Hiszpania zawsze kojarzyła się ze sztuką. Prado, Degas, Velasquez, Goya. Nigdy tam nie była. Nigdy nie była za granicą.

Teraz Hiszpania oznaczała koniec.

Ron zadzwonił do niej tylko raz, cały zapłakany. Tak mi przykro, kochanie, tak bardzo przykro, ale dziewczynki są takie szczęśliwe, nie zdawałem sobie sprawy, jakie były nieszczęśliwe...”

Petra zawsze myślała, że z dziewczynkami wszystko jest w porządku, ale tak naprawdę, co mogła wiedzieć o dzieciach, ona, stara panna przed trzydziestką.

Ron został w Hiszpanii na całe lato i przysłał jej prezent na pocieszenie – głupią, małą figurkę tancerki flamenco z kastanietami i całą resztą. Petra odłamała jej ręce i nogi i wyrzuciła do śmieci.

Stu Bishop, jej wieloletni partner, też wystawił ją do wiatru. Zrezygnował z dobrze zapowiadającej się kariery, żeby zaopiekować się chorą żoną. Ach, te małżeńskie obowiązki.

Wkrótce potem Petra przeszła na nocną zmianę, bo i tak nie mogła spać, a poza tym pasował jej zatruty klimat, wyczuwalny w nocnym powietrzu Hollywood.

Znajdowała pocieszenie w kłopotach ludzi, którzy mieli jeszcze gorzej niż ona.

W ciągu dziewięćdziesięciu dni fazy żadnych facetów trafiły się jej trzy morderstwa. Pracowała nad nimi w pojedynkę, bo były kłopoty z kadrami, i nie protestowała, kiedy wcześniej komendant zastrzegł taką możliwość. Do dwóch doszło we wschodnim Hollywood – zastrzelony sprzedawca w monopolowym i zadźganie nożem w latynoskim klubie. Wszędzie pełno świadków, obie sprawy zamknięte w ciągu tygodnia.

Trzecie było trudniejsze – osiemdziesięciopięcioletnia kobieta, Elsa Brigoon, została zatłuczona tępym narzędziem w swoim mieszkaniu na Los Feliz Boulevard.

Ta sprawa zajęła jej większość tych dziewięćdziesięciu dni – czas ten spędziła głównie sprawdzając fałszywe tropy. Elsa była alkoholiczką o irytującym usposobieniu, wykłócała się o byle co przy każdej okazji. Niedawno wykupiła polisę ubezpieczeniową o wartości stu tysięcy dolarów, a jej beneficjentem był syn nierób, który stracił właśnie na giełdzie prawie cały swój majątek.

Petra rozwiązała w końcu zagadkę, sprawdzając drobiazgowo wszystkich mieszkańców kamienicy. Stróż wynajęty przez jej właściciela był notowany za ekshibicjonizm, napaść na tle seksualnym i włamanie, a kiedy Petra odwiedziła go w jego zapuszczonej kawalerce w centrum, unikał jej wzroku jak ognia. Umiejętne przesłuchanie, przeprowadzone przez detektyw drugiego stopnia Connor, pozwoliło przyskrzynić gnojka.

Trzy na trzy. Procent rozwiązanych przez Petrę spraw zaczynał zbliżać się do wyników mistrza – Mila Sturgisa z West L.A. – i wiedziała, że wielkimi krokami zbliża się do awansu na detektywa trzeciego stopnia, może nawet jeszcze w tym roku. Na pewno wzbudzi to zawiść kolegów.

I dobrze. Mężczyźni to...

Nie, już wystarczy. Mężczyźni to nasi biologiczni partnerzy.

O, Boże...

 

Dziewięćdziesiątego dnia uznała, że zgorzknienie wyżerają od środka, i postanowiła pozytywnie podejść do życia. Po raz pierwszy od kilku miesięcy wróciła do sztalug, spróbowała namalować coś farbami olejnymi i doszła do wniosku, że potrzebuje bardziej jaskrawych kolorów. Przerzuciła się więc na rysunek i zapełniła kilka arkuszy bristolu ostrymi, realistycznymi twarzami.

Twarzami dzieci. Oddanymi dobrze, ale tandetnie. Podarła rysunki na kawałki i wybrała się na zakupy.

Potrzebowała kolorów – jeden rzut oka do szafy uświadomił to jej aż nazbyt boleśnie.

Jej codzienny strój składał się z czarnych dżinsów, czarnej koszulki i czarnych butów. Do pracy zakładała ciemne kostiumy: tuzin czarnych, dwa granatowe, trzy czekoladowo-brązowe, jeden grafitowy. Wszystkie szyte na miarę, markowe i kupione na wyprzedażach.

Pojechała ze swojego mieszkania w Wilshire District do dużego sklepu Neiman Marcus w Beverly Hills i kupiła sobie przeceniony kostium Vestimenty z miękkiej wełny.

Klapy podszyte jedwabiem, ukośna kieszonka na piersi, wyraźnie podkreślone ramiona, spodnie w kant.

Szaroniebieski.

Włożyła go tego samego wieczora. Detektywi patrzyli na nią zdziwieni. Jeden zakrył dłonią oczy, jakby raziła go bijąca od niej jasność. Inny powiedział: Nieźle, Petra. Kilku zagwizdało, a ona wyszczerzyła się do nich w uśmiechu.

Zanim ktokolwiek zdążył rzucić jakąś złośliwą uwagę, rozdzwoniły się telefony i cały pokój wypełniła intensywna praca nad śmiercią. Petra usiadła za swoim metalowym biurkiem w kącie przy szafkach, przerzuciła papiery i pogładziła szaroniebieski mankiet marynarki. Wiedziała, co chłopaki właśnie myślą.

Morticia zmienia styl.

Smoczyca wychodzi na światło.

Robiła dość grobowe wrażenie, ale wynikało to w dużej mierze z jej budowy. Miała ostre rysy twarzy, skórę barwy kości słoniowej, gęste, proste, smoliście czarne włosy przycięte równo nad ramionami i ciemnobrązowe oczy o przeszywającym spojrzeniu.

Łagodność wyzwalały w niej dzieci, ale teraz Alicia i Bea zniknęły z jej życia, a Billy Straight – chłopiec, którego poznała, pracując nad pewną sprawą, i którego polubiła – miał już prawie czternaście lat i znalazł sobie dziewczynę. Już do niej nie dzwonił – ostatnim razem, kiedy Petra zadzwoniła do niego, więcej milczeli, niż rozmawiali.

Uważała więc, że są powody, by uchodziła za Smoczycę.

Biuro prokuratora okręgowego przysłało jej faksem kilka pytań w sprawie zabójstwa Elsy Brigoon. Nawet świeżo upieczony zastępca prokuratora wiedziałby to wszystko, gdyby tylko przeczytał akta, mimo to jednak odesłała odpowiedzi.

Potem zadzwonił jej telefon, Montez, policjant z patrolu, powiadomił ją o zabójstwie ostrym narzędziem na Fountain przy El Centro i Petra natychmiast wybiegła z komisariatu.

Już na miejscu rozmówiła się z asystentem koronera. Powiedział jej, że kostnica jest trochę zapchana i że na wyniki autopsji trzeba będzie niestety poczekać, ale przyczyna śmierci nie wydaje się bardzo tajemnicza.

Pojedyncza rana kłuta, wykrwawienie. Krew zebrała się pod denatem, oznaczając miejsce zgonu.

Spojrzała na prawo jazdy ofiary i zrobiło jej się smutno, bo po raz pierwszy, odkąd została detektywem, trafiła na znajome nazwisko. Nigdy nie interesowała się specjalnie bluesem, ale nie trzeba się nim interesować, by wiedzieć, kim był Edgar Ray Lee. Znany jako Baby Boy.

Prawo jazdy podawało najważniejsze dane: biały mężczyzna, według daty urodzenia lat pięćdziesiąt jeden. Wzrost: sto dziewięćdziesiąt centymetrów, waga: sto trzydzieści kilogramów. Petra pomyślała, że wyglądał na potężniejszego.

Zapisując dane w swoim notesie, usłyszała, jak ktoś – jeden z kierowców z kostnicy – mówi, że facet był bogiem gitary, że jamował z Bloomfieldem, Mayallem, Claptonem, Royem Buchananem, Steviem Rayem Vaughanem.

Petra odwróciła się i zobaczyła brodatego mężczyznę w kombinezonie, który przyglądał się zwłokom. Miał długie siwe włosy spięte w kucyk i wilgotne oczy.

– Prawdziwy talent – powiedziała.

– Te palce... – westchnął kierowca, rozwijając czarny foliowy worek.

– Gra pan? – spytała Petra.

– Ja brzdąkam. On grał. On był... jego palce to magia. – Przetarł oko dłonią i szarpnął ze złością suwak torby, prawie ją rozrywając. – Gotowa? spytał.

– Za sekundę. – Petra ukucnęła przy zwłokach, przyjrzała się im jeszcze raz i zapisała szczegóły w notesie.

Żółta koszulka, niebieskie dżinsy, ogolona głowa, mała bródka. Oba ramiona niebieskie od tatuaży.

Długowłosy odszedł na bok z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Petra dalej badała zwłoki. Usta Edgara Raya Lee były szeroko otwarte, widziała połamane, zepsute zęby. Cpun? – pomyślała, ale na wytatuowanych ramionach nie zauważyła żadnych śladów po igłach.

Baby Boy nie żył od niespełna godziny, lecz jego twarz nabrała już charakterystycznego, szarozielonego koloru. Sanitariusze z karetki rozerwali mu koszulkę wokół rany, dziesięciocentymetrowego cięcia na brzuchu.

Petra naszkicowała ranę i schowała notatnik do torebki. Odsuwała się właśnie, kiedy stojący za nią fotograf oznajmił:

– Chcę sprawdzić, czy ustawiłem dobrze światło.

Dał krok do przodu, stracił równowagę i upadł ciężko w kałużę krwi.

Jego aparat upadł na asfalt i zagrzechotał złowieszczo, ale nie tym przejęła się ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin