Hughes Charlotte - Spróbujmy po raz drugi.pdf

(612 KB) Pobierz
Hughes Charlotte - Spróbujmy po raz drugi.rtf
CHARLOTTE HUGHES
Spróbujmy po raz drugi
Tłumaczył: Robert Krasnodębski
PROLOG
Ból w piersi był rozdzierający. Miał wraŜenie, jakby ktoś miaŜdŜył i
wykręcał wewnętrzne organy. Kiedy próbował usiąść w łóŜku, na jego twarzy
pojawiły się kropelki potu.
Lucas zastanawiał się przez chwilę, czy tak wygląda śmierć. Z pewnością
nie moŜna tak cierpieć i Ŝyć. Do licha, skończył dopiero trzydzieści pięć lat!
CzyŜby to było serce? W zeszłym roku jego ojciec zmarł niespodziewanie na
zawał. Nie zdziwiłoby więc Lucasa, gdyby i z nim stało się to samo. Zdawał
sobie sprawę, Ŝe nie dba o siebie. Palił, pił, kiepsko się odŜywiał i nigdy nie
uprawiał Ŝadnych sportów. śył z dnia na dzień, nie snuł Ŝadnych planów,
starając się za wszelką cenę zapomnieć o przeszłości. A teraz miałby zapłacić za
to, umierając w łóŜku, samotnie i do tego cuchnąc piwem?
Lucas zaczął wyobraŜać sobie swój własny nekrolog. Informacja o
śmierci ojca zawierała jedynie kilka słów: „Konrad McKay, specjalista od
pakowania mięsa, zmarł w wieku pięćdziesięciu pięciu lat”.
Te trzy linijki w gazecie to pełny obraz nędznej egzystencji tego
człowieka.
„A co ja właściwie osiągnąłem do tej pory?” – pomyślał. Zarobił trochę
pieniędzy na handlu nieruchomościami, jeździł drogim samochodem i mieszkał
w jednej z najbardziej luksusowych dzielnic w Houston. Tak naprawdę, nie
miało to jednak Ŝadnego znaczenia. Utracił bowiem to, co rzeczywiście było dla
niego waŜne – rodzinę.
Z przykrością uświadomił sobie, Ŝe dzieci szybko zapomniałyby o nim, a
była Ŝona wcale by go nie opłakiwała. Nie utrzymywali Ŝadnych kontaktów od
czasu, gdy odeszła od niego trzy lata temu. Widywali się jedynie, aby ustalić
spotkania Lucasa z dziećmi.
Honey Buchannan. Zamknął oczy i głęboko westchnął. Kochał ją i
zawsze będzie kochał. Honey jednak wyraźnie dawała mu do zrozumienia, Ŝe
nie chce mieć z nim więcej nic wspólnego. Dzwonił, pisał, a nawet kilka razy
próbował się z nią spotkać, ale zawsze na przeszkodzie stawała zarządzająca
rezydencją Buchannanów Vera, która strzegła Honey z gorliwością Ŝandarma.
Ból wzmagał się. Lucas miał uczucie, jakby rozcinano mu pierś ostrym
noŜem. Z trudem sięgnął po telefon i wykręcił numer pogotowia. Ktoś od razu
podniósł słuchawkę.
– Potrzebna mi karetka – powiedział z wysiłkiem. – Mam atak serca.
Lucas McKay uznał, Ŝe gdyby nagradzano za głupotę, z pewnością
zająłby pierwsze miejsce. Wysiadł ze swojego białego cadillaca i potykając się
szedł w kierunku domu. Przedpołudniowe słońce raziło go w oczy.
207241139.001.png
Przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. W mieszkaniu panował
ogromny bałagan; ubrania i buty porozrzucane były po całej podłodze, na
stoliku i na ladzie kuchennej stały brudne popielniczki i naczynia. Nikt by nie
przypuszczał, Ŝe to mieszkanie kosztowało ćwierć miliona dolarów.
Na stoliku połoŜył małą papierową torebkę z receptą i otworzył lodówkę.
Pokój wypełnił się zapachem skwaśniałego mleka i nie dojedzonej pizzy. Były
to te potrawy, z których lekarz kazał mu zrezygnować w najbliŜszej przyszłości.
„Muszę coś zmienić w swoim Ŝyciu” – postanowił. Myślał o tym przez
cały ranek, kiedy leŜał nagi na metalowym stole, oczekując na wyniki badań.
Wszedł do łazienki i spryskał twarz zimną wodą. „O BoŜe, jaki ze mnie
beznadziejny facet” – uświadomił sobie, patrząc na swoje odbicie w lustrze.
Ciemne włosy posiwiałe na skroniach wymagały ostrzyŜenia. Miał nalaną twarz,
oczy nabiegłe krwią. Był w kiepskiej formie i to go szczególnie martwiło.
Zawsze przecieŜ był dumny ze swojego wyglądu.
Pokuśtykał do sypialni i usiadł na brzegu łóŜka. Jego spojrzenie
odruchowo padło na stojące na nocnej szafce zdjęcie chłopca i dziewczynki.
Tęsknił za nimi. Brakowało mu ich niewinności, entuzjazmu i radości Ŝycia.
Chwilę potem wstał i doprowadził się do porządku. Zdecydował, Ŝe
zrezygnuje z egzystencji, jaką wiódł przez ostatnie trzy lata. Postanowił
pojechać do Sweetbriar do Texasu, a nawet przeprowadzić się tam na stałe w
razie potrzeby i odzyskać miłość Honey i dzieci.
207241139.002.png
ROZDZIAŁ 1
Rezydencja Buchannanów, otoczona wysokimi sosnami, stuletnimi
dębami, magnoliami i drzewami kauczukowymi, wydawała się Lucasowi jak
zawsze okazała i imponująca. Przypominała mu sędziwą gwiazdę kina, która
chociaŜ straciła nieco ze swojego blasku, nadal posiadała pełną świadomość
własnej wartości.
Pamiętał, kiedy po raz pierwszy, jeszcze jako dziecko, ujrzał rezydencję,
siedząc na tylnej platformie cięŜarówki swojego ojca. Z oddali patrzył na
budowlę z róŜowej cegły. JuŜ wówczas wiedział, Ŝe Bóg nie stworzył ludzi
równymi. Dlaczego pozwalał na to, aby jeden chodził spać głodny, a drugi miał
więcej niŜ potrzebował? „Major Buchannan musi czymś się wyróŜniać” –
pomyślał wtedy i postanowił to „coś” odkryć.
Zaparkował swojego cadillaca na kolistym podjeździe otoczonym
krzewami nieco zwiędniętych róŜ, sprawiających wraŜenie zmęczonych
sierpniowym upałem. Spoglądał na dom, w którym teraz mieszkała jego ex-Ŝona
i dzieci. Serce waliło mu jak młot, a myśli pełne obaw nie dawały spokoju.
„Czy byli szczęśliwi? Jak zareaguje na mój widok?” – zaczął się
zastanawiać.
WciąŜ pamiętał chwilę, gdy po raz pierwszy zobaczył Honey Buchannan.
Wytworna, w Ŝółtej płóciennej sukience i harmonizującym z nią kapeluszu, była
prawą ręką swojego ojca na politycznych zebraniach w mieście. Od razu
zdecydował, Ŝe musi ją zdobyć.
Wysiadłszy z samochodu, rozprostował ramiona, minął wysypaną Ŝwirem
alejkę i wszedł po schodach na werandę, gdzie stare, wiszące od lat lampiony
kołysały się łagodnie, poruszane gorącym, przynoszącym czerwony pył
wiatrem. Gdy pukał do frontowych drzwi, mógł wyczuć piasek w gardle. Chwilę
później drzwi otworzyła Vera Styles, gospodyni Honey.
Lucasowi zrobiło się nieprzyjemnie, kiedy zmierzyła go chłodnym
wzrokiem. Spostrzegł, Ŝe prawie się nie zmieniła. Upał nie wpłynął na nią w
Ŝaden sposób. Szpakowate włosy miała jak zwykle starannie związane na karku,
a jej fartuszek był świeŜy i biały, niczym płynące po niebie obłoki. „Ciekawe,
jak się czuje stara Vera” – pomyślał, patrząc w szare, uwaŜne i wciąŜ Ŝywe oczy
gospodyni.
– Dzień dobry, Vero – rzucił na powitanie, uśmiechając się
najserdeczniej, jak potrafił.
W odpowiedzi obdarzyła go pogardliwym spojrzeniem i wyprostowała
się.
– Czy jest Honey? – spytał.
– Nie ma.
207241139.003.png
– A co z dziećmi? – spróbował ponownie. – Czy są gdzieś tutaj?
– Nie.
Lucas starał się ukryć niezadowolenie. Vera wyraźnie zamierzała utrudnić
mu sytuację.
– Czy mogłabyś powiedzieć, co się z nimi dzieje? – poprosił.
– Todd i Melissa wyjechali wczoraj na dwa tygodnie na obóz parafialny –
poinformowała.
Lucas poczuł się głęboko rozczarowany. Naprawdę pragnął zobaczyć
swoje dzieci, a teraz wszystko wskazywało na to, Ŝe będzie musiał poczekać
nieco dłuŜej.
– A pani McKay jest w pracy – dodała Vera.
Lucas zdziwił się. Nie pamiętał, aby Honey przepracowała chociaŜby
jeden dzień w swoim Ŝyciu. Zajmowała się jedynie działalnością charytatywną.
Wiedział jednak, Ŝe zawsze miała ochotę na podjęcie jakiejś pracy. To o to
głównie kłócili się w ostatnim roku swojego małŜeństwa.
– Co ona robi? – zapytał.
– Czy przyszedł pan tu, aby przysporzyć kłopotów, panie McKay? – Vera
skrzyŜowała pulchne ręce na obfitym biuście.
– Nie, nie – odpowiedział szybko. – Chciałem tylko uzgodnić, kiedy będę
mógł spotkać się z dziećmi po ich powrocie. To wszystko.
Lucas zastanawiał się, dlaczego tak się przed nią tłumaczy, ale prawdę
powiedziawszy, zawsze miał duŜo respektu dla Very, pomimo jej widocznej
niechęci do niego. Vera zaczęła pracować u Buchannanów jeszcze przed
urodzeniem Honey, a gdy po długiej chorobie zmarła matka Honey, zajęła się
wychowywaniem dziewczynki. I Lucas wiedział, Ŝe chociaŜ Vera swym
surowym wzrokiem mogła śmiało konkurować z bazyliszkiem, to z drugiej
strony potrafiła być najukochańszą i najbardziej troskliwą opiekunką. Todda i
Melissę kochała tak samo mocno jak Honey.
Vera przyglądała się Lucasowi przez moment z miną kurczaka
obserwującego tłustą gąsienicę, gotowego w kaŜdej chwili skoczyć i chwycić ją
w pazury. Zmarszczyła nos i uśmiechnęła się pogardliwie.
– Pani McKay prowadzi szkółkę drzew i róŜnego rodzaju traw na
peryferiach miasta, niedaleko Smithfield Lake – poinformowała ku jego
zdziwieniu.
– Dziękuję. – Skinął głową i skierował się do wyjścia. Vera przeszła przez
werandę i zatrzymała się.
– Lucasie McKayu, jeśli wyrządzisz jakąś krzywdę panience, będziesz
miał ze mną do czynienia – powiedziała stanowczo.
Lucas przystanął na stopniu schodów i spojrzał na nią. Usta miała
ściągnięte, jakby ssała cytrynę.
– Do zobaczenia. – Uśmiechnął się szeroko. – MoŜe kiedyś zjemy razem
207241139.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin