Cole Roger - Moja podróż ku życiu po tamtej stonie.rtf

(310 KB) Pobierz

 

 

Roger Cole

Moja podróż ku życiu po tamtej stronie

 


Obszerne fragmenty książki Roger’a Cole’a Mission of Love.

Tłumaczenie i dystrybucja bezpłatne za zgodą autora.

W Polsce dostępna jest również wersja wydana przez BK Polska i wydawnictwo Akasha pt. Cud życia, cud umierania, 2002

Wersja oryginalna dostępna przez BK Publications lub stronę internetową autora: www.loveandhealing.com.au

 

 


Podziękowania

Pragnę złożyć podziękowania wszystkim Pacjentom i opiekunom, z którymi spotkałem się pracując jako lekarz na wydziale opieki paliatywnej. Tak wiele Wam zawdzięczam. To dzięki Wam nauczyłem się patrzeć głębiej, dostrzegać miłość, mniej osądzać, okazywać więcej współczucia.

Pisząc tę książkę, pisałem o prawdziwych sytuacjach i prawdziwych osobach. W większości przypadków zmieniłem szczegóły historii, imiona, płeć, diagnozy. Jednak niektóre fakty pozostały niezmienione. Tu chciałbym gorąco podziękować osobom, które zechciały wyrazić na to zgodę. Wiecie, do kogo kieruję te słowa i proszę, pamiętajcie, że ma to dla mnie ogromnie znaczenie.

Nie napisałbym tej książki bez mądrości Światowego Uniwersytetu Duchowego Brahma Kumaris. Wiele moich uświadomień jest odzwierciedleniem nauk Raja Yogi. Szczególne wyrazy wdzięczności kieruję do Baby, Dadi Janki i Didi Narmala za ich duchową wiedzę i przewodnictwo podczas pracy nad tą książką. Wszelkie honoraria z tytułu wydania i sprzedaży tej książki dedykuję Uniwersytetowi na działalność w służbie światu.

Chciałbym też podziękować tym, którzy znaleźli czas, aby czytać i przekazywać mi swoje uwagi w trakcie powstawania książki. Therese Nichols i Jo Heathcote, jestem wam bardzo wdzięczny.

Sue, Sam, Lucinda, przyjmijcie ode mnie z głębi serca płynącą miłość i wdzięczność za ten czas, którego z wami nie spędziłem.

 


Drogi nauczycielu

John był chory na AIDS. Diagnozę postawiono mu 4 lata temu. Od tego czasu pełen determinacji, aby żyć, walczył, stosując się do zaleceń lekarzy. Z upływem czasu, odwaga i optymizm ustępowały miejsca przygnębieniu i poczuciu beznadziejności. John widział, że przegrywa w tej walce i czuł zbliżającą się nieubłaganie śmierć. Rodzina i bliscy nie poddawali się. Opiekując się nim z miłością i oddaniem, zachęcali do dalszego wysiłku. Nieustannie powtarzali: “Zachowując właściwą postawę, zdołasz pokonać chorobę.” “Bóg mi świadkiem, że się bardzo starałem”, odpowiadał w myślach John. Cierpiał coraz bardziej, na długo przed ostateczną hospitalizacją. Jego ciało było dosłownie zrujnowane. Pozostały już tylko kości pod cienką osłoną skóry pokrytej sączącymi się wybroczynami. Żebra ostro sterczały. Przeraźliwie chude nogi wydawały się niezdolne dźwigać najmniejszy nawet ciężar. Twarz zapadła się, poszarzała. Wokół oczu pojawiły się ciemne obwódki.

John całkowicie stracił samodzielność. Wiedział też, że powoli zaczyna tracić sprawność umysłową. W wyniku powikłań chorobowych dodatkowo cierpiał z powodu niemożności utrzymania moczu i stolca. Bliscy, którzy wytrwale opiekowali się nim, byli u kresu wytrzymałości i poprosili o opiekę szpitalną. John miał zaledwie 26 lat. Kiedy go poznałem, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że nie zostało mu wiele życia. Był w stanie zupełnego wyczerpania. Każdym spojrzeniem zmęczonych oczu zdawał się błagać, by zostawiono go w spokoju. Zrozumiałem, że jakakolwiek próba rozmowy o przebiegu choroby nie ma najmniejszego sensu. Potrzebował atmosfery łagodności, zaufania i ludzkiej życzliwości.

Pomimo iż moja osoba wyraźnie go denerwowała, postanowiłem przynajmniej próbować porozumieć się z nim.

“Wszystko cię boli?” - zapytałem.

“Boli wszędzie.” - odparł. - Spójrz na mnie! Myślisz, że może jest inaczej?

W pełnym gniewu głosie dało się wyczuć oburzenie. Zdałem sobie sprawę, że pytanie było nie na miejscu. Nie bardzo wiedziałem, jak kontynuować.

“Zrobię, co będę mógł, żebyś poczuł się lepiej żeby biegunka tak nie dokuczała.” - powiedziałem spokojnie. - “Tak naprawdę, to nie mam pojęcia, co to znaczy być w na twoim miejscu. Zdaję sobie sprawę, że od dawna strasznie cierpisz. Wyobrażam sobie, że to jest niemal nie do wytrzymania.

“Niemal nie do wytrzymania!” - jego głos zabrzmiał szyderczo. - “Niemal!” - powtórzył. - “Ja już po prostu nie wytrzymuję.

“Pomóż mi.” - Poprosiłem go - “Pomóż mi, abym mógł lepiej cię zrozumieć. Co sprawia, że czujesz się tak koszmarnie? Co cię wkurza? Czego nie możesz już znieść?

W pierwszej chwili dał mi odczuć wielką niechęć do dalszej rozmowy. Po chwili jednak przełamał się i ożywił się nieco. Opowiedział mi o tym, jak tracił zdrowie, wraz z nim marzenia i pragnienia. Opisał, jak postępowało wyczerpanie fizyczne, jak pogrążał się w rozpaczy i jak narastały w nim pretensje i gniew wobec tych, którzy go zawiedli, ponieważ nie potrafili go wyleczyć. Nakreślił mi obraz utraty własnej godność. Powiedział o nienawiści do adwokatów i doradców - wszystkich, którzy jak dzikie bestie żerują na ludziach takim jak on w stanie. Potem uspokoił się. Wydawało mi się, że pogrążył się we własnych myślach. Postanowiłem zaryzykować i zapytałem go: “Czy wierzysz w jakąkolwiek formę życia po śmierci?

Drgnął, jakby nagle przebudził się. Pomimo wielkiego wyczerpania, jego oczy spojrzały na mnie stanowczo. W lot zrozumiałem, o co chodzi.

Żadnego nawracania na łożu śmieci”. Znów wyczułem gniew w jego głosie. Słowa zabrzmiały ostro, wręcz ostatecznie. - “Śmierć oznacza śmierć. Nic więcej. Koniec, kropka.

Zapadło niezręczne milczenie. Znów popełniłem błąd. Nie miałem pojęcia, jak go teraz naprawić. Miałem nadzieję na ciepłą rozmowę o życiu po śmierci”, która zazwyczaj przynosi choremu ulgę. Niestety, tym razem sam zaprzepaściłem szansę na dobry kontakt z pacjentem. Po chwili przyszła mi do głowy ciekawa myśl. Niewykluczone, że cierpiąc już tak długo, John zaczął utożsamiać życie wieczne z wiecznym cierpieniem i dlatego na najmniejszą wzmiankę o życiu wiecznym reagował źle. Będąc w tak ciężkim stanie, myślał o przyszłości przez pryzmat obecnych doświadczeń. Całą nadzieję pokładał w śmierci, ponieważ tylko śmierć mogła położyć kres tym cierpieniom. A ja, rozpoczynając wątek życia po śmierci, podważałem jego jedyną nadzieję.

Wyczułem instynktownie, że jednak mogę coś zdziałać. Mogę mu pomóc, mówiąc mu, wbrew prośbom rodziny, że umiera i że niedługo ten koszmar skończy się.

“John - zwróciłem się do niego - koniec już blisko. Zostało może kilka dni. Zrobimy tu wszystko, żebyś przez ten czas czuł się jak najlepiej i jak najwygodniej. Nie ma potrzeby walczyć. Twoje cierpienia niedługo się skończą.

Zauważyłem, że bardzo się zmienił. Jego spojrzenie złagodniało, w oczach zakręciły się łzy, gdzieś zniknął z twarzy cień strachu. Pokłady nagromadzonego w nim gniewu stopiły się wraz z ostatnimi słowami skierowanymi do mnie: “Dziękuję ci”.

Siedziałem na łóżku patrząc, jak powoli odchodzi od niego całe napięcie. Po jakimś czasie poszedłem zobaczyć się z rodziną. Oczywiście mieli mi za złe, że powiedziałem Johnowi o śmierci. Próbowałem im wytłumaczyć, że każdy pacjent wymaga odmiennego podejścia, a wrażliwość na indywidualne potrzeby jest moim obowiązkiem. W przypadku Johna, najlepsze, co mogłem zrobić, to powiedzieć prawdę o jego stanie.

Następnego dnia, tuż przed śmiercią Johna, najbliżsi spędzili z nim trochę czasu. Zrezygnowali z próśb, błagań i zachęt, żeby wytrwale walczył. Pozwolili mu umierać w spokoju. Godząc się z jego śmiercią i w pełni akceptując ją, wspierali go do końca. Byli przy nim, aby pozwolić mu odejść.

Zanim poznałem Johna, od kilku lat byłem już na ścieżce duchowego rozwoju. Jednak dopiero John nauczył mnie, że prawdziwa duchowość oznacza wrażliwość i odpowiedzialność, a nie doktrynę i rytuał. Jedynie będąc otwartym i wrażliwym, mogłem zrozumieć jego najważniejszą potrzebę - potrzebę uwolnienie się od cierpienia. Tylko w ten sposób mogłem dać mu nadzieję. Wierzę, że przynosząc ulgę i spokój jego skołatanym myślom, zdołałem zaspokoić jego potrzeby duchowe. Moja postawa wobec jego bliskich zmieniła ich zachowanie wobec umierającego. Dzięki temu mógł odejść w spokoju.

Pisząc tę książkę, uświadamiam sobie jeszcze raz, jak wiele zawdzięczam Johnowi. To on sprawił, że zatrzymałem się na moment i pochyliłem nad ludzkim cierpieniem. To on sprawił, że zacząłem pytać i zastanawiać się, dlaczego ludzie muszą cierpieć, niektórzy tak bardzo. To on sprawił, że zacząłem się dziwić, dlaczego ludzka istota staje się duchową kaleką, zapominając o sobie jako o duszy. To on sprawił, że zapytałem siebie, jak wyglądałaby wolność od strachu; jakby to było doświadczyć takiego spokoju, jakiego doświadczył John, kiedy dowiedział się, że niedługo umrze; czy odłożę poszukiwania odpowiedzi do czasu własnej śmierci?

Wprawiając mnie w zakłopotanie, John sprawił, że zacząłem szukać zrozumienia.

 

Subtelna różnica

Odłożyłem słuchawkę telefonu przekonany, że Peter i Wendy czują się szczęśliwi. W ciągu niecałej doby ich rozpacz ustąpiła miejsca nadziei. To był rezultat działania opieki paliatywnej.

Poprzedniego dnia Peter i Wendy przyszli do mnie na konsultację. Peter miał 50 lat. Był nieuleczalnie chory. Właśnie rozpoznano u niego przerzut nowotworu do kręgosłupa i wątroby. Dziesięć miesięcy wcześniej przeszedł operację nowotworu odbytnicy. Chorobę zdiagnozowano we wczesnej fazie, a samą operację lekarz prowadzący ocenił jako pełny sukces. Teraz Peter i Wendy czuli się oszukani. Nie ukrywali pretensji pod adresem chirurga. Sprawę pogorszył lokalny lekarz, który badając Petera, zdiagnozował krwotok do odbytnicy jako hemoroidy. Peter cierpiał fizycznie. Niestety, powiedziano mu, że w takich przypadkach chemioterapia nie przynosi żadnych pozytywnych rezultatów.

Wspólnie z Peterem prześledziłem historię choroby. Szczególną uwagę poświęciłem jego reakcjom na sytuacje krytyczne. Chciałem z nim szczegółowo omówić ten problem. Zadawałem pytania w stylu: „Co pomyślałeś, kiedy po raz pierwszy zauważyłeś krwawienie?” „Co czułeś, kiedy powiedziano ci, że jesteś chory na raka?” Wiedziałem, że od pierwszego objawu do ostatecznej diagnozy upłynęły 3 miesiące, więc zapytałem, czy przez ten czas miał jakieś przeczucia.

Peter powiedział, że jak tylko zauważył krwawienie, natychmiast pomyślał o nowotworze, ponieważ jego ojciec chorował na raka i zmarł po długich i strasznych cierpieniach. Kiedy diagnoza potwierdziła jego przeczucia był w szoku, który szybko przerodził się w złość na doktora. Dlaczego nie działał szybciej? Oboje z Wendy uważali, że diagnoza we wczesnej fazie daje szansę na pełne wyleczenie. Byli zawiedzeni i oburzeni. Słuchałem ich w skupieniu. Chciałem żeby się wyrzucili z siebie dosłownie wszystko. Każdy, aby móc dalej żyć, potrzebuje czasami zrzucić z siebie bagaż nagromadzonego żalu i gniewu.

Zapytałem Petera o reakcję na nawrót choroby. Powiedział, że poczuł się zdruzgotany. Po tamtych wszystkich zapewnieniach chirurga, stwierdzenie przerzutów było większym szokiem niż pierwsza diagnoza. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało. Ostatecznie posądził chirurga, że go zwodził.

Stwierdzając kolejny przerzut do wątroby, lekarze dali mu najwyżej sześć miesięcy życia. Peter stracił wtedy wszelką nadzieję i popadł w depresję. Miał przed oczami obraz ojca umierającego w bólach w zaledwie dwa miesiące po rozpoznaniu raka wątroby. Ponadto bardzo martwił się ich sytuacją finansową, co będzie dalej z żoną i dorastającymi dziećmi. Ani on ani Wendy nie mieli pojęcia, co powiedzieć dzieciom. Jak długo zdołają ukrywać prawdę o stanie ojca i udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku? Jak dalej ukrywać ataki bólów? Jak radzić sobie z napięciem i zmęczeniem po nieprzespanych nocach?

Zbadałem Petera i przygotowałem się wewnętrznie do dalszej rozmowy. Mieliśmy z sobą bardzo dobry kontakt. Rozumiałem już, co czuje i z czym najbardziej się obecnie boryka. Słuchając go uważnie, określiłem też, ile wie o swoim stanie. Intuicja podpowiedziała mi, co robić. Peter potrzebował punktu oparcia i nadziei na chwilę obecną. Żadnych fałszywych złudzeń, żadnych obietnic bez pokrycia.

Powiedziałem, że pomimo przerzutu do wątroby, nie ma bezpośredniego zagrożenia jego życia. Wciąż wygląda zdrowo, a wątroba funkcjonuje dobrze. Wytłumaczyłem mu, że aby doszło do zagrożenia życia, wątroba musi stracić ponad 70% objętości. Objaśniłem też podstawowe sprawy związane z rozwojem nowotworu. Dzięki temu Peter mógł lepiej zrozumieć niektóre przyczyny i przebieg choroby. Dodałem, że prawdopodobnie w jego przypadku nowotwór nie jest bardzo złośliwy, ponieważ pierwszy przerzut pojawił się po 10-ciu miesiącach. Jest zatem nadzieja, że będzie rozwijał się powoli, a prognozy dające mu maksymalnie 6 miesięcy życia, są jedynie wynikiem obliczeń statystycznych. Często zdarza się, że chorzy żyją dłużej. Na koniec powiedziałem, że na własne oczy widziałem osoby, które były w stanie podobnym do Petera i żyły ponad 2 lata.

Peter powoli uspokajał się. Zapytał o śmierć i umieranie. W jego zachowaniu zauważyłem pewną prawidłowość. Kiedy znika bezpośrednie zagrożenie śmiercią, pacjent zdobywa się na odwagę, aby o niej porozmawiać. To, co przeraża, to zazwyczaj nie sama śmierć, a proces umierania kojarzony z cierpieniem, uzależnieniem od innych, utratą kontroli, oddzieleniem od ukochanych. Peter opowiadał o wszystkich swoich obawach. W miarę jak mówił, odprężał się. Dzielenie się swoim ciężarem przyniosło mu ulgę. Zapewniłem go, że nad bólem można zapanować, że mamy do dyspozycji doskonałe środki uśmierzające i obecnie naprawdę nieliczni umierają cierpiąc fizycznie. Ponadto całkowite uzależnienie od otoczenia rzadko spotyka się u pacjentów z przerzutem do wątroby, dlatego nie musi się obawiać, że zostanie przykuty do łóżka na kilka miesięcy przed śmiercią.

Konsultację z Peterem i Wendy zakończyłem przepisaniem recepty na środki przeciwbólowe. Podkreśliłem, że pracuję jako członek zespołu, dlatego następnego dnia przed południem odwiedzi ich pielęgniarka i zostawi numery kontaktowe na wypadek, gdyby potrzebna było pomoc wieczorem lub w nocy. Mieliśmy też w grupie specjalistę, który mógł służyć im pomocą i fachową poradą w rozwiązywaniu kwestii finansowych. Co do dzieci poradziłem obojgu, aby powiedzieli im jak jest: tata jest chory na raka, jego stan nie polepszy się, ale będzie z nami tak długo, jak to możliwe. Zaproponowałem też osobiste spotkanie z dziećmi, aby w ten sposób pomóc im lepiej zrozumieć chorobę.

Pod koniec spotkania Peter i Wendy zgodnie stwierdzili, że teraz czują się znaczniej lepiej. Spojrzeli na życie pełni nadziei i optymizmu. Dzięki zrozumieniu istoty choroby i akceptując sytuację, w jakiej się znaleźli, poczuli w sobie więcej siły i odwagi, aby dalej radzić sobie z niepewnościami życia. Teraz z podniesionymi głowami mogli wyjść na spotkanie przyszłości. Kiedy następnego dnia rozmawiałem z Wendy, powiedziała mi, że wizyta pielęgniarki dała jej poczucie bezpieczeństwa i bliskości.

Sekret opieki paliatywnej polega na uśmierzaniu bólu. Trzeba wiedzieć jak ulżyć w cierpieniu. Ci, którzy pracują w opiece paliatywnej wiedzą, ile dobrego może zdziałać rzetelne informowanie pacjentów o ich chorobach, pełna ciepła i bliskości rozmowa, wsparcie emocjonalne i duchowe oraz fachowe doradztwo w różnych obszarach życia Takie działania umotywowane współczuciem i pragnieniem poświęcenia drugiemu człowiekowi uwagi, umożliwiają pacjentom odkryć głębokie pokłady spokoju, miłości i zrozumienia dostępne każdej ludzkiej istocie. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Wiele razy byłem świadkiem jak nieuleczalnie chorzy ludzie, osiągając stan akceptacji, w obliczu nieuchronnej śmierci emanowali wielkim spokojem. Wkroczenie w stan akceptacji może być rezultatem dłuższego procesu, albo po prostu wynurzyć się jako efekt katharsis.

W następnych kilku rozdziałach omówię zagadnienie akceptacji i jej wpływu na duchowy wymiar człowieka.

 

 

 


Sprawy niedokończone

Na przestrzeni lat 70-tych i 80-tych Elisabeth Kübler-Ross ogromnie przyczyniła się do naszego zrozumienia problemu śmierci i umierania. Jej zasługi są wręcz nieocenione. Ta urodzona w Szwajcarii amerykańska doktor psychiatrii wiele podróżowała po świecie, przekazując swoją wiedzę innym specjalistom medycyny. Publikacja książki On Death and Dying (Śmierć i umieranie) stała się przełomowym momentem w jej pracy. Elisabeth uczyła, że potencjałem każdego człowieka jest miłość, z którą w ścisłym związku pozostaje akceptacja. Drogę do prawdziwej miłości i akceptacji zagradzają nam niedokończone sprawy.

Twierdziła, że akceptacja następuje po walce. Walką jest szok, gwałtowne zaprzeczenie, targowanie się, załamanie, czyli normalne i często spotykane reakcje człowieka na umieranie. Niestety, niewielu odchodzi z tego świata emanując pięknem i spokojem płynącym z pełnej akceptacji. Wielu nawet w momencie śmierci nie daje za wygraną. To „niedokończone sprawy” zakłócają im spokój i nie pozwalają osiągnąć stanu akceptacji. Moim zdaniem ten proces ma swój ciąg dalszy po śmierci.

Sprawy niedokończone to nasz „bagaż” z przeszłości. Jego nieodłącznym towarzyszem jest żal. Zmiany zachodzące tuż po katharsis pozwalają dostrzec i ocenić, jakich spustoszeń dokonuje w nas ten dźwigany przez długie lata ciężar. Zajmiemy się tym w następnych dwóch rozdziałach. Ujrzymy duchowy potencjał człowieka ukryty głęboko pod warstwami bólu, samozatracenia i negatywności. Każdy z nas może sięgnąć po ten potencjał, ale najpierw musi zdać sobie sprawę z jego istnienia.

Już w początkowej fazie mojego zainteresowania opieką paliatywną, w praktykę z pacjentami konsekwentnie włączałem pracę nad tłumionym uczuciem żalu. Rezultaty bywały imponujące, ale zdarzały się też przypadki fatalne. Pragnę przestrzec, że opisana tu metoda, na którą zdecydowałem się w przypadku Kristiny, może przynieść nieprzewidziane i potencjalnie szkodliwe skutki.

Kristina pochodziła z Ukrainy. Była 70-cio letnią wdową. Przyjęto ją do szpitala na badania, po których stwierdzono, że ma raka piersi z przerzutami do wątroby. Przypadek był nieuleczalny, ale przepisano jej hormony, aby opóźnić rozwój nowotworu. Kristina mieszkała sama, ale miała córkę, na której wsparcie mogła liczyć, dwoje wnucząt i szerokie grono bliskich przyjaciół.

W trzy miesiące później ponownie przyjęto ją do szpitala z powodu ostrego bólu w górnej części brzucha. Wątroba była powiększona i bolesna przy ucisku, co wskazywało na szybki rozwój choroby. Po aplikacji morfiny, ból szybko złagodniał. Kristina odmówiła poddania się jakiejkolwiek dalszej terapii, więc skierowano ją na konsultacje do mnie.

Pełna akceptacji postawa Kristiny i gotowość na śmierć wydawała się wręcz godna podziwu. Niemniej jednak w jej zachowaniu dostrzegłem pewną sztuczność. Opierając się na filozofii chrześcijańskiej kościoła prawosławnego, Kristina stwierdziła, że „nadszedł jej czas”. Dodała, że chociaż ma bliskie i dobre kontakty z rodziną i znajomymi, nie zamierza roztrząsać z nimi tematu swojej choroby. W trakcie osobnej rozmowy z jej córką, dowiedziałem się, że sprawy wyglądają nieco inaczej. Córka Kristiny zaprzeczyła bliskim kontaktom z matką. Wyznała, że od bardzo dawna utrzymuje się między nimi chłodny dystans i że tak naprawdę nigdy nie czuła się kochana przez matkę. Teraz zachowanie matki jeszcze bardziej oziębiło relacje między nimi. Zarówno Kristina jak i jej córka nie dostrzegały żadnych korzyści z konsultacji ze mną. Poleciłem, aby skierowano chorą pod lokalną opieką medyczną, z zastrzeżeniem, że jeśli uzna, że potrzebuje mojej opieki, będę do dyspozycji.

Dwa miesiące później Kristina pojawiła się na badanie kontrolne. Jej stan wyraźnie się pogorszył. Żółte zabarwienie skóry świadczyło o pogarszającym się funkcjonowaniu wątroby. Miała trudności z oddychaniem, co spowodowane było zaleganiem płynów w płucu.

Córka nie ukrywała, że czuje się załamana, niepotrzebna i brak jej nadziei. Zwierzyła mi się, że kontakty z matką pogarszają się niemal z dnia na dzień. Kristina odrzuciła jej wsparcie i miłość. Unikała też kontaktów ze znajomymi i sąsiadami. Izolowała się od świata z poczuciem niezależności. W ten sposób zraziła do siebie wszystkich, których kiedyś ceniła.

Jakkolwiek jasne było dla mnie, że Kristina robi wszystko, aby uniknąć rozmowy o poczuciu straty czy osamotnieniu, nadal pozostawałem pod wrażeniem, jakie wywierała na mnie jej gotowość na przyjęcie śmierci. W jej duchowej percepcji śmierci proces umierania nabrał wręcz intelektualnych wymiarów. Postanowiłem sprawdzić, do jakiego stopnia tłumi w sobie żal.

„Kristina, czy kiedykolwiek zdarzyło ci się utracić cząstkę siebie? Czy przeżyłaś śmierć kogoś z rodziny?”- zapytałem.

Zawahała się na moment, po czym po raz pierwszy odsłoniła przede mną swoje uczucia. Opowiedziała mi o wypadku na drodze, jaki przeżyła 35 lat temu. Jej 6-cio letni synek został bardzo poważnie ranny. Pogotowie zabrało go w stanie śpiączki do szpitala. Kristina czuwała przy nim. Raz jedyny, na króciutko wyszła ze szpitala. Kiedy wróciła, przeżyła szok. Pokój był pusty. Jej synek zmarł.

W tym momencie Kristina rozpłakała się. To ona zawsze była musiała grać rolę tej silnej i dzielnej w rodzinie. Wspierała każdego kosztem swoich uczuć. Zdławiła w sobie ten żal. Nigdy już nie ujrzała swojego synka, nigdy nie pożegnała się nim, nigdy nie pozbyła się poczucia winy, za to, że nie upilnowała go i wszedł na drogę. Kristina była załamana. Szlochała przed następne 15 minut, dając ujście najskrytszym i najgłębszym uczuciom. Wszelkie słowa stały się zbędne. I tak nie zdołałyby wyrazić tego żalu tłumionego przez długie lata. Cały czas siedziałem przy niej. Powoli uspokajała się, powtarzając wciąż: „….już jest lepiej, teraz już lepiej, już jest dobrze.

Kristina zmarła miesiąc później. Jej córka zadzwoniła do mnie ze słowami wdzięczności. Oczyściwszy najgłębsze pokłady uczuć, Kristina bardzo się zmieniła. Stała się kochająca, nie ukrywała ciepła, często tuliła swoich bliskich. Przeprosiła wszystkich przyjaciół i powiedziała, że jest nieuleczalnie chora na raka. Rozwinęła w sobie łagodność i spokój, osiągając stan prawdziwej akceptacji.

Proces tłumienia i uwalniania żalu wpływa bezpośrednio na postawę człowieka wobec śmierci. Tłumiąc w sobie żal, ludzie podświadomie unikają psychicznego bólu. W konsekwencji rozwijając odpowiednie cechy charakteru, które zabezpieczają ich przed ciosami z zewnątrz. W taki właśnie sposób Kristina próbowała się bronić. Nadając śmierci wymiar intelektualny, broniła się przed poczuciem straty i odosobnienia. Rozwijając w sobie silne poczucie niezależności, odrzucając rodzinę i przyjaciół chciała uniknąć sympatii i wsparcia, które mogły ją osłabić i w konsekwencji zranić.

Dopiero oczyszczając się z żalu i poczucia winy, Kristina zdołała w pełni pokazać siebie innym i przyjąć wsparcie rodziny.

Przedzierając się przez warstwy spraw niedokończonych, tak jak Kristina, odkrywamy, że akceptacja nie ma nic wspólnego z intelektualnym rozumowaniem. Nie oznacza przyjęcia do wiadomości faktu, że oto nieodwołalnie zbliża się moment śmierci. Akceptacja jest stanem umysłu. Polega na otwarciu się i pełnym spokoju. Prawdziwy spokój, ukryty pod pokładami zgromadzonymi przez kolejne wcielenia, ma głębokie znaczenie duchowe. Zajmiemy się tym w kolejnych rozdziałach.

Jak już wspomniałem, działanie, na które zdecydowałem się w przypadku Kristiny, nie zawsze będzie skuteczne. Niemniej jednak, kiedy umierający człowiek mówi ci, co stracił w życiu, obdarza cię wielkim zaufaniem. Słuchając z oddaniem możesz tylko pomóc. Pozwól mu wypłakać się, jeśli jest taka potrzeba. W ten sposób wspierasz go na drodze do osiągnięcia stanu akceptacji.

 

Moje katharsis

Byłem 10-cio letnim chłopcem, jak umarła moja siostra.

Elisabeth Kübler-Ross tłumaczyła kwestię „spraw niedokończonych” jako „wewnętrzny obszar bólu”, będący źródłem naszej negatywności i braku zaufania. Uważała, że abyśmy w sposób optymalny mogli nieść pomoc umierającym, sami musimy zmierzyć się z własnym żalem, uwolnić go i oczyścić się z niego.

Moje życie zmieniło się w 1984 roku, kiedy doświadczyłem uwolnienia. Odkryłem wtedy, że prawdziwa miłość przynosi wspaniałe uczucie wolności. Wszystko zaczęło się od pięciodniowego warsztatu z Kübler-Ross podczas jednej z jej naukowych wizyt w Australii. Temat warsztatu brzmiał: Przejście od życia do śmierci. Wzięło w nim udział 90 osób.

Kiedy przybyłem na miejsce, okazało się, że dzielę pokój z pewnym dziwakiem. Miał na imię Phil. Jestem przekonany, że spotkanie z nim było raczej zrządzeniem losu, a nie zwykłym zbiegiem okoliczności. Phil był szpitalnym kapelanem, kompletnie wypalonym, o sercu pełnym gorącego współczucia i gwałtownej złości na kościół katolicki oraz wszelkie przejawy jego działalności. Uważał, że jest to instytucja bezużyteczna, bezosobowa, rozmijająca się z potrzebami społecznymi. Moja opinia na ten temat była podobna, chociaż powody zupełnie inne. Tak jak Phila, odrzucała mnie bezosobowość i beztroska tego systemu.

Warsztat rozpoczął się od dwugodzinnej sesji wprowadzającej. Zebraliśmy się w głównej sali i spędziliśmy ten czas na wzajemnym poznawaniu się. Grupa składała się głównie z lekarzy. Byli też psychoterapeuci, księża, kilku chorych na nowotwory, a także kilka zwykłych osób. Na początku drugiej sesji Elisabeth rozdała nam kartki papieru i kolorowe ołówki. Poprosiła, abyśmy przygotowali rysunki oddające atmosferę naszego życia w chwili obecnej. Kiedy skończyliśmy, wzięła do ręki dwa z nich i zapytała akcentując każde słowo: „Czy jest jakiś cel w tym, że te dwie osoby znalazły się w tym miejscu?” Pytanie było kłopotliwe. W prawej ręce trzymała mój rysunek, w lewej rysunek Phila. Następnie przeszła do omówienia znaczenia naszych rysunków w powiązaniu z tłumionymi uczuciami. Powiedziała, że oba te rysunki są do siebie uderzająco podobne. Jest na nich dużo czerwieni, oznaczającej złość i sporo czerni, symbolizującej tłumienie żalu albo smutku. Elisabeth dodała, że na czterech kwadratowych polach kartki, każdy z nas przedstawił swoją przeszłość, teraźniejszość, bliską i odległą przyszłość.

Ta interpretacja wywarła na mnie wrażenie, a przypadkowy wybór rysunku Phila odebrałem jako coś wręcz zdumiewającego. Ogólnie czułem się dobrze. Z plątaniny czerwieni i czerni oznaczających moją złość i żal, przeciągnąłem linię ku lewemu górnemu rogowi. Na końcu linii było niezwykle purpurowo, co miało oznaczać moment kulminacyjny rozwoju duchowego.

Następna sesja była bardzo odważna. Elisabeth siedziała z przodu. Po obu stronach miała moderatorów. Tuż przed całą trójką leżał materac, a na nim po jednej stronie starannie ułożone książki telefoniczne i po drugiej stos poduszek. Na książkach telefonicznych leżało coś podobnego do gumowej pałki. Bardzo mnie ten widok intrygował. Moje zaciekawienie wzrosło, kiedy Elisabeth zaprosiła do siebie osobę, która czułaby potrzebę wyrażenia jakichkolwiek uczuć. W sali zaległa pełna napięcia cisza. Po chwili podszedł jakiś mężczyzna, uklęknął na materacu i zrobił coś, czego absolutnie się nie spodziewałem - zaczął wrzeszczeć.

Byłem zszokowany, widząc jak Elisabeth umieściła przed nim książkę telefoniczną, wręczyła mu pałkę i powiedziała, żeby całą złość skierował na książkę. Uderzając ze wszystkich sił pałką, rzucał przekleństwa najpierw na ojca, potem na wszystkich, którzy jego zdaniem zranili go. Na koniec rozpłakał się mówiąc o przykrościach, jakich doświadczył w życiu.

W takim duchu przebiegały następne cztery i pół dnia warsztatu. To był proces charakterystyczny dla psychologii Gestalt, umożliwiający pracę z silnie tłumionymi emocjami. Wszystkie „normalne” osoby uczestniczące w warsztacie, w liczbie 90, wzięły udział w wyzwalającym doświadczeniu oczyszczenia, zachęcane atmosferą rosnącego wsparcia i zrozumienia. Elisabeth dodawała odwagi tym, którzy wahali się lub mieli wewnętrzne opory. Zapraszała ich do wyrażenie samych siebie. Praktycznie nazwaliśmy wszystkie możliwe do wyobrażenia urazy: śmierć ukochanej osoby, formy przemocy fizycznej i seksualnej, wykorzystywanie i znęcanie się nad dziećmi, aborcja, porzucenie, rozwód, prześladowanie, gwałt. Była to zadziwiająca lekcja. Przekonaliśmy się na własnej skórze, jak silny wpływ mogą wywierać na człowieka wydarzenia z odległej przeszłości. Ci, którzy sądzili, że mogą je odłożyć na bok i zapomnieć o nich, zdumieli się, doświadczając porażającej siły, z jaką obudziły się w nich dawne emocje. To przeżycie pokazało mi wyraźnie potęgę mechanizmów represyjnych. Jak skutecznie mogą zepchnąć cierpienie do podświadomości i trzymać je w tam w ryzach.

Usiadłem z tyłu sali, czując onieśmielenie i zastanawiając się, co ja tu robię. Z upływem czasu stawałem się coraz bardziej swobodny i jednocześnie coraz bardziej to wszystko mnie fascynowało. Jakby to było gdybym znalazł się na materacu? Kilka razy nawet usiłowałem tam podejść, chcąc zaspokoić własną ciekawość. Czwartego dnia zmotywował mnie Phil. Podszedł do materaca i dał upust furii skierowanej przeciw kościołowi. Jak tylko skończył, poczułem przypływ emocji, podniosłem się i podszedłem do przodu. Klęcząc na materacu, byłem w stanie dziwnego rozdarcia i wyizolowania.

W jednej chwili, jak za dotknięciem różdżki, w ręce pojawiła się pałka, książka telefoniczna otworzyła się przede mną. Nie wiem, kiedy wyrzuciłem z siebie pokłady złości na system opieki medycznej, na rodziców, na rodzeństwo, na żonę, właściwie na każdego, kto kiedykolwiek mnie kochał. W końcu zupełnie wyczerpany, osunąłem się całkowicie pokonany. Wcale nie czułem się lepiej. Odniosłem wrażenie, że było to jakieś bezsensowne doświadczenie.

Elisabeth zarządziła przerwę, prosząc mnie, abym został. „To nie stłumiona złość sprawia ci kłopot” - powiedziała, kiedy zostaliśmy sami. - „To twój żal.” Wydawało mi się, że obecność Elisabeth wypełniła całe pomieszczenie. Kiedy do mnie przemówiła, poczułem, jakby spowiła mnie miłość i światło. Byłem świadomy, że patrzy nie na mnie, a w głąb mnie. Jakby dusza łączyła się z duszą. „Powiedz mi o czymś, co utraciłeś. Kto z twoich bliskich zmarł?

Przeżyłem śmierć dwóch bliskich mi osób - mojej babci, która zmarła stosunkowo niedawno i mojej siostry Julie, która zmarła w bardzo wczesnym dzieciństwie, kiedy ja miałem 10 lat. Rozmawialiśmy o moim stosunku do obu i o moich uczuciach, kiedy zmarły. Elisabeth wręczyła mi miękką poduszkę, nakłaniając mnie, abym wyobraził sobie jakby to były one i powiedział im, co czułem. Zrobiłem jak mówiła, ale było w tym coś mechanicznego i powierzchownego. Chciałem płakać, ale nie mogłem. Kiedy stało się jasne, że utknąłem w martwym punkcie, zabrzmiał głos Elisabeth: „ Największą stratą, jaką w życiu poniosłeś, był brak bezwarunkowej miłości w dzieciństwie. To największa i najpoważniejsza strata, jakiej skutki każdy w sobie nosi.

Te słowa przeniknęły mnie i w przedziwny sposób, poruszyły dogłębnie. Poczułem się w pełni spokojny i natchniony. Jakby ktoś mnie pobłogosławił. Ziarnko padło na glebę. Wykiełkowało następnego dnia. Jedna z uczestniczek bolała nad dzieckiem, które zginęło w wypadku na łódce. Nigdy nie odnaleziono ciała, a matka rozpamiętywała najdrobniejszy szczegół. Tak jak siedziałem, poczułem rozdzierającą od wewnątrz pustkę, tę samą pustkę, która towarzyszyła świadomości, że już nigdy więcej nie ujrzę Julie. Rzucony w otchłań winy, wstydu i udręki, złamany bólem, z twarzą ukrytą w dłoniach, kołysałem się bezradnie w przód i w tył. Cofnąłem się o 20 lat. Z osoby dorosłej, pełnej racjonalnego chłodu i nie mającej sobie nic do zarzucenia w związku ze śmiercią siostry, stałem się na powrót dzieckiem. Oto byłem dziesięcioletnim chłopczykiem, któremu siostra dusi się w pokoju obok. To była moja wina. Doznałem przytłaczającego i irracjonalnego uczucia dławienia. Serce we mnie pękło.

Nastąpiło oczyszczenie z siłą i intensywnością przewyższającą ból największej straty. Przeniosłem się w obszar poza śmierć Julie. Poprzez Julie i dzięki niej oczyściłem siebie z tłumionego tak długo żalu i smutku. Uzmysłowiłem sobie, że Julie zasiała we mnie ziarnko miłości i świadomości, które przez te wszystkie lata pozostawało głęboko uśpione. Czyż to nie dzięki Julie przebudziłem się duchowo?

Moje serce pękło i opróżniło się ze smutków. Otworzyłem się. Wówczas nagi i bezbronny poczułem jak spływa na mnie nieziemskie uczucie miłości i spokoju, a ja oddzielam się od fizycznego ciała. Byłem jak skąpany w świetle. Grzmiąca cisza splotła się z czystą, bezwarunkową miłością. Czas zamarł w miejscu. Jakby boska obecność napełniała każdą najskrytszą cząstkę mojego jestestwa bezwarunkową miłością, aż poczułem, że stapiam się z nią w jedno. Było to doświadczenie spełniające, które przeniosło mnie poza wymiary i granice materialnego świata. Później, kiedy wróciłem do pokoju, miałem w sobie zatrważająco piękne uczucie zaspokojenia. Do końca warsztatu i przez następne kilka tygodni pozostawałem w stanie boskiego natchnienia. Promieniałem miłością do każdej ludzkiej duszy i manifestacji duchowej natury.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin