JERZY GRUNWALD.doc

(86 KB) Pobierz
JERZY GRUNWALD

JERZY GRUNWALD

 

Wokalista i instrumentalista, urodzony 7 kwietnia 1948r. w Katowicach. Debiutował w wieku 15 lat jako perkusista. W latach 1964-1966 występował z lokalnymi zespołami Ametysty, Monsuny, Ślęzanie. W kwietniu 1965 r. Monsuny wygrały I Przegląd Młodzieżowych Zespołów Muzycznych w Katowicach. Wiosną 1967 r. J. Grunwald przystąpił do działającej w ramach Niebiesko-Czarnych grupy skifflowej. Latem przeszedł do założonej przez Piotra Janczerskiego formacji No To Co, z którą występował jako gitarzysta do września 1970r. W tym czasie muzyk nawiązał współpracę z Katarzyną Gartner, Klubem Piosenki ZAKR, a od stycznia 1971 r. z grupą Ryszarda Poznakowskiego (z formacją R. Poznakowskiego wziął udział w imprezie "Karnawałowy Poznań nocą" oraz dokonał nagrań radiowych). Zespół tworzyli: J. Grunwald (gitara, wokal), Janusz Hryniewicz (eks-Wiślanie 69; wokal), Bohdan Kendelewicz (eks-Wiatraki; gitara basowa), R. Poznakowski (eks-Wiatraki; organy) i Kazimierz Turczyński (eks-ork. PRiTV w Katowicach; perkusja). We wrześniu 1971 r., na bazie istniejącego ponad pół roku zespołu R. Poznakowskiego, J. Grunwald utworzył En Face, w składzie: J. Grunwald (gitara, wokal), B. Kendelewicz (gitara basowa) i K. Turczyński (perkusja). Zespół szybko wylansował swój pierwszy przebój - "O zachodzie". Wiosną 1972 r. K. Tuczyńskiego zastąpił M. Myszko (eks-zesp. Antoniego Kopffa). Utwór "Tęcza nad nami", wykonany w czerwcu tego samego roku na festiwalu w Opolu (X) nie zyskał większej popularności, lecz nie przeszkodziło to w uznaniu J. Grunwalda piosenkarzem 1972r. w plebiscytach "Panoramy" i "Na Przełaj". Zespół wielokrotnie koncertował za granicą; w 1973 r. w Moskwie nagrano płytę długogrającą i "czwórkę". W kraju popularność zyskały utwory: "Chciał się stary ożenić", "Nie zaszkodzi trochę snów" oraz "Człowiek od lat". Rok 1974 r. przyniósł grupie występy w TV RFN, na "Międzynarodowej Wiośnie Estradowej 74", XII KFPP w Opolu i XIV MFP w Sopocie. Z grupą współpracował też Mirosław Żwaka, który później utworzył z Marcelim Psiukiem duet Marcel i Mirek. Z końcem 1974 r. w skład En Face wchodzili: Maciej Radziejewski (eks-Breakout, gitara), K. Wilczek (gitara basowa, wokal), I. Dudek (konga, instrumenty perkusyjne, harmonijka ustna, wiolonczela, wokal), Marek Surzyn (eks-Breakout; perkusja) oraz Andrzej Dybul (instrumenty perkusyjne, wokal). Ostatnimi przebojami rozwiązanej z końcem 1975 r. grupy były utwory: "Dogonić ciszę", "Ten ptak srebrzysty" i "Przyszłaś znikąd". W lutym 1976 r., już samodzielnie J. Grunwald zarejestrował singiel dla wytwórni CBS. Latem zaś występował w Belgii i Francji. Na stałe zatrzymał się w Szwecji, gdzie nawiązał współpracę z J. Hryniewiczem, występując jako Guitar Brothers i Grunwald And Hilton. Nowa formacja zadebiutowała w 1977 r. singlem "Everyday Loves Her" / "Maria och Consuela". Pozostałe płyty J. Grunwalda to: "Try" (CBS, 1980) i "One More Day" (Warner Bros., 1982). W kraju muzyk pojawił się dopiero w 1981 r. w programie TV "Dobry wieczór - tu Łódź", gdzie zaprezentował utwory "Wanted Dead Or Alive" i "Tennessee Mama". Później nastąpiła seria koncertów promocyjnych, związanych z krajową reedycją albumu "Try". Kolejna wizyta J. Grunwalda miała miejsce w 1989 r., kiedy to artysta zjawił się na XXVII MFP w Sopocie jako menedżer grupy Bai Bang. W 1993 r. firma Sonic wydała kompaktową płytę zapomnianego już wykonawcy, na której J. Grunwald przedstawił swoje nowe anglojęzyczne utwory, a także odświeżył stary przebój grupy No To Co "Gwiazdka z nieba". Dyskografię muzyka uzupełniają nagrania z grupą No To Co.

 

 

Nie mogę nie zadać tego pytania. Rok 1967, rodzi

się wielki fenomen na polskim rynku- grupa No To Co i w zasadzie

zanim z tego sukcesu wyjdziecie, oswoicie się z nim, pan już odchodzi

z grupy po dwóch latach. Jak z perspektywy czasu ocenia pan występy w kapeli, o której pisał w encyklopedii tygodnik "Billboard" i oczywiście czemu zdecydował się pan na karierę solową?

 

Jerzy Grunwald: Tak, pana jeszcze nie było wtedy na świecie,

to szmat czasu. Ja bardzo sobie cenie czas naszej wspólnej gry, tworzenia ale w pewnym momencie stwierdziłem, że zespół stoi

w miejscu, nie rozwija się, powiela pomysły i nic nowego nie powstaje. Postanowiłem zatem spróbować zrobić coś samemu. Założyłem grupę

En Face, dobrałem dwóch muzyków.

 

AD: Ireneusza Dudka...

 

Jerzy Grunwald: Irka zaprosiłem do późniejszego składu.

Najpierw byli to Bogdan Kendelewicz i Marian Myszko. A po zmianie składu gdy zmieniłem kompletnie muzyków, pojawił się wspomniany Dudek. To trwało do 1982 roku kiedy postanowiłem raz jeszcze samotnie spróbować swoich sił i wyjechać za granicę...

 

AD: A pierwszy album En Face ukazał się w 1975 roku i tam słychać

już Ireneusza Dudka. No właśnie, co spowodowało pański wyjazd

a granicę, na obczyznę jak zwykło się mówić i w sumie trwa to do dziś?

 

Jerzy Grunwald: To były całkiem inne czasy. Polska była mocno izolowanym krajem od reszty świata. Mnie brakowało możliwości śpiewania w języku angielskim. Słuchałem wtedy mnóstwo nowych kapel, które debiutowały w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczo-nych, chciałem się z tą nową dla mnie sytuacją zwyczajnie zmierzyć. Radio Luxemburg, którego wówczas słuchali młodzi ludzie, to było

nasze okno na świat. Robiliśmy swoje przeróbki ulubionych utworów niemiłosiernie kalecząc język angielski. Chciałem więcej... Jak ja teraz mówię, wziąłem szczoteczkę do zębów i wyjechałem. Zrobiłem to na

tak zwany służbowy paszport i już nie wróciłem. Znalazłem się

w Nowym Jorku, później sześć lat mieszkałem w San Diego

a do Polski pierwszy raz wróciłem po dwudziestu kilku latach!

Oczywiście nauczyłem się języka, grywałem w wielu studiach nagraniowych, to było to o co mi chodziło. Wówczas też poznałem muzyków, którzy później stworzyli grupę Toto. Byli to Steve Lukather, Jeff Porcaro, jego bracia Mike i Steve Porcaro. To byli najbardziej wzięci muzycy sesyjni w L.A., którzy wystąpili na ponad 600 płytach przeróżnych artystów. Wtedy też poznałem menagera, Czecha polskiego pochodzenia, który stał się ich późniejszym opiekunem. Nazywa się Benjamin Barret i jest przeuroczym człowiekiem, którego znam do dziś. To był na tamte czasy - "muzyczne guru", najbardziej ceniony z muzycznych kontraktorów, który w L.A. nie miał sobie

równych. Załatwiał muzykom pracę, podpisywanie kontraktów i tak dalej. Nie ma co ukrywać, pomógł mi bardzo dużo, pomógł otworzyć wiele drzwi, które na pewno byłyby nadal dla mnie zamknięte. Dzięki niemu byłem w studiu na nagraniu albumu Lionela Richie "Can't slow down"- polscy słuchacze znają ten krążek przede wszystkim z przeboju "Hello". Później los zetknął mnie z Davidem Fosterem, brałem udział

w sesjach nagraniowych grupy Toto oraz poznałem wówczas wschodzącą gwiazdę - obecnie wielką osobowość, Celine Dion.

Po studiach włóczyłem się u boku Benjamina wręcz notorycznie, poznałem osobiście muzyków grupy The Commodores, jedną

| z moich uwielbianych wtedy formacji. Przyszła też kolej na to by

Barret zaproponował i mnie nagranie ale moje plany się zmieniły

i wtedy już wyjechałem ze Stanów. Poznałem swoją przyszłą żonę Szwedkę, obecnie ex-małżonkę i tak mój pobyt za oceanem się zakończył. A kto wie jak by to się potoczyło bo również David Foster proponował mi udział w takim projekcie zamkniętym tytułem...

 

AD: Proszę nie kończyć bo to jedna z moich ukochanych pozycji,

chodzi zapewne o album "River of love".

 

Jerzy Grunwald: Dokładnie. Skąd pan wie? Tak chodziło właśnie

o tę płytę.

Pamiętam jak dziś jego telefon rano -a ja miałem bilet na wieczór do Szwecji - i wielkie zdziwienie gdy proponował mi wzięcie udziału

w owym projekcie a ja go bardzo przepraszam. "Jak to"- powiedział-

"w Los Angeles jest 150 tysięcy psów i jedna kość a ja odmawiam?

Jak będę gotowy mam zadzwonić" (Ok. call me, whatever you

all ready"- ten przytoczony fragment jak i większość wypowiedzi pan Jerzy, przytoczył mi w języku angielskim, reszta wypowiedzi z rodzaju ściśle private- przyp.AD ). I tak zakończyła się moja przygoda z Los Angeles, do którego potem wracałem już tylko sporadycznie. Zamieszkałem na stałe w Szwecji co kontynuuję do dziś...

 

AD: Nie żal panu straconej wielkiej szansy?

 

Jerzy Grunwald: Wie pan co? Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Tak musiało być. Wiele kontaktów pozostało mi do dzisiaj stąd ta płyta, która powstała po tylu latach. Z tyloma gośćmi, tak brzmi.

To suma wielu lat.

Niebawem będę najprawdopodobniej zaproszony do managementu Fitzgerard Heartley, który sprawuje opiekę nad Toto, Donem Henley'em, Bonnie Raitt czy The Eagles. Moja płyta również jest u nich, tak więc zobaczymy. Nie żałuję w każdym razie niczego, jeśli o to chodzi.

 

AD: Rok 1991 - tak zapiszmy jako datę kończącą coś w pańskiej

biografii i nowy album. Ale pomiędzy tymi dwiema datami jest spora

luka. Ja pamiętam, że jakiś czas temu gościł pan w Polsce i promował

w wybranych stacjach, w tym w "Markomanii" Marka Niedźwieckiego inną swoją płytę...

 

Jerzy Grunwald: Tak, to był album "Try" nagrany przy współpracy Johnna Hilona, człowieka występującego pod takim pseudonimem

a to był Janusz Hryniewicz (znany z zespołu Wiślanie- przyp.AD),

muzyk, Polak, który urodził się w Walii a potem wyjechał na stałe

do Szwecji. To był absolutnie nagrany po angielsku krążek, wydany wówczas tylko na winylu. Wtedy byliśmy zafascynowani The Eagles

i może zabrzmi to nieskromnie ale to była taka dobra, bardzo dobra kopia tego co oni grali. Wydał ten krążek duży szwedzki koncert

płytowy i szczerze powiedziawszy to cały nakład się sprzedał. Jak na tamte czasy 12 tysięcy egzemplarzy, kompletnie nieznanego zespołu to był sukces. Tę właśnie płytę prezentowaliśmy u Marka Niedźwieckiego.

 

AD: Przechodzimy teraz do sedna naszego spotkania czyli tematu

nowej płyty. Jak wyglądała nad nią praca i jakie piosenki na nią się złożyły?

 

Jerzy Grunwald: Pierwsze kompozycje napisałem już w 1999 roku. Potem do pracy nad płytą dołączył mój przyjaciel Hakan Mjornheim - zapalony fan muzyki typu WestCoast czyli głównie The Eagles. Część materiału popełniliśmy więc razem. Potem w 2002 roku z kilkoma gotowymi podkładami wyjechaliśmy do Los Angeles z jeszcze jednym człowiekiem, Oli Poulsenem, Duńczykiem, który kiedyś wsławił się produkcją albumów takiej mniej znanej w Europie a bardziej w Azji grupy, Michael Learns To Rock. Tam odnieśli kosmiczny sukces sprzedając 16 milionów swoich płyt, coś niebywałego. Oli ostatecznie został producentem i aranżerem mojego albumu. On też wypruwając

ze mnie dosłownie flaki, przygotowywał odpowiednio moją emisję

głosu. Celowaliśmy w azjatycki rynek i się udało. 3 grudnia odbędzie

się premiera płyty w Japonii, album jest już dostępny w Singapurze, dostaliśmy tam kontrakt i proszę sobie wyobrazić, do tej pory

sprzedało się tam 170 tysięcy egzemplarzy krążka "So much to say".

To jest na rynku w Singapurze, Malezji, na Tajwanie i w Hong Kongu. Tam płyta ukazała się w sierpniu tego roku. Niezależnie ponadto, podpisaliśmy kontrakt z Vivid Sound i ta firma będzie dystrybuowała

ów krążek we wspomnianej Japonii. Również 3 ale lutego 2007 roku odbędzie się premiera tej płyty w Los Angeles. W Europie na razie nic się nie dzieje ale myślę, że ta muzyka chyba ma mniejszą siłę przebicia. To samo dzieje się na rynku polskim, który mimo wszystko jest

ogromny. Proszę mnie źle nie zrozumieć ale przez ostatnie lata przez zbyt eksponowane skoczne folkowo-popowe płyty została zubożona wrażliwość muzyczna polskiego słuchacza. Ja nic nie mam przeciwko

tym gatunkom ale lansowanie na siłę pewnych nurtów absolutnie nie pomaga. Mam wielu faworytów wśród artystów polskiego młodego pokolenia ale to nie umniejsza faktu, iż na prawdziwy pop, dobrze zagrany, dopracowany z wyższej półki, chyba gdzieś tam zabrakło miejsca.

Nie dobrze jest gdy nie tylko na polskim rynku, znajdują się artyści

na siłę promowani, kiczowaci i na pewno nieprawdziwi. Oli Poulsen ze 120 utworów utworów, które przygotowałem na album wybrał tylko

10! O reszcie mówił, fajna muzyka ale "Not good enough". Reasumując album kompletowany był od 1991 roku aż do 2003 gdy w Los Angeles nagrywaliśmy chórki, m.in. z Billem Champlinem z zespołu Chicago, Jasonem Scheffem- fantastycznym basistą, który w Chicago zastąpił samego Petera Ceterę. Wspomagali mnie również Joseph Williams

i Warren Wiebe- kolejna niezwykła osobowość, której już między

nami zabrakło na tym świecie. Muszę powiedzieć, że jestem jednym

z ostatnich artystów z którym współpracował, bowiem trzy miesiące

po zakończeniu naszej sesji nagraniowej, popełnił samobójstwo.

Jeśli mam wymieniać ludzi, muzyków, których usłyszeć można na

mojej płycie, na pewno nie zapominać należy o Lou Pardini.

To człowiek, którego może pan kojarzyć z takiej kapeli Koinonia

a później występował w chórkach u Whitney Houston (lata 1998-

2001- przyp. AD). Ma talent do pisania pięknych piosenek, to trzeba przyznać.

 

AD: Na płycie jest też jeden duet...

 

Jerzy Grunwald: Z Alexem Ligertwoodem, w kompozycji "Touch the sun". Alex przez szesnaście lat występował u boku Carlosa Santany będąc wówczas jego jedynym wokalistą.

I jeszcze warto podkreślić obecność cudownego saksofonisty

światowej sławy, Erica Marienthala- znanego z duetów m.in.

z Chickiem Coreą i współtworzącego The Rippingtons ale też pianisty Davida Garfielda, który grał między innymi u boku Natalie Cole. Do dziś jest kierownikiem artystycznym i muzycznym grupy występującej u jej boku ale i George'a Bensona.

 

AD: Uff, dużo tych niezwykłych gości. Kto odpowiedzialny jest za

pisanie piosenek? Mówił pan wcześniej, że coś razem stworzyliście

z Hakanem Mjornheimem...

 

Jerzy Grunwald: Tak. On napisał trzy numery, wspólnie dwa

zaś reszta jest mojego autorstwa. Zaś nad całą oprawą muzyczną,

nad pomysłami aranżycyjnymi czuwał Oli Poulsen.

 

AD: W czym pan upatruje ten ogromny sukces na rynku azjatyckim?

 

Jerzy Grunwald: W Singapurze po wydaniu płyty przebywałem przez tydzień. Ja wiedziałem, że na tamtejszych rynkach jest zupełnie inna kultura muzyczna. Ten gatunek muzyki jest tam niezwykle popularny

a moja wytwórnia choć jest mała, podparła się nazwiskiem mojego producenta, człowieka, który jest tam bardzo popularny, bo jak wcześniej mówiłem jego poprzednie dziecko czyli duński zespół

Michael Learns To Rock, to tam chyba grupa numer jeden do dziś.

Poza tym to była bardzo duża promocja, 500 stacji radiowych w to zostało zaangażowanych i jak widać poskutkowało.

Może przez kilka lat było o mnie cicho, przepraszam ale przed

emeryturą przyszedł mój czas.

Nie chciałbym by rodacy nie poznali tej muzyki, bo wiem, że jest

wielu odbiorców tego rodzaju grania. Zależy mi na medialnej promocji zaś czy album się w Polsce ukaże kiedykolwiek- uprzedzając pańskie ewentualne pytanie- tego nie wiem. Rozmowy trwają a co przyniosą?

Na razie tylko rozczarowanie.

 

AD: A ja jednak trzymam kciuki bo faktycznie ubogim będzie ten

z polskiego potencjalnego odbiorcy, któremu nie będzie dane

zetknąć się z pańską płytą. Dziękuję za rozmowę.

 

Tak się zastanawiam czy z posiadania krążka "So much to say" powinienem się cieszyć czy też smucić? Bo z jednej strony mam poczucie, że zbyt wiele osób owej pozycji w ogóle nie miało w swoich rękach, z drugiej zaś zamiast dumy, zwyczajnie smucę się. Bo uwaga,

to ciekawostka- nawet nie zanosi się na wydanie tego dzieła w naszym kraju-raju- szacowne labele w postaci ...tych największych i najbardziej wpływowych, odpuszczają sobie największy szlagier jaki polski artysta w historii Polski wydał kiedykolwiek.

 

Jerzy Grunwald- młodzi zapewne nie kojarzą tego nazwiska, starsi zawzięli się utożsamiać go tylko z chwilką - epizodem związanym

z graniem w No To Co. A pamiętacie drodzy moi o En Face? To był

dużo bardziej ambitny projekt.

 

Faktem jest, potem nastąpiła przerwa, Jerzy wyjechał do Stanów, rozpoczął wieloletnią tułaczkę, która zaprowadziła go ostatecznie do Szwecji. Ale o tym i innych istotnych dla sprawy faktach przeczytacie

w obszernym i tylko mnie udzielonym wywiadzie, który na stronie.

 

Skupmy uwagę na muzyce.

 

Myslovitz i wiele innych kapel sądziło, że zorganizowanie trasy koncertowej u boku Simply Minds czy The Corrs zapewni doskonałą sprzedaż płyt w całej Europie, zapominając, że w tej kwestii ostateczne rozdanie należy do labela. To ostatnie, jak zwykle nie zaskoczyło, Artur Rojek skruszony wydał nowy album tylko w Polsce i stał się krytykiem

w jednym z cotygodniowych -nawet udanych - telewizyjnych wkładek...

 

Tymczasem drogę do sukcesu Jerzy Grunwald przemierzał przez lat- spokojnie dwadzieścia, poznając muzyczny świat od drugiej strony,

od managementu, zyskując uznanie muzyka sesyjnego, gościa,

czasem kompletnie niezauważanego nawet w "special thanks".

 

Tułaczka opłacała się, nakładem kompletnie nieznanego labela

a w zasadzie dystrybutora (album wydał samodzielnie) zdołał zaatakować bardzo chłonne rynki azjatyckie odnosząc niezwykły

i nieznany na naszym lokalnym rynku, sukces. Za nim pójdą zapewne następne, czeka jeszcze gigant- Japonia a po nowym roku - Stany Zjednoczone!

 

"So much to say" to album przepiękny, Rewelacyjnie zrealizowany, przemyślany, pełen pięknych kompozycji, wokalnych harmonii, dopracowany w najmniejszym swoim fragmencie.

 

Ależ miło się słucha takich płyt, jakaż duma mnie rozpiera, gdy mogę

te słowa pisać na temat polskiego artysty- przez duże a. Uwaga- dla porządku dodam, że Jerzy Grunwald to obecnie George& g.

 

O sile płyty świadczy uniwersalność dziesięciu zawartych na niej kompozycji, dziesięć potencjalnych hitów, zarówno świetnie przyswajalnych od razu w całości- podczas zapoznawania się

z krążkiem ale i w oderwaniu od reszty songów.

 

Cóż, czy ktoś na jednej płycie zgromadził taką plejadę doskonałych

i do tego uznanych w muzycznym świecie artystów?

 

Panu Jerzemu to się udało, i nim obniżymy ostateczną ocenę

(po polsku) zaznaczam, wszyscy są z najwyższej półki, więc nie

ma po co się czepiać.

 

Produkcją LP zajął się sam Oli Poulsen, ten sam od duńskiej mega gwiazdy lat dziewięćdziesiątych Michael Learnts To Rock - kojarzycie hicior "The actor"?

 

Goście- tak, w każdej z kompozycji jest ich bardzo wielu. Wymienię

tych najznamienitszych.

 

Mamy w chórkach Lou Pardiniego, Warrena Wiebe, Josepha Williama, Alexa Ligertwooda, Billa Chaplina, Marka Leadforda- czyli fani Chicago oraz Toto wiedzą o co chodzi...

 

Dodajmy Erica Marienthala na saksofonie, Hansa Paulsena na gitarze

i samego Oli Paulsena- pysznie, prawda?

 

Ten album przywodzi mi na myśl jedną z moich najważniejszych płyt jakie posiadam w swojej kolekcji- "River of love" samego Davida Fostera! Nie tylko klimatem, muzyczną fakturą kompozycji,

odpowiednim oddziaływaniem na słuchacza, ale i powtarzającymi

się nazwiskami, zbyt blisko krążek "So much to say" plasuje się obok wymienionego dzieła, by tego nie zauważyć. To na pewno kolejny ponadczasowy produkt!

 

Gdybym miał wybrać swój ulubiony utwór z tej płyty, zwyczajnie nie mógłbym tego zrobić. Za każdym przesłuchaniem, odkrywam kolejną piosenkę inaczej, zwracam uwagę na kompletnie inny jej element,

coś mnie urzeka na co wcześniej nie zwróciłem uwagi, czyjś głos mnie zachwyca na nowo.

 

Jerzy Grunwald powraca w wielkim stylu, chyba podając płytę, którą można uznać za jedną z najważniejszych w mijającym 2006 roku.

 

Piękną, przebojową, nastrojową i czarującą perfekcyjną produkcją.

 

Fani muzyki West Coast, kapel pokroju Chicago, Toto, Davida Fostera, The Eagles czy Petera White'a ten krążek muszą wyczarować sobie jak najszybciej. Albo skontaktować się z naszym portalem, bo tylko my

i Marek Niedźwiecki promujemy owy materiał w Polsce.

Oby "tylko", na razie.

 

Lista utworów:

 

1. So much to say

2. Save my love

3. You know

4. Have i lost my girl

5. I'm emotional

6. Touch the sun (&Alex Ligertwood)

7. With every breath

8. Mystery girl

9. A love so right

10. Don't give it up

 

George & G to nie kto inny tylko Jerzy Grunwald, który swoją muzyczną przygodę rozpoczynał jeszcze w latach 60-tych, grając w formacjach Ametysty, Monsuny, Ślęzanie czy wreszcie popularnej No To Co. Na początku lat 70-tych założył grupę En Face, która wylansowała przebój “O zachodzie” a Jerzy Grunwald został uznany piosenkarzem 1972 roku. Od roku 1976 mieszka w Szwecji, gdzie nagrywał i występował pod nazwą Guitar Brothers i Grunwald & Hilton. Przez wiele lat mieszkał też w San Diego i Los Angeles co zaowocowało współpracą ze światową czołówką muzyków i producentów amerykańskich. Pod koniec ubiegłego roku ukazała się nowa płyta Jerzego Grunwalda “So Much To Say” i nie ukrywam, że dowiedziałem się o niej przypadkowo z internetu. Nie zamierzam również ukrywać, że byłem ogromnie zaskoczony zestawem muzyków, którzy pojawili się na jego nowej płycie. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie płyty polskiego wykonawcy (z kręgu muzyki popularnej), który mógłby się takim nagraniem pochwalić. Trochę przypomina to stare przysłowie “cudze chwalicie, swego nie znacie”. Pozostało mi więc tylko wysłać e-mail do George & G, nawiązać kontakt i odbyć długą ale mam nadzieję ciekawą rozmowę.

 

HFC W jaki sposób poznał Pan tylu znanych i cenionych muzyków, wielu z nich zresztą pojawia się na nowej płycie?

 

JG Wszystko stało się za sprawą jednego, niestety już nieżyjącego człowieka, zresztą z polskimi korzeniami, Benjamina Barreta. On był tzw. muzycznym kontraktorem, polegało to na tym, że angażował muzyków na sesje nagraniowe, załatwiał pracę, pomagał w podpisaniu kontraktu płytowego i rzeczywiście był bardzo wpływowym człowiekiem w Los Angeles. Był też kluczem do moich wszystkich kontaktów, do tego stopnia, że byłem na sesji nagraniowej np. Lionela Richie “Can’t Slow Down” czy grupy The Commodores “Nightshift”. Dzięki niemu poznałem producenta Davida Fostera i mogę zdradzić pewną historię, której nie zapomnę do końca życia i nie wiem czy tego żałować czy nie. Podczas pobytu w Los Angeles mieszkałem w domu Barreta a zdarzenie miało miejsce w przededniu wyjazdu do Szwecji. W LA poznałem swoją teraz ex-małżonkę, Szwedkę, która pracowała dla linii lotniczych SAS i której kończył się kontrakt. Jest ustalona data wyjazdu, bilety kupione, mało tego mieliśmy już datę ślubu w Szwecji i dzień przed wyjazdem dzwoni telefon, Benjamin mówi “George, to do ciebie”. W słuchawce wita mnie David Foster i mówi: “słuchaj, pojutrze masz być w Lion Share Studio, przynieś swoje demo i pogadamy o Twojej płycie”. Najpierw mnie to zmroziło, David nie odzywał się do mnie przez miesiąc albo dłużej, więc byłem przekonany, że zapomniał i nie jest zainteresowany pracą ze mną. Mówię “David I’m sorry but I have to leave”. Przez chwilę cisza w słuchawce po czym David mówi do mnie tak: “George! Are you crazy!” Pamiętaj o tym, że w Los Angeles jest 150 tysięcy psów i tylko jedna kość i ty wariat odmawiasz. Czy Ciebie “pogięło”! Wiesz kto do Ciebie dzwoni! David Foster! On do mnie takim tekstem. Ja byłem po prostu sparaliżowany, bo nie wiedziałem co robić. W końcu on do mnie mówi “if you change your mind, just let me know it”. I odło...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin