Mieville China 01 - Dworzec Perdido.rtf

(2288 KB) Pobierz
Trident eBooks

China Miéville

Dworzec Perdido

Tłumaczył
Maciej Szymański


Wydanie oryginalne

Tytuł oryginału:

Perdido Street Station

 

Data wydania:

2000

Wydanie polskie

Data wydania:

2003

 

Ilustracja i projekt okładki:

Dariusz Jasiczak

 

Przełożył:

Maciej Szymański

 

Wydawca:

Zysk i S-ka

 

ISBN 83-7298-288-0

 

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks


Emmie


Pragnę podziękować mojej kochanej matce, Claudii, a także siostrze, Jemimie, za ich pomoc i wsparcie. Wielkie dzięki należą się także tym, którzy w toku pracy udzielali mi cennych rad i dzielili się ze mną spostrzeżeniami, a zwłaszcza Scottowi Bicheno, Maksowi Schaeferowi, Simonowi Kavanagh oraz Oliverowi Cheethamowi.

 

O mojej głębokiej miłości i wdzięczności nigdy nie przestanę zapewniać Emmy Bircham.

 

Dziękuję pracownikom wydawnictwa Macmillan, a przede wszystkim mojemu redaktorowi, Peterowi Lavery’emu, za jego niewiarygodne wsparcie. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi pomógł Mic Cheetham; jestem mu nieskończenie wdzięczny.

 

Zabrakłoby miejsca, gdybym miał złożyć podziękowania wszystkim pisarzom, którzy wywarli wpływ na moją twórczość, ale pozwolę sobie wspomnieć o dwóchich zdumiewające dzieła są dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji. Z pokorą dziękuję M. Johnowi Harrisonowi i nieżyjącemu już Mervynowi Peake’owi. Gdyby nie oni, ta książka nigdy by nie powstała.


Zaprzestałem nawet, na pewien czas, zatrzymywania się przy oknie pokoju i spoglądania na latarnie ponad głębokimi, rozświetlonymi ulicami. Tracenie kontaktu z miastem w taki sposób to jedna z form umierania.

 

Philip K. Dick, Możemy cię zbudować


Trawiasta równina, zarośla, farmy i wreszcie pierwsze, walące się domy wystające ponad ziemię. Noc trwa już tak długo. Na obu brzegach rzeki, niczym grzyby po deszczu, zaczynają pojawiać się zapomniane rudery.

Kołyszemy się. Miota nami głęboki nurt.

Mężczyzna stojący za mną z wysiłkiem ciągnie rumpel i barka zmienia kurs. Lampa kołysze się, a wraz z nią wątły krąg światła. Mężczyzna boi się mnie. Wychylam się ponad dziobem niewielkiego pojazdu, ku ciemnej, wartko płynącej wodzie.

Ponad oleisty warkot silnika i pieszczotliwe dźwięki rzeki wybijają się odgłosy domów. Więźby trzeszczą szeptem, wiatr szumi w strzechach, ściany osiadają wolno, a stropy osuwają się za nimi, wypełniając przestrzeń. Dziesiątki domostw zmieniają się w setki i tysiące; rozprzestrzeniają się na boki, coraz dalej od brzegów, rzucając słabe światła na całą równinę.

Otaczają mnie. Rosną. Są coraz wyższe, grubsze i bardziej hałaśliwe. Mają spadziste dachy i mocne mury z cegieł.

Rzeka skręca nagle, by stawić czoło miastu, które pojawia się niespodziewanie, zmieniając krajobraz swą masywną sylwetką. Otaczająca je poświata rozpływa się po okolicy, ku skalistym wzgórzom, jak krew wypełniająca siną, stłuczoną tkankę. Brudne wieże miasta rozjaśniają mrok. Czuję się upokorzony. Nie mogę nie ugiąć karku przed imponującym tworem, który rozłożył swe cielsko u zbiegu dwóch rzek, by zanieczyszczać je, rozsiewać swój fetor i rozbrzmiewać głosami klaksonów. Grube kominy rzygają brudem ku niebu nawet teraz, w środku nocy. To nie prąd rzeki popycha nas w stronę miasta, raczej wciąga nas ku sobie jego masa. Z daleka dobiegają stłumione krzyki, sporadyczne ryki zwierząt oraz nieprzyjazny łomot i dzwonienie wielkich, fabrycznych maszyn. Linie kolejowe przeszywają ciało miasta niczym wystające żyły. Są tu pociemniałe ściany z czerwonej cegły, przysadziste kościoły przywodzące na myśl starożytne chramy, poszarpane markizy łopoczące na wietrze, splątany labirynt starego miasta, ślepe zaułki, studzienki ściekowe wystające z ziemi niczym płyty grobowców, nieustannie zmieniający się krajobraz wysypisk, rumowiska kamieni, biblioteki pełne dawno zapomnianych woluminów, stare szpitale, wieżowce, statki i szeregi metalowych szponów, które unoszą ładunki z pokładów.

Jak mogliśmy nie zauważyć, że jest tak blisko? Jakaż to kuglarska, topograficzna sztuczka sprawia, że tak gigantyczny potwór kryje się za zakolem rzeki i nagle wyskakuje na niczego nie podejrzewającego wędrowca?

Za późno, żeby uciekać.

 

Mężczyzna mamrocze coś do mnie; tłumaczy, gdzie jesteśmy. Nie odwracam się do niego.

Ten zrujnowany labirynt wokół nas to Krucze Wrota. Gnijące budowle chylą się ku sobie, wyczerpane. Rzeka zostawia tłuste ślady na murowanych nabrzeżach, gdzie miasto powstaje z otchłani rozkładu, by utrzymać w ryzach płynącą wodę. Fetor jest coraz trudniejszy do zniesienia.

(Zastanawiam się, jak to wszystko wygląda z góry; wtedy miasto nie może się ukryć i zbliżając się do niego z wiatrem, można z odległości wielu mil dostrzec je, podobne do brudnej plamy albo gnijącego ścierwa, w którym kłębi się robactwo. Nie powinienem o tym myśleć, ale teraz już nie potrafię przestać. Leciałbym wzwyż z prądami wstępującymi wzbudzanymi przez dymiące kominy, żeglowałbym wysoko ponad dumnymi wieżami i srał na tych, których natura uwiązała do ziemi; pofrunąłbym ponad chaosem i wylądował tam, gdzie przyszłaby mi ochota... Nie wolno mi o tym myśleć, nie mogę tego zrobić; muszę przestać, nie teraz, nie tak, jeszcze nie).

Widzę domy śliniące się bladym grzybem, organicznymi bohomazami rozciągającymi się po frontowych elewacjach od zawilgoconych fundamentów aż po okna na najwyższych piętrach. W szpary między starymi budynkami na końcach ślepych uliczek wcisnęły się dodatkowe piętra naprędce skleconych domostw. Krajobraz jest zniekształcony, jakby na dachach rozlały się znienacka i zastygły pomarszczone kałuże wosku. Widać, żeniegdyś ludzkieulice zasiedliła odmienna forma inteligencji.

Pomiędzy okapami dachów i ponad płynącą wodą rozciągają się druty naprężone stwardniałymi bryłami mlecznobiałej flegmy. Brzęczą z cicha jak basowe struny. Coś przemyka ponad nami; mój sternik z odrazą spluwa do ciemnej wody.

Jego plwocina rozpuszcza się i znika. Masy ślinowej zaprawy, otaczające nas ze wszystkich stron, z wolna rzedną. Pojawiają się wąskie ulice.

Pociąg z donośnym gwizdem przejeżdża po torach ułożonych ponad rzeką. Spoglądam w jego stronę, ku południowemu wschodowi, i widzę sznur małych światełek przemykających po moście i znikających w krainie mroku, w paszczy kolosa, który pożera swych mieszkańców. Wkrótce miniemy fabryki. Dźwigi wyłaniają się z ciemności niczym chude ptaki; tu i ówdzie poruszają się, by dać pracę nocnej zmianie. Łańcuchy ciągną w górę bezwładne ciężary podobne do bezużytecznych kończyn, wprawione w ruch upiornym wirowaniem zębatych przekładni i kół zamachowych.

Wielkie, drapieżne cienie niespiesznie patrolują niebo.

Słyszę huk, powtórzony echem, jakby jądro miasta było puste. Czarna barka wciska się w gąszcz podobnych korabiów, załadowanych koksem, drewnem, żelazem, stalą i szkłem. W tym miejscu światło dalekich gwiazd odbija się od wody przez śmierdzącą tęczę zanieczyszczeń kołyszących się niepokojąco na falach, tęczę ścieków i substancji chymicznych[1].

(Och, gdyby tak wznieść się ponad to wszystko, nie czuć tego smrodu, tego brudu, tego łajna, gdyby tak nie wkraczać do miasta przez to szambo... Ale muszę przestać, muszę, nie mogę o tym myśleć, muszę przestać).

Obroty silnika spadają. Odwracam się i patrzę na mężczyznę, który spuszcza wzrok i ignorując mnie, koncentruje się na sterowaniu. Prowadzi barkę w stronę doku, obok magazynu tak pełnego towarów, że labirynt wielkich skrzyń wypełza poza bramę. Sternik uważnie wybiera kurs między innymi jednostkami, ku dachom wyłaniającym się wprost z wody. Mijamy szereg zatopionych domów, wzniesionych po niewłaściwej stronie murowanego nabrzeża. Kryte masą bitumiczną cegły ich ścian ociekają wodą. Wyczuwam pod nami jakiś ruch. Woda kotłuje się, tworzy wir. Martwe ryby i żaby, które już dawno przegrały walkę o oddech w tej zupie rozkładających się szczątków, schwytane w pułapkę kręcą się jak szalone między prostą burtą barki a betonowym nabrzeżem. Wreszcie szczelina zamyka sięmój kapitan zeskakuje na keję i obwiązuje liną wyślizgany poler. Pomrukuje przy tym triumfalnie i czym prędzej wygania mnie na brzeg. Ląduję ostrożnie, jak na rozżarzonych węglach. Uważnie szukam drogi między stertami śmieci i tłuczonego szkła.

Mężczyzna jest zadowolony z kamieni, które mu zostawiam. Mówi, że jesteśmy w Zakolu Smogu. Celowo odwracam głowę, kiedy pokazuje mi kieruneknie chcę, żeby wiedział, że czuję się zagubiony, że pierwszy raz jestem w tym mieście, że boję się tych ciemnych i groźnych gmachów, spomiędzy których nie mogę uciec w powietrze, że lęk i klaustrofobia przyprawiają mnie o mdłości.

Nieco dalej na południe widzę dwie olbrzymie kolumny sterczące z rzecznego nurtu. To szczątki bramy do Starego Miasta, niegdyś wspanialej, teraz zaś popadającej w ruinę. Historyczne ryty, które zdobiły te obeliski, zostały zżarte przez czas i kwaśne opary; pozostała jedynie głębiej rzeźbiona spirala, podobna do olbrzymiego gwintu. W dalszej perspektywie widzę zarys niewysokiego mostu (to Przeprawa Drudów, tłumaczy mi mężczyzna). Nie zwracam uwagi na jego gorliwe wyjaśnienia. Wchodzę w tę strawioną wapnem strefę i mijam uchylone drzwi, kuszące obietnicą prawdziwej ciemności i ucieczki przed fetorem rzeki. Głos mojego sternika jest już ledwie słyszalny; niewielka to pociecha, że już nigdy nie zobaczę tego człowieka.

Nie jest zimno. Na wschodzie widzę dające nadzieję światła miasta.

 

Pójdę wzdłuż linii kolejowej. Przyczaję się w jej cieniu i razem z nią będę mijał domy, wieże, koszary, biura i więzienia miasta. Podążę szlakiem podpór, które kotwiczą w ziemi napowietrzny tor. Muszę znaleźć drogę do centrum.

W moim płaszczu (ciężka i obca materia drażniąca skórę) targanym wiatrem wyczuwam pokaźną masę sakiewki. To ona będzie tu moją ochroną, to ona podtrzyma iluzję, którą sobie stworzyłem, ożywi smutek i wstyd, podsyci rozpacz, która pchnęła mnie w drogę do tego wielkiego wrzodu, brudnego miasta z kości i cegieł, spisku przemysłu i zbrodni, unurzanego w świetnej historii i przebrzmiałej potędze, do tej niepojętej ziemi jałowej.

Do Nowego Crobuzon.


Część pierwsza

Zlecenia


Rozdział

1

 

Wysoko ponad targowiskiem z trzaskiem otworzyło się okno. Wyleciał przez nie koszyk i szerokim łukiem poszybował nad głowami niczego nie podejrzewających sprzedawców i klientów. W połowie drogi wyhamował nagle, zakołysał się, obrócił i podążył ku ziemi w wolniejszym, choć nierównym tempie. Tańcząc niebezpiecznie na sznurku, zahaczał drucianą siatką swych ścianek o szorstki tynk. Chwilami ocierał się mocniej o ścianę budynku, a wtedy na ziemię sypały się płatki farby i drobiny zwietrzałej zaprawy.

Słońce prześwitywało przez warstwę poszarpanych chmur, rozlewając nad miastem szarawą poświatę. W gmatwaninie straganów i wózków pod sunącym w dół koszykiem nie było żadnego porządku. Miasto cuchnęło jak zwykle, lecz tego dniaa był to dzień targowy w Żmijowej Norzeostry smród łajna i rozkładu, który nigdy nie opuszczał Nowego Crobuzon, był przynajmniej na tych paru uliczkach, przez kilka godzin, zaprawiony aromatem papryki i świeżych pomidorów, gorącego oleju, ryb i cynamonu, wędzonego mięsa, bananów i cebuli.

Oblężone przez hałaśliwy tłum stragany z mięsem, owocami i warzywami ciągnęły się wzdłuż całej ulicy Shadrach. Stoiska z książkami, manuskryptami i obrazami zapełniały Selchit Pass, zaułek zaniedbanych drzew i kruszącego się betonu, wiodący na wschód. Królestwem ceramiki była ulica biegnąca na południe, w stronę Barrackham; na zachodzie sprzedawano i kupowano części maszyn, w innej alejce zabawki, w dwóch kolejnych ubrania, a w pozostałych nieskończoną różnorodność dóbr. Trakty pełne straganów schodziły się w Żmijowej Norze niczym szprychy zepsutego koła.

W samej Norze wszelkie podziały znikały bez śladu. W cieniu starych murów i niebezpiecznie zaniedbanych domów piętrzyła się sterta ubrań, na chwiejącym się stole staływ większości uszkodzonenaczynia i prymitywne, gliniane ozdoby, obok zaś leżała skrzynka z rozpadającymi się książkami. Antyki, seks i proszek przeciw pchłom. Ze wszystkich stron dobiegały syczące głosy sprzedawców. Żebracy kłócili się o coś w martwych skorupach opuszczonych domów. Istoty dziwnych ras kupowały jeszcze dziwniejsze przedmioty. Bazar w Norze był chaosem towarów, handlarzy i brudu. Tutaj liczyło się jedno prawo: niech kupujący uważa.

Straganiarz stojący pod zsuwającym się coraz niżej koszykiem zadarł głowę i spojrzał w słońce, chwilowo przesłonięte obłoczkiem zdrapanego tynku. Przetarłszy oczy, chwycił sfatygowany pojemnik, który zatrzymał się właśnie tuż nad nim, i pociągnął za linkę, by zawisła luźno. W koszyku znajdowała się moneta, mosiężny szekel, a pod nią karteczka ze słowami nakreślonymi starannym, bogato zdobionym, pochyłym pismem. Handlarz podrapał się po nosie, czytając wiadomość, po czym zaczął przebierać w stertach towaru. Wkładał do pojemnika jajka, owoce i warzywa, raz po raz zerkając na listę. Przy jednej z pozycji zatrzymał się, przeczytał ponownie i z lubieżnym uśmieszkiem ukroił plaster wieprzowego mięsa. Kiedy skończył, wsunął szekla do kieszeni i zaczął w niej gmerać, szukając drobnych. Zawahał się, obliczając w myśli koszt „dostawy”, nim w końcu dorzucił do koszyka z zakupami cztery stivery.

Mężczyzna wytarł ręce o spodnie i zamarł, zastanawiając się nad czymś przez dobrą minutę, po czym nabazgrał coś kawałkiem węgla na odwrocie listy zakupów i włożył ją między produkty.

Pociągnął za linkę trzykrotnie, a wtedy koszyk wysunął się z jego rąk i podjął chwiejny lot w górę. Wzniósł się ponad dachy niższych budynków, jakby popychał go gwar targowiska. Sunąc jeszcze wyżej, wystraszył kawki odpoczywające za wybitą szybą na pustym piętrze i pozostawił na murze kolejny ślad zdartej farby, nim wreszcie zniknął w oknie, z którego go spuszczono.

 

* * *

 

Isaac Dan der Grimnebulin zdał sobie sprawę, że śni. Z niemałym zaskoczeniem skojarzył, że znowu jest pracownikiem uniwersytetu i jak dawniej może paradować dumnie przed wielką tablicą pełną uproszczonych schematów dźwigni, przekładni i sił. Wstęp Do Nauki O Materii. Isaac wpatrywał się właśnie z niepokojem w grupę studentów, kiedy ten obłudny sukinsyn Vermishank zajrzał do sali.

Nie mogę teraz wykładaćszepnął dość głośno Isaac.Za duży hałas na rynkuwyjaśnił, wskazując na okno.

W porządku.Vermishank był obleśnie łagodny.Czas na śniadanie. Przestaniesz myśleć o hałasie.Słysząc tę absurdalną tezę, Isaac natychmiast i z wielką ulgą otrząsnął się ze snu. Tylko wrzaski dobiegające z bazaru i zapach jedzenia pozostały przy nim na dobry początek nowego dnia.

Leżał na łóżku, nie otwierając oczu. Słyszał kroki Lin przemierzającej pokój i czuł minimalne wychylenie desek podłogowych. Poddasze z wolna wypełniało się dymem z kuchni i Isaac zaczął się ślinić.

Lin klasnęła dwukrotnie. Zawsze wiedziała, kiedy się budził. „Pewnie dlatego, że zamykam wtedy usta”pomyślał i zaśmiał się bezgłośnie, nie otwierając oczu.

Cicho! Mały, biedny, zapracowany Isaac jeszcze śpizajęczał i skulił się na posłaniu jak dziecko. Lin klasnęła jeszcze raz, tym razem jakby szyderczo, i odeszła. Isaac stęknął i przewrócił się na bok.Sekutnica!zawołał za nią.Hetera! Megiera! Dobrze już, dobrze, wygrałaś, ty... ty... pannico-złośnico...Przecierając oczy, usiadł i uśmiechnął się niewinnie. Lin nie odwracając się, wykonała w jego stronę dość obsceniczny gest.

Stała nago przy kuchence, plecami do Isaaca, raz po raz umykając przed kropelkami gorącego tłuszczu pryskającymi z patelni. Pled ześliznął się ze stromego brzucha mężczyzny. Isaac był masywnym, nabitym jak sterowiec i silnym mężczyzną, o ciele bujnie porośniętym siwiejącymi włosami.

Lin była bezwłosa. Mięśnie prężyły się pod jej czerwoną skórą tak wyraźnie, że można było dostrzec każdy z nich, jak w atlasie anatomicznym. Isaac przyglądał się jej z narastającym pożądaniem.

Poczuł swędzenie tyłka. Sięgnął ręką pod koc i zaczął się drapać, bezwstydnie jak pies. Wyczuł coś pod paznokciem i zaraz cofnął dłoń, by sprawdzić, co to takiego. Na końcu palca ujrzał małego, na wpół zmiażdżonego insekta, wijącego się bezradnie. Był to refflick, niegroźny pasożyt kheprich. „Pewnie wpadłeś w szok, kiedy spróbowałeś moich soków”.pomyślał Isaac i pstryknięciem pozbył się owada.

To refflick, Linpowiedział.Czas na kąpiel.

Zirytowana Lin tupnęła nogą.

Nowe Crobuzon było wielką wylęgarnią wszelkich chorób i plag. Pasożyty, infekcje oraz plotki szerzyły się w mieście w niekontrolowany sposób. Dla kheprich comiesięczna kąpiel chymiczna była niezbędnym elementem profilaktyki, jedynym sposobem na uniknięcie dokuczliwego swędzenia i ran.

Lin przesypała zawartość patelni na talerz, który ustawiła na blacie obok swojego śniadania. Usiadła i gestem przywołała Isaaca. Mężczyzna wstał i nieco chwiejnym krokiem przemierzył pokój. Z ulgą spoczął na małym krzesełku, uważając na sterczące zeń drzazgi.

Siedzieli z Lin naprzeciwko siebie, nadzy przy gołym blacie drewnianego stołu. Isaac miał świadomość tego, jak wyglądałaby ta scena widziana oczami osób trzecich. „Wyszłaby z tego piękna, ale i dziwna rycina”pomyślał. Pokój na poddaszu, drobiny kurzu wirujące w smudze światła wpadającej przez małe okno, książki, papier i farby schludnie poukładane na tanich, drewnianych regałach. Śniadoskóry mężczyzna, wielki i nagi, z wolno ustępującym wzwodem, ściskający w dłoniach nóż i widelec, siedzący naprzeciwko khepri o smukłym, kobiecym ciele i osobliwej, krytej chityną głowie.

Ignorując śniadanie, przypatrywali się sobie nawzajem przez dłuższą chwilę.

Dzień dobry, kochanku, zamigała wreszcie Lin i zabrała się do jedzenia, nie odrywając wzroku od Isaaca.

Właśnie w takich chwilach, podczas posiłków, obcość Lin była najbardziej widoczna. Wspólne jadanie było dla nich wyzwaniem i dowodem wzajemnego podziwu. Obserwując ją Isaac poczuł znajomy dreszcz emocji: obrzydzenie minęło szybko, ustępując miejsca dumie (ze zwycięstwa nad obrzydzeniem) i pożądaniu (zabarwionemu poczuciem winy).

Fasetkowe oczy Lin pobłyskiwały odbitym światłem dnia. Jej głowoodnóża drgnęły nieznacznie, gdy podniosła z talerza połówkę pomidora, aby ścisnąć ją szczypcami. Opuściła ręce, pozwalając, by wewnętrzne żuwaczki zajęły się pożywieniem unieruchomionym w zewnętrznych.

Isaac bez słowa przyglądał się, jak opalizujący skarabeusz, który był głową jego kochanki, konsumuje śniadanie.

Patrzył, jak przełyka, jak jej gardło wysklepia się nieznacznie w miejscu, gdzie blade podbrzusze owada zmieniało się gładko w ludzką szyję... Choć oczywiście Lin nigdy nie zgodziłaby się na taki opis. Ludzie mają korpusy, ręce i nogi kheprich, powiedziała mu kiedyś, a do tego głowy ogolonych gibbonów.

Isaac uśmiechnął się i pomachał plasterkiem smażonej wieprzowiny. Wziął go do ust, owinąwszy lubieżnie językiem, po czym wytarł palce o blat stołu, nie przestając się uśmiechać. Lin skinęła w jego stronę głowoodnóżami.

Mój potworze, zamigała.

„Jestem zboczeńcem”pomyślał Isaac. „I ona też”.

 

Rozmowy przy śniadaniu bywały raczej jednostronne: Lin mogła bez problemu posługiwać się przy jedzeniu językiem gestów, natomiast próby Isaaca kończyły się wydawaniem mało zrozumiałych dźwięków i rozrzucaniem po stole okruchów pokarmu. Woleli więc czytać: Lin przeglądała biuletyn dla artystów, a Isaac wszystko, co tylko wpadło mu w ręce. Wertując książki i stertę papierów, natknął się na listę zakupów sporządzoną ręką Lin. Słowa „porcja wieprzowiny” były zakreślone w kółko, a pod nimi widniał dopisek dokonany znacznie mniej subtelną ręką: „Masz towarzystwo? Miło poświntuszyć z rana!!!” Isaac machnął kartką w stronę Lin.

Co ten niedomyty dupek sobie wyobraża?!zawołał, plując jedzeniem na wszystkie strony. Gniew, choć podszyty rozbawieniem, był autentyczny.

Lin przeczytała notatkę i wzruszyła ramionami.

On wie, że nie jem mięsa. Domyśla się, że mam gościa. Gra słów: wieprzowina-świntuszyć.

Dzięki, kochanie. Tyle sam zrozumiałem. Ale skąd on wie, że jesteś wegetarianką? Często urządzacie sobie takie dowcipne gierki?

Przez chwilę Lin spoglądała na niego bez ruchu.

Wie, bo nie kupuję mięsa, zasygnalizowała, potrząsając głową nad bezdenną głupotą pytania. Nie martw się, dowcipkujemy wyłącznie korespondencyjnie. On nie wie, że jestem robalem.

Celowe użycie obelżywego określenia rozdrażniło Isaaca.

Cholera, przecież niczego nie insynuuję!Ręka Lin drgnęła nieznacznie w odpowiedniku ludzkiego uniesienia brwi. Isaac jęknął bezsilnie.Na boską sraczkę, Lin! Nie wszystko, co mówię, ma związek z moim strachem przed ujawnieniem naszego związku!

Byli kochankami od prawie dwóch lat. Nigdy nie próbowali myśleć zbyt intensywnie nad zasadami, które rządziły ich znajomością ale im dłużej mieszkali razem, tym trudniejsza do kontynuowania była strategia uników. Pytania, których do tej pory nie mieli odwagi zadać, czekały na odpowiedzi. Niewinne uwagi i pytające spojrzenia innych, nazbyt długie momenty fizycznego kontaktu w miejscach publicznych czy choćby tych kilka słów od handlarzawszystko to przypominało im, że pod pewnymi względami prowadzą sekretne życie. Wolno narastało w nich napięcie.

Nigdy nie powiedzieli sobie: „Jesteśmy kochankami”, więc nigdy nie musieli mówić: „Nie ujawnimy naszego związku przed wszystkimi, dla niektórych pozostanie tajemnicą”. Jednakże już od wielu miesięcy było dla nich jasne, że tak właśnie sprawy się mają.

Lin zaczynała już sugerowaćdrwiącymi i kwaśnymi uwagamiże niechęć Isaaca do ujawnienia ich związku miała w najlepszym razie znamiona tchórzostwa, a w najgorszymbigoterii. Denerwował go ten brak zrozumienia z jej strony. Przecież wyjawił istotę swej „przyjaźni” z Lin najbliższym przyjaciołom, podobnie jak ona swoim. Dla niej zresztą było to znacznie łatwiejsze.

Była artystką. Obracała się w kręgach libertynów, bywalców knajp, nierobów wszelkiej maści, artystów i pseudoartystów, poetów i pamflecistów oraz modnych frajerów. W takim towarzystwie to, co skandaliczne, uchodziło za szczyt dobrego smaku. W herbaciarniach i barach na Polach Salacusa wyczyny Linznane jedynie z aluzji, nigdy nie dementowane i nigdy nie potępianebyły przedmiotem ożywionych dyskusji i doskonałą pożywką dla dowcipnych insynuacji. Jej miłosne igraszki były dla bywalców jeszcze jednym awangardowym eksperymentem, artystycznym happeningiem, tak jak muzyka „betonu” w poprzednim sezonie, czy Smark-Art rok wcześniej.

Isaac potrafił podjąć tę grę. Był znany w tym światku na długo przed tym, nim poznał Lin. Był przecież naukowcem-odszczepieńcem, cieszącym się złą sławą wolnomyślicielem, który porzucił lukratywną posadę wykładowcy, by zająć się eksperymentami nazbyt dziwacznymi i genialnymi dla wątłych umysłów rządzących uniwersytetem. Czy ktoś taki musiał przejmować się konwenansami? Mógł sypiać z kimkolwiek i z czymkolwiek miał ochotę, to jasne!

Tak postrzegano Isaaca na Polach Salacusa, gdzie jego związek z Lin był publiczną tajemnicą. Tylko tam mogli cieszyć się względną swobodą tylko tam mógł objąć ją przy barowym stoliku i szeptać coś, gdy sączyła z gąbki słodzoną kawę. Tak wyglądała ta historia z jego punktu widzenia i była w niej co najmniej połowa prawdy.

Istotnie, odszedł z uniwersytetu przed dziesięcioma laty, ale uczynił to przede wszystkim dlatego, iż zrozumiał, jak fatalnym jest nauczycielem.

Spog...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin