Catherine Coulter
Tytuł oryginału: Calypso Magic
Haversham House, Richmond, Anglia
marzec 1813 roku
Gdzież, u diabła, była Charlotte?
Lyonel Ashton, szósty hrabia Saint Leven, maszerował przez mocno zaniedbany ogród w Haversham.
Charlotte tam nie było, tylko jedna służąca starająca się znaleźć wystarczająco okazałe wiosenne kwiaty na bukiet. Hrabia w duchu życzył jej powodzenia.
Łucja, jego cioteczna babka, zasugerowała stajnie. Westchnął. Łucja nie lubiła Charlotte i ledwie skrywała swoją niechęć do lorda Havershama, którego uważała za źle wychowanego durnia. Całą rodzinę Havershamów traktowała okropnie, pomyślał Lyon. Zastanawiał się, dlaczego nalegała, żeby tu dziś przyjechać. Jej kiepska wymówka o pięknej pogodzie była równie fałszywa jak noszona przez nią treska. Wreszcie hrabia skręcił i przeciął podjazd, kierując się do stajni. Lord Haversham, tak jak i Charlotte, mieli bzika na punkcie polowania i stajnie nakryte łupkowym dachem były w o wiele lepszym stanie niż sam dom.
Lyon zajrzał najpierw na nieskazitelnie czysty padok. Wyglądało na to, że byli tam wszyscy stajenni i ich pomocnicy, ale nie było Charlotte.
Na koniec hrabia wkroczył do chłodnej stajni. Wszystkie konie znajdowały się na zewnątrz, gdzie z nimi trenowano. Nikogo nie było w pobliżu. Lyon zmarszczył czoło, ale podszedł do siodłami. Przystanął na moment przed zamkniętymi drzwiami.
Charlotte była w środku, słyszał jej głos. Z uśmiechem na twarzy sięgnął do klamki, po czym nagle cofnął rękę. Usłyszał także glos mężczyzny; niski, głęboki... czuły. A potem głos Charlotte - piskliwy okrzyk.
Lyon poczuł, jak krew pulsuje mu w skroniach.
Jak gdyby był kimś innym, człowiekiem poruszającym się we śnie, obserwował swą dłoń sięgającą po klamkę i naciskającą ją powoli. Drzwi otworzyły się wolno i bezszelestnie.
Charlotte leżała na plecach, opierając głowę na hiszpańskim siodle; lord Danvers, ze spodniami z koźlej skóry spuszczonymi do kolan, znajdował się między jej szeroko rozłożonymi nogami, pompując w nią z impetem.
Lyon wszedł do pokoju. Bardzo powoli podniósł szpicrutę. W tej samej chwili Charlotte zobaczyła go i krzyknęła.
Zdzielił białe pośladki Moresseya. Dancy ryknął, gwałtownie wyskakując z Charlotte, a jego twarz była obrazem przerażonego zdumienia i bólu. Lyon zdzielił go szpicrutą raz jeszcze, po czym odrzucił ją na bok. Chwycił Moresseya, szarpnął go do góry i walnął pięścią w twarz swego byłego przyjaciela. I jeszcze raz. Moressey walczył, ale bezskutecznie. Lyon uderzył go znowu i usłyszał trzask kości.
- Przestań! Lyonelu, przestań! Zabijesz go! - Charlotte opuściła spódnice i rzuciła się ku niemu. Ciągnąc go za ramię, potrząsała nim i wrzeszczała.
Sen nagle się urwał. Lyon wpatrywał się w pokiereszowaną twarz Moresseya, który stracił przytomność. Powoli, z rozmysłem, Lyon go puścił i patrzył, jak ten pada na podłogę ze spodniami u kolan. Dancy nie mógł się teraz poszczycić wybujałą męskością.
Lyon był świadom zapachów unoszących się w siodłami: pachniało lnianym siemieniem, skórą i seksem. Odwrócił się do swojej narzeczonej. Nienaturalnie spokojnym głosem powiedział:
- Mam nadzieję, że odwołasz nasze zaręczyny w gazetach. Kiedy lord Danvers przyjdzie do siebie, powiedz mu, że zgłosi się do niego mój sekundant.
- Lyonelu - odparła Charlotte, wyciągając ku niemu rękę. - Proszę, to nie to, co...
- Możesz zatrzymać pierścionek zaręczynowy. Ponieważ jest nowy i nie stanowi dziedzictwa Saint Leven, nie będzie mi potrzebny. - Patrzył, jak łzy zbierają się w jej pięknych oczach. - Chyba lepiej by było - powiedział tym samym spokojnym głosem - gdybyś zajęła się swoim kochankiem. Jak mi się zdaje, ma złamany nos.
Odwrócił się i wyszedł z siodłami.
- Lyonelu! Niech cię diabli, wracaj!
Odwrócił się z zimnym i złowrogim wyrazem twarzy.
- Wnioskuję, moja droga Charlotte, że zamierzasz poślubić lorda Danversa? Będzie cię potrzebował do opieki, jak sądzę, kiedy już wpakuję mu kulę w ramię. Doprawdy, co za szkoda, właściwie uważałem Dancy'ego za przyjaciela. Co do ciebie, cóż, naprawdę nie ma o czym więcej mówić.
Jego jedyną trzeźwą myślą, kiedy wracał w stronę domu, było: „Mój Boże, a gdybyśmy byli już po ślubie i zastałbym ją z innym mężczyzną?”.
Wcale nie był zaskoczony widokiem ciotki Łucji stojącej przy powozie. Popatrzył na nią.
- Przykro mi, mój chłopcze - powiedziała, delikatnie dotykając jego rękawa opuszkami palców.
- Czy to byt powód naszej wizyty?
- Tak.
- Pogoda jest wyśmienita, tak jak powiedziałaś.
- Nie będę cię okłamywać, Lyonie. Ulżyło mi, że odkryłeś prawdę, nim byłoby za późno.
- Skąd wiedziałaś? Wiedziałaś, że ona oszukuje mnie z Moresseyem?
- Wejdź do powozu. Opowiem ci w drodze powrotnej do Londynu.
Ruszył za nią. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Powóz potoczył się po szerokim podjeździe.
Lyonel nie obejrzał się za siebie.
Toczy się między nimi potyczka na języki.
SHAKESPEARE
Cranston House, Londyn, Anglia
maj 1813 roku
Diana Savarol nienawidziła Londynu. Był maj, a ona się trzęsła, zawsze się trzęsła. Chciała wrócić do domu, z powrotem na wyspę Savarol w Indiach Zachodnich, gdzie zawsze było ciepło; niebo zawsze rozświetlało tam jasne słońce. Spojrzała na Łucję, lady Cranston, groźną starszą damę, która miała język cięty jak brzytwa, i zacisnęła wargi. Diana jak dotąd nie była całkiem pewna, czyją lubi. Chociaż Łucja była niska, wyglądała majestatycznie niczym królowa ze swoimi białymi jak śnieg włosami upiętymi wysoko do góry, i ostrym podbródkiem, zadartym nieco wyżej niż u zwykłych śmiertelników.
- Nazywaj mnie ciotką Łucją - powiedziała władcza dama Dianie po jej przybyciu. - Nie jestem tak właściwie twoją ciotką, ani nawet cioteczną babką, ale tak będzie dobrze.
I Diana się do tego dostosowała. Któż by tego nie zrobił, kiedy te bystre, bladoniebieskie oczy wpatrywały się w niego tak rozkazująco?
- Powinnam poprosić, żeby napalono w kominku - odezwała się Diana, spoglądając z nieskrywaną tęsknotą na puste palenisko.
- Doprawdy, moja droga? Nie wydaje mi się. Dlaczego nie nałożysz cieplejszego szala?
- Nie mam cieplejszego szala.
- A zatem będziesz musiała przywyknąć. Jesteś tu dopiero tydzień, moje dziecko.
Łucja powróciła do swojej książki, mrożącej krew w żyłach gotyckiej powieści, której akcja była najzupełniej niewiarygodna i wyjątkowo podniecająca. Diana wspomniała o tym głośno, z szeroko rozwartymi oczyma, a Łucja odparła:
- Cóż, nie jestem jeszcze martwa, moje dziecko. Cieszy mnie zapominanie o moich pięćdziesięciu sześciu latach, choćby tylko na chwilę. Bohaterka to taka gąska. Doprawdy, nadzwyczaj zabawna.
- Czy bohaterka zemdlała już w tym rozdziale, cioteczko?
- Dwa razy - odpowiedziała Łucja. - Raz przy złoczyńcy i raz przy bohaterze. Jest w tym znakomita. Obawiam się, że to jedyna rzecz, w jakiej jest znakomita, chyba żeby wziąć pod uwagę jej oczy, które opisywane są jako niebieskie niczym błękit nieba... najzupełniej niewiarygodne, muszę przyznać... i wielkie niczym delikatne porcelanowe spodki. Wedgwood, jak sądzę? Och, moja droga Diano, dziś wieczorem weźmiemy udział w balu u lady Bellermain. Założysz nową suknię z błękitnego jedwabiu. Dzięki temu będziesz wyglądała na mniej opaloną.
Diana lubiła błękitny jedwab, ale nie dlatego, że jej cera wydawała się dzięki niemu bledsza. Sprawiał, że wyglądała na wysoką i smukłą jak zdrowe, młode drzewko. Bal! Diana poczuła się tak, jakby trafił ją piorun. Co się z nią tam stanie, kiedy przed salą pełną obcych wyda się, że ona nie potrafi...
- Cioteczko... - odezwała się z pewną desperacją. - Muszę ci powiedzieć, że ja nie umiem...
Didier, kamerdyner Łucji, którego ciotka z czułością określała mianem „tego starego mnicha”, wszedł do salonu, skłonił się nieznacznie i powiedział głębokim głosem:
- Przybył lord Saint Leven, proszę pani. Jak pani sobie życzyła.
- Ach, Lyonel! Nie stójże jak słup soli, Didier, wprowadź mojego siostrzeńca. - Łucja upchnęła powieść pod siedzeniem swojego fotela, po czym posłała Dianie spojrzenie, które ta dokładnie przetłumaczyła sobie jako: „Uważaj na to, co mówisz, albo obedrę cię ze skóry”.
Kim był ten cały Lyonel? To naprawdę siostrzeniec Łucji? Oczywiście, Diana będzie dla niego uprzejma. Dlaczego miałaby nie być? Diana łatwo mogła odpowiedzieć na własne pytanie. Nie zmuszała się do grzeczności wobec nikogo. Nie chciała tu przebywać. „Będę trzymać język na wodzy, przynajmniej przez chwilę” - pomyślała i uśmiechnęła się na myśl o wepchnięciu sobie dłoni do ust.
Lyonel nie chciał widzieć się z Łucją, przynajmniej jeszcze nie teraz, ale właśnie wrócił ze swojej posiadłości w okolicach Yorku. Większość czasu spędził w towarzystwie Frances i Hawka w ich stadninie koni wyścigowych Desborough. Ale nigdy w życiu nie zignorowałby wezwania od Łucji, a poza tym - jak sobie tłumaczył - kochał tę cioteczkę. Bądź co bądź, ocaliła go przed małżeństwem, któremu nigdy nie przyświecałaby łaska niebios. Przelotnie pomyślał o Dancym Moresseyu, teraz nieszczęsnym mężu Charlotte. Lyonel postrzelił go w ramię i jakoś nikt się o tym nie dowiedział. Bóg jeden wie, że ktoś powinien o tym usłyszeć, bo Charlotte wrzeszczała jak potępiona dusza.
Zamaszystym krokiem wszedł do salonu i zamarł. Pośrodku pokoju stała dziewczyna, skulona w sobie i drżąca. Najwyraźniej nie była służącą bo popatrzyła na niego z dosyć arogancką ciekawością ale jej szara suknia była niemodna i do tego za ciasna. Piersi miała tak ściśnięte, że Lyon dziwił się, iż szew jeszcze nie puścił. Dziewczyna była niczego sobie - stwierdził to bez specjalnego zainteresowania; wysoka i szczupła, pomijając biust. Miała gęste włosy, których blond mieszał się z różnymi odcieniami brązu i złota, a jej oczy z tej odległości wydawały się interesująco zielonkawoszare. Lyonel zerknął w kierunku Łucji, pytająco unosząc brew.
- Wejdź, wejdź, mój chłopcze - zawołała Łucja. - Chcę, żebyś poznał swoją kuzynkę, Dianę Savarol. Diano, moja droga, to jest twój kuzyn Lyonel Ashton, hrabia Saint Leven.
- Kuzynka? - zawołał. - Ma pani febrę?
- Nie - odparła ostro dziewczyna. - Jest mi piekielnie zimno.
- Cóż, to przynajmniej nie powinno być zaraźliwe. Kuzynka, powiadasz? Nie wiedziałem, że mam jakąś kuzynkę Dianę Savarol.
- Nieco dalszą kuzynkę - powiedziała Łucja.
- Ja też nie wiedziałam, że mam jakiegoś kuzyna Lyona - odezwała się Diana.
- No dobrze - powiedziała Łucja. - Bardzo daleką. Wasze babki były kuzynkami, jak sądzę. Ukłoń się, Diano.
Diana zrobiła ruch, blado przypominający dygnięcie.
W odpowiedzi Lyonel poruszył się w parodii ukłonu.
- Usiądź, mój chłopcze. Didier, podaj herbatę.
- O ile pamiętam z drzewa genealogicznego mego ojca - odezwał się Lyonel, spoglądając na Łucję - moja babka poślubiła człowieka z jakiegoś zapomnianego przez Boga miejsca i opuściła Anglię.
- Indie Zachodnie trudno nazwać miejscem zapomnianym przez Boga - odpowiedziała Diana. - Teraz już nie. Piraci dawno zniknęli, ale z kolei mamy kwakrów.
- Twój cioteczny dziadek, Lyonelu, Oliver Mendenhall, towarzyszył jej, twojej babce, znaczy się. Dobrze mu tam poszło. Dziedziczysz po nim, jeżeli jeszcze o tym nie wiedziałeś.
- Obawiam się, że z wrażenia padnę na miejscu.
- A więc to ty jesteś tym młokosem Ashtonów - powiedziała Diana.
- Słucham?
- Pan Mendenhall nazywa cię młokosem Ashtonów. - Diana zadarła nosek, a Lyonel przyłożył do oka monokl.
Łucja nie wiedziała wcześniej, czego się spodziewać, ale jej ukochany Lyonel, ten młokos Ashtonów, zachowywał się nadzwyczaj dziwacznie, a wszystko to z powodu tej okropnej Charlotte Haversham. Był - a raczej bywał kiedyś - dobrze wychowany, nienagannie uprzejmy, zwłaszcza dla kobiet, i posiadał dar ciętego humoru, w którym nie było ani grama złośliwości. Ten nowy Lyonel przyglądał się Dianie, jak gdyby była dumną posiadaczką trojga oczu i plam na twarzy.
- To mógłby być interesujący widok - Diana odezwała się pod nosem, ale nie dość cicho.
A zatem to ten mężczyzna, któremu stary Oliver zmuszony był zostawić wszystkie swoje ziemskie dobra...
- Co mogłoby być interesującym widokiem?
- To, jak z wrażenia pada pan na miejscu.
- Ach - powiedziała Łucja - nasza herbata. Diano, moja droga, czy zechciałabyś nalać?
Niech licho porwie tych dwoje. Łucja po trzech dniach uznała, że Diana to dziewczyna dla Lyonela. Wcześniej nie zamierzała zgadzać się z Oliverem, który w swoim ostatnim liście zasugerował, że Diana i jego dziedzic mogliby być parą. Łucja zapamiętała Olivera jako nieodpowiedzialnego młodzieńca z wielkim nosem, pryszczatą cerą i cofniętym podbródkiem. Oliver napisał nie tylko do niej, ale także do ojca Diany. A teraz tych dwoje walczyło ze sobą jak jakaś dwójka źle wychowanych bokserów na ringu. Oboje musieli mieć domieszkę chłopskiej krwi. Nie ze strony rodziny Łucji, rzecz oczywista.
Diana, bez specjalnego wdzięku, nalała herbatę.
- Jak sądzę, smak herbaty ma zostać zabity mlekiem?
Ponieważ nie podniosła głowy, zadając pytanie, Lyonel odezwał się:
- Kto jest adresatem tej wypowiedzi?
- Ciotka Łucja nie zabija niczym smaku herbaty. A wasza lordowską mość?
- Ależ bardzo proszę, niech pani zabije moją herbatę - odparł Lyonel, który w ciągu dwudziestu siedmiu lat życia ani razu nie miał mleka w swojej herbacie. Popatrzył, jak Diana się zatrzęsła, tym razem ze wstrętu, i uśmiechnął się. Wstał i podszedł do kredensu. Nalał sobie brandy.
- Zmieniłem zdanie - powiedział, przelotnie kłaniając się Dianie. - Co pani tu robi?
- Chwilowo mieszkam. Najświętszą misją ciotki Łucji jest zapewnienie mi ogłady i wprowadzenie do towarzystwa.
- Nie wydaje się pani materiałem na debiutantkę - odparł i pociągnął łyk brandy. Była dobra. Łucja miała najlepsze piwnice w Londynie.
Spodeczek Diany zadygotał. „Co dolega temu okropnemu człowiekowi?” - zastanawiała się. Ledwie raz tylko rzucił na nią okiem i zrobił się wstrętny. Cóż, Diana nie była kimś, kto potulnie położyłby uszy po sobie i dał się podeptać. Odpowiedziała tylko:
- No i dobrze. Nie byłoby mi do twarzy w bieli.
- Nie, nie byłoby - Lyonel odparł, przytakując beznamiętnie. - Pani cera wyglądałaby zbyt ziemiście.
- Wydaje mi się - odezwała się Łucja, świdrując wzrokiem najpierw jedno, potem drugie - że poślę was oboje z powrotem do pokoju dziecinnego, żebyście nabyli nieco manier. Mój chłopcze, już dwa miesiące upłynęły od tego koszmarnego wydarzenia.
Lyonel zesztywniał. Boże, powinien przecież wiedzieć, że Łucja nie utrzyma swojego przeklętego języka za zębami.
- Jakiego wydarzenia? - zapytała Diana, jakby na złość jego życzeniu. Czyżby stoczył pojedynek i zabił kogoś? Stracił wszystkie pieniądze zatracając się w hazardzie? Może był chory, a może...
- To nie pani sprawa - odparł Lyonel. - A teraz, ciociu, dlaczego mnie do siebie wezwałaś w ten piękny dzień? Jak wiesz, jestem zajęty.
- Przynajmniej wyszedłeś z ukrycia - powiedziała Łucja. - Jak mają się Frances i Hawk? Jak mniemam, lizałeś swoje rany w Desborough Hall?
- Ciociu - Lyonel odezwał się bardzo spokojnie. - Powiedz mi, czego sobie życzysz, albo wychodzę. Natychmiast.
Łucja wiedziała, kiedy się wycofać, a kiedy atako...
ola1988.1988