Tytuł oryginału: THE COLD MOON
Copyright © 2006 by Jeffery Deaver Ali Rights Reserved
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski
Redakcja: Jacek Ring
Redakcja techniczna: Elżbieta Urbańska
Korekta: Grażyna Nawrocka
Łamanie: Ewa Wójcik
Choć mnie nie widzisz, zawsze jestem.
Choćbyś biegł co sił w nogach, nigdy przede mną nie umkniesz.
Choćbyś ze mną walczył do utraty tchu,
nigdy mnie nie pokonasz.
Choć zabijam, kiedy chcę, nigdy nie stanę przed sądem.
Kto jestem ? Wie już każdy z was -
Wasz stary druh, czas.
ISBN 83-7469-422-X
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa:
Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65
I
0.02, wtorek
Czas jest martwy, dopóki odmierza się go tykaniem trybików; czas ożywa dopiero wtedy, gdy staje zegar*
WILLIAM FAULKNER
* „Wściekłość i wrzask" w przekładzie Jędrzeja Polaka (przyp. tłum.).
Rozdział 1
Jak długo umierali? Mężczyzna, do którego zostało skierowane to pytanie, chyba go nie usłyszał. Ponownie zerknął w lusterko wsteczne, skupiając się na drodze. Właśnie minęła północ i ulice dolnego Manhattanu były bardzo śliskie. Chłodny front oczyścił niebo z chmur, zmieniając śnieg pokrywający asfalt i beton w szklisty lód. Mężczyźni jechali rozklekotanym Wozem Opatrunkowym, jak Vincent Mądrala ochrzcił beżowy samochód terenowy, który w kolorze przypominał plaster. Wóz miał już kilka lat; należało w nim naprawić hamulce i wymienić opony. Ale nie byłoby rozsądnie brać do naprawy kradzione auto, zwłaszcza że jego dwaj ostatni pasażerowie padli ofiarą morderstwa.
Kierowca - szczupły pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna o starannie przystrzyżonych, ciemnych włosach - ostrożnie skręcił w boczną ulicę i kontynuował jazdę, nie zwiększając prędkości, precyzyjnie pokonując zakręty, trzymając się dokładnie środka pasa ruchu. Prowadziłby tak samo, nawet gdyby ulice nie były oblodzone, a samochód nie został właśnie wykorzystany do popełnienia zbrodni.
Uważny, skrupulatny.
Jak długo?
Duży Vincent - Vincent o długich i grubych palcach, zawsze spocony, ściśnięty brązowym paskiem zapiętym na pierwszą dziurkę - zadygotał. Czekał na rogu ulicy po nocnej zmianie w firmie, gdzie pracował na krótkoterminowym kontrakcie jako pomoc w biurze. Było przenikliwie zimno, lecz Yincent nie lubił holu swojego biurowca. Nie przepadał za zielonkawym światłem i dużymi lustrami ściennymi, w których mógł oglądać ze wszystkich stron swoją okrągłą sylwetkę. Dlatego zanurzył się w mroźną grudniową noc i na ulicy pokrzepił się batomkiem. No dobrze, dwoma batonikami.
Gdy Vincent spojrzał na księżyc w pełni, upiornie białą tarczę widoczną przez chwilę w kanionie budynków, Zegarmistrz powtórzył w zamyśleniu:
- Jak długo umierali? Ciekawe.
Vincent znal Zegarmistrza - który naprawdę nazywał się Gerald Duncan - dopiero od niedawna, ale zdążył się nauczyć, że zadawanie mu pytań jest ryzykowne. Każde mogło dać początek długiemu monologowi. Facet miał gadane. A każda wypowiedź była doskonale skonstruowana, jak u profesora uniwersytetu. Vincent wiedział, że w ciągu kilkuminutowej ciszy Duncan zastanawia się nad odpowiedzią.
Vincent otworzył puszkę pepsi. Było mu zimno, ale miał ogromną ochotę na coś słodkiego. Opróżnił puszkę duszkiem i schował ją do kieszeni. Potem zjadł paczkę krakersów z masłem orzechowym. Duncan popatrzył na niego, upewniając się, czy Vincent ma rękawiczki. W Wozie Opatrunkowym nigdy nie zdejmowali rękawiczek.
Skrupulatny...
- Właściwie jest kilka odpowiedzi - rzekł Duncan swoim cichym, obojętnym głosem. - Na przykład pierwszy, którego zabiłem, miał dwadzieścia cztery lata, można więc powiedzieć, że umierał dwadzieścia cztery lata.
No jasne... pomyślałVincent Mądrala z szyderstwem godnym nastolatka, choć musiał przyznać, że nie przyszła mu do głowy tak oczywista odpowiedź.
- Drugi miał chyba trzydzieści dwa lata.
Minął ich policyjny radiowóz zmierzający w przeciwnym kierunku. Vincent poczuł pulsowanie w skroniach, lecz Duncan nie zareagował. Gliniarze nie wykazali żadnego zainteresowania kradzionym fordem explorerem.
- Można też odpowiedzieć na to pytanie inaczej - ciągnął Dun
can - biorąc pod uwagę czas, jaki upłynął, odkąd zacząłem, do chwi
li, kiedy przestały bić ich serca. Zapewne o to ci chodziło. Widzisz,
ludzie mają skłonność do zamykania czasu w łatwo zrozumiałych
dla siebie ramach. Całkiem słusznie, o ile jest to im potrzebne. Przy
daje się wiedza, że skurcze następują co dwadzieścia sekund. Przy
daje się też informacja, że zwycięzca biegu pokonał milę w trzy mi
nuty i pięćdziesiąt osiem sekund. A ile dokładnie trwało ich
umieranie... to nieistotne. Ważne, że nie umarli szybko. - Zerknął
na Vincenta. - Nie mam ci za złe tego pytania.
Nie - odrzekł Vincent. Nie przejął się uwagą Duncana. Vincent
Reynolds nie miał wielu przyjaciół i potrafił znieść każdą krytykę
ze strony Geralda Duncana. - Pytałem z ciekawości.
Rozumiem. Po prostu nie zwróciłem uwagi. Następnym razem
zmierzę czas.
- Z dziewczyną? Jutro? - Serce Vincenta zabiło żywiej.
Przytaknął.
- Raczej dzisiaj.
Minęła już północ. Z Geraldem Duncanem należało zachować precyzję, zwłaszcza gdy mowa była o czasie.
- Rzeczywiście.
10
Kiedy zaczął myśleć o Joannę, dziewczynie, która miała zginąć następna, Vincenta Mądralę pokonał Głodny Vincent.
Już dzisiaj...
Morderca skomplikowaną trasą wrócił do ich tymczasowego domu w Chelsea na południe od środkowego Manhattanu, niedaleko rzeki. Miasto było puste; temperatura spadła do około minus dziesięciu stopni, a wiatr świszczący na wąskich ulicach ani na chwilę nie ustawał.
Duncan zaparkował przy krawężniku, wyłączył silnik i zaciągnął hamulec. Obaj mężczyźni wysiedli. W lodowatym wietrze ruszyli pieszo w kierunku najbliższej przecznicy. Duncan zerknął na swój cień w świetle księżyca.
- Przychodzi mi na myśl jeszcze jedna odpowiedź. Na twoje pyta
nie, jak długo umierali.
Vincent znów zadygotał - przede wszystkim, choć nie tylko, z powodu zimna.
- Jeśli spojrzeć na to z ich punktu widzenia - rzekł morderca
- można powiedzieć, że umierali całą wieczność.
Rozdział 2
A
to co?
¦łRosły mężczyzna siedzący na skrzypiącym krześle i popijający kawę w ciepłym biurze spojrzał w stronę końca pirsu, mrużąc oczy w jasnym świetle poranka. Był szefem dziennej zmiany w firmie remontującej holowniki na rzece Hudson, na północ od Greenwich Village. Za czterdzieści minut do nabrzeża miał zacumować moran z uszkodzonym silnikiem, ale na razie pirs był pusty i kierownik ogrzewał się w dyżurce, opierając nogi na biurku i przyciskając do piersi kubek kawy. Przetarł zaparowane okno i wyjrzał ponownie.
Co to?
Na skraju pirsu od strony Jersey stała jakaś niewielka czarna skrzynka. Kiedy zamykano firmę poprzedniego dnia o szóstej, jeszcze jej tam nie było, a potem do brzegu nie przybijał żaden statek. Musiał ją przynieść ktoś z lądu. Wprawdzie ogrodzenie z siatki uniemożliwiało intruzom i przechodniom przedostanie się na nabrzeże, ale sądząc po liczbie zaginionych narzędzi i beczek na odpady (diabli wiedzą, do czego to komu potrzebne), szef wiedział, że gdyby ktoś chciał tu wejść, zrobiłby to bez kłopotu.
Ale po co miałby coś zostawiać?
Patrzył przez chwilę na skrzynkę, zastanawiając się, co począć. Na dworze jest zimno i wieje, przyjemniej siedzieć przy kawie. Wreszcie podjął decyzję. Cholera, lepiej sprawdzić. Włożył grubą szarą kurtkę, rękawiczki i czapkę, wypił ostatni łyk kawy i wyszedł w zapierający dech w piersiach ziąb.
Walcząc z wiatrem, ruszył na koniec pirsu, nie odrywając załzawionych oczu od czarnej skrzynki.
Co to, do cholery? Przedmiot był prostokątny, wysokości prawie trzydziestu centymetrów, a promienie słońca znad horyzontu odbijały się od czegoś z przodu skrzynki. Mężczyzna zmrużył oczy przed oślepiającym blaskiem. Spienione fale Hudsonu waliły
w pale pirsu.
Przystanął trzy metry od tajemniczej skrzynki, uświadamiając
sobie, co to jest.
¦n
Zegar. Staromodny, z rzymskimi cyframi i księżycem na tarczy. Wyglądał na drogi. Spojrzawszy na swój zegarek, zobaczył, że zegar działa; pokazywał właściwą godzinę co do minuty. Kto mógł tu zostawić taką ładną rzecz? No i dobrze. Dostałem prezent.
Kiedy jednak podszedł bliżej, by wziąć zegar, nagle stracił równowagę i przemknęła mu przez głowę paniczna myśl, że zaraz wpadnie do rzeki. Na szczęście jednak upadł na pirs, lądując na kawałku lodu, którego wcześniej nie zauważył.
Krzywiąc się z bólu i sapiąc, zdołał wreszcie wstać. Zerkając pod stopy, zobaczył, że to nie był zwykły lód. Miał czerwonobrązową barwę. - Chryste... - szepnął, wpatrując się w kałużę krwi rozlanej tuż obok zegara i zamarzniętej na kość. Kiedy pochylił się niżej, ze zgrozą zrozumiał, skąd się wzięła krew. Na deskach pirsu dostrzegł ślady zakrwawionych palców, jak gdyby pomostu kurczowo trzymał się ktoś z pokaleczonymi dłońmi albo podciętymi nadgarstkami, rozpaczliwie pragnąc się uchronić przed upadkiem do wzburzonej rzeki.
Mężczyzna podkradł się na skraj pirsu i spojrzał w dół. Nie zauważył nikogo pływającego w spienionej wodzie. Nic dziwnego; jeśli rzeczywiście zdarzyło się to, co przypuszczał, sądząc po zamarzniętej krwi, biedak musiał wpaść do rzeki już jakiś czas temu i jeżeli nikt go nie uratował, jego ciało było już w połowie drogi do Liberty Is-land.
Szukając w kieszeniach telefonu, wycofał się z pomostu i ściągnął zębami rękawiczkę. Jeszcze raz spojrzał na zegar, po czym biegiem wrócił do dyżurki, wystukując drżącym palcem numer policji.
Przed i Po.
Miasto było inne po tamtym wrześniowym poranku, po eksplozjach, gigantycznych słupach dymu i zniknięciu dwóch budynków.
Nie da się ukryć, że życie w mieście się zmieniło. Mówiło się o silnym charakterze i determinacji nowojorczyków, którzy mimo wszystko starali się wrócić do codzienności, i to była prawda. Ale ludzie zawsze przystawali, ilekroć samoloty podchodzące do lądowania na La Guardii leciały trochę niżej niż zwykle. Na ulicy szerokim łukiem obchodzili porzucone torby na zakupy. Nie dziwił ich widok żołnierzy czy policjantów w ciemnych mundurach, uzbrojonych w czarne karabiny maszynowe.
Parada z okazji Święta Dziękczynienia odbyła się bez zakłóceń, a już wielkimi krokami zbliżało się Boże Narodzenie i wszędzie kłębiły się tłumy. Ale w tle świątecznej radości, jak odbicie w sklepowej witrynie z gwiazdkowymi dekoracjami, wciąż majaczył obraz dwóch wież, których już nie było; cień ludzi, którzy odeszli. I wszyscy wciąż zadawali sobie pytanie: co teraz?
Lincoln Rhyme miał swoje Przed i Po, dlatego świetnie rozumiał tę
sytuację. Był czas, gdy potrafił chodzić i normalnie funkcjonować, po-
| tem przyszedł czas, gdy nie mógł. Cieszył się doskonałym zdrowiem
i 13
i najspokojniej w świecie przeprowadza! oględziny miejsca przestępstwa, a minutę później belka złamała mu czwarty krąg szyjny, czyniąc z niego tetraplegika, sparaliżowanego niemal zupełnie od ramion w dół.
Przed i Po...
Są chwile, które zmieniają człowieka na zawsze.
Mimo to Lincoln Rhyme sądził, że jeśli człowiek zacznie je mito-logizować, wkrótce pokona go bieg wypadków. I zwyciężą jego wrogowie.
Takie myśli snuł Rhyme w chłodny wtorkowy poranek, słuchając spikerki radia publicznego, która opanowanym, modulowanym głosem informowała o planowanej na pojutrze paradzie, po której miały nastąpić uroczystości i spotkania z udziałem rządowych oficjeli, choć według wszelkiej logiki powinny się odbyć w stolicy. Zwyciężyła jednak postawa solidarności z Nowym Jorkiem, więc ulice miasta wokół Wall Street zatarasują widzowie i demonstranci, znacznie utrudniając pracę wyczulonej na sprawy bezpieczeństwa policji. W ślady polityków poszli sportowcy: mecze, które zamierzano rozegrać w New Jersey, zaplanowano w Madison Square Garden - co z jakiegoś powodu miało być manifestacją patriotyzmu. Rhyme zastanawiał się z nutą sarkazmu, czy przyszłoroczny maraton bostoński też zostanie zorganizowany w Nowym Jorku.
Rhyme dochodził do przekonania, że on sam nie bardzo zmienił się Po. Owszem, zmianie uległ jego stan fizyczny - można rzec, że z jego horyzontu też coś zniknęlo. W gruncie rzeczy jednak pozostał tą samą osobą, jaką był Przed: policjantem i naukowcem, niecierpliwym, odrobinę wybuchowym (no dobrze, czasem nieprzyjemnym), nieustępliwym i nietolerującym nieudolności i lenistwa- Nigdy nie udawał bezradnego kaleki, nie marudził, nie robił problemu ze swojego stanu (choć kiedy odwiedzał różne miejsca zbrodni, właściciele budynków lekceważący przepisy ustawy o niepełnosprawnych powinni się przed nim mieć na baczności, jeśli nie zadbali o podjazdy dla wózków i odpowiednio szerokie drzwi).
Słuchając radia, zdenerwował się tym, że pewni ludzie w mieście rozczulają się nad swoim losem.
- Zamierzam napisać list-oświadczyłThomowi.
Szczupły asystent, ubrany w ciemne spodnie, białą koszulę i gruby sweter (w domu Rhyme'a przy Central Park West było kiepskie ogrzewanie i przedpotopowa izolacja cieplna), zerknął na swojego szefa, przerywając rozwieszanie świątecznych dekoracji. Rhyme nie bez szyderczej satysfakcji zauważył, że postawił miniaturową choinkę na stole, pod którym jak na ironię czekał już nierozpakowany prezent: pudło jednorazowych pieluch dla dorosłych.
- List?
Wyjaśnił mu swoją teorię, według której o patriotyzmie świadczy raczej spokojny powrót do codziennych zajęć.
14
~ Nie zostawię na nich suchej nitki. Chyba napiszę do „Timesa".
- To napisz - odparł Thom. Oficjalnie pełni! funkcję „opiekuna", uważał jednak, że przy Lincolnie Rhymie zasłużył sobie na określenie „święty".
Taki mam zamiar - oznajmił stanowczo Rhyme.
Doskonale... ale wiesz co?
Rhyme uniósł brew. Potrafił być niezwykle sugestywny, wyrażając uczucia za pomocą jedynych części ciała, nad którymi zachował władzę: ramion, twarzy i głowy.
- Większość ludzi, którzy twierdzą, że zamierzają napisać list, wcale tego nie robi, a ci, którzy rzeczywiście piszą listy, bez gadania zabierają się do pracy. Nie rozgłaszają tego wszem wobec. Zwróciłeś kiedyś na to uwagę?
Dzięki za błyskotliwe spostrzeżenie z dziedziny psychologii,
Thom. Wiesz, że teraz nic mnie nie powstrzyma.
Doskonale - powtórzył asystent.
Używając panelu dotykowego, Rhyme podjechał wózkiem Storm Arrow do jednego z kilku dużych płaskich monitorów w pokoju.
- Polecenie, edytor tekstu - powiedział do systemu rozpoznawania giosu przez umieszczony na wózku mikrofon.
Na ekranie posłusznie otworzyło się okno WordPerfect. - Polecenie, wpisz. „Szanowni państwo", średnik. Polecenie, nowy akapit. Polecenie, wpisz. „Dowiedziałem się..."
Rozległ się dzwonek u drzwi i Thom poszedł otworzyć gościowi. Rhyme zamknął oczy, układając w myślach tyradę do świata, lecz przerwał mu głos:
Cześć, Linc. Wesołych świąt.
Aha, wzajemnie - odburknął Rhyme do wymiętego Łona Sellit-
ta, który ukazał się w drzwiach. Korpulentny detektyw musiał się
poruszać uważnie; w czasach wiktoriańskich pokój być może ucho
dził za urokliwy salon, ale dziś był zastawiony sprzętem kryminali-
stycznym: upchano tu mikroskopy optyczne i elektronowe, chroma
tograf gazowy, zlewki i stojaki laboratoryjne, pipety, szalki Petriego,
wirówki, odczynniki chemiczne, książki, czasopisma i komputery
- oraz biegnące we wszystkie strony grube kable. (Kiedy Rhyme za
czął prowadzić konsultacje kryminalistyczne w swoim domu, prądo-
żerne urządzenia często powodowały wysadzanie bezpieczników.
Rhyme prawdopodobnie zużywał tyle samo energii co reszta budyn
ków w całym kwartale).
Polecenie, głośność, poziom trzeci. - Układ sterowania otocze
niem posłusznie ściszył radio.
Chyba nie jesteśmy jeszcze w świątecznym nastroju, co?
- rzekł detektyw.
Rhyme nie odpowiedział. Wpatrywał sie w monitor.
- Cześć, Jackson. - SeUitto pochylił się, by pogłaskać małego,
długowłosego psa zwiniętego w policyjnym pudle na dowody rzeczo-
we. Był to tymczasowy lokator Rhyme'a; jego była wia&i^, ,
ka Thoma z Westport w stanie Connecticut, zmarła niedawno po długiej chorobie. W spadku starsza pani zostawiła siostrzeńcowi między innymi Jacksona, hawańczyka. Rasa, spokrewniona z biszonem kędzierzawym, pochodziła z Kuby. Jackson na razie zamieszkał z nimi, podczas gdy Thom miał się rozejrzeć za nowym domem dla psa.
Mamy paskudną sprawę, Linc - powiedział Sellitto, prostując
się. Zaczął zdejmować płaszcz, ale zaraz zmienił zamiar. - Jezu, ale
zimno. To dzisiaj jest rekordowy mróz?
Nie wiem. Nie przesiaduję przed Weather Channel. -Wciąż się
zastanawiał nad dobrym początkiem listu do gazety.
Paskudną - powtórzył Sellitto.
Rhyme posłał mu pytające spojrzenie.
Dwa zabójstwa, ten sam sposób działania. Mniej więcej.
- Jest sporo paskudnych zabójstw, Lon. Dlaczego te mają być pa-
skudniejsze od innych? - Rhyme był w złym humorze, co często zda
rzało się między kolejnymi sprawami. Spośród wszystkich przeciw
ników, z jakimi miał okazję się zmierzyć, najgorsza była nuda.
Ale Sellitto pracował z Rhyme'em od lat i zdążył się uodpornić na zmienne nastroje kryminalistyka.
Dostałem wiadomość z Centrali. Góra chce do tej sprawy ciebie
i Amelię. Powiedzieli, że będą nalegać.
Och, nalegać?
Obiecałem, że ci tego nie powtórzę. Nie lubisz, kiedy ktoś na
lega.
- Mógłbyś przejść do konkretów „paskudnośti" tej sprawy, Lon?
Czy może żądam za wiele?
Gdzie Amelia?
W Westchester. Powinna niedługo wrócić.
Zadzwonił telefon detektywa, który gestem poprosił go o chwilę cierpliwości i odebrał. W trakcie rozmowy kiwał głową i robił notatki. Kiedy się rozłączył, spojrzał na Rhyme'a.
- Dobra, a więc wygląda to tak. Wczoraj wieczorem albo w nocy
gość dorwał...
Gość? - spytał znaczącym tonem Rhyme.
Zgoda, nie wiemy, czy w grę wchodzi rodzaj męski czy żeński.
Płeć.
Słucham?
Rodzaj to pojęcie gramatyczne - wyjaśnił Rhyme. - Kategoria
decydująca o formach wyrazów w pewnych językach. Natomiast
płeć to pojęcie biologiczne związane z różnicami między męskim
a żeńskim organizmem.
- Dzięki za lekcję gramatyki - mruknął detektyw. - Może mi się
przyda, gdybym kiedyś wystartował w teleturnieju. W każdym razie
gość dorwał jakiegoś biedaka i zabrał go nad Hudson, na przystań,
gdzie naprawiają łodzie. Nie wiemy dokładnie, jak to zrobił, ale
16
poaciąi jej
dość długo, bo straciła cholernie dużo krwi - ale w końcu puściła.
Ciało?
Jeszcze nie znaleźli. Szuka go straż przybrzeżna i ESU.
Mówiłeś o zabójstwach w liczbie mnogiej.
Zgadza się. Parę minut później dostaliśmy drugie zgłoszenie.
Żeby sprawdzić uliczkę w centrum przy Cedar, niedaleko Broad-
wayu. Sprawca dopadł tam następną ofiarę. Patrol znalazł faceta
skrępowanego taśmą i leżącego na plecach. Sprawca zawiesił mu
nad szyją żelazną sztabę - ważyła chyba dobrze ponad trzydzieści
kilo. Ofiara musiała ją podtrzymywać, żeby nie zmiażdżyła jej gar
dła.
Trzydzieści kilo? W porządku, biorąc pod uwagę siłę, jakiej to
musiało wymagać, przyznam ci rację, że ofiara prawdopodobnie jest
płci męskiej.
Do pokoju wszedł Thom, niosąc kawę i ciastka. Sellitto, wiecznie walczący z nadwagą, najpierw poświęcił uwagę ciastku, postanawiając zawiesić dietę na czas świąt. Gdy pochłonął połowę, otarł usta i ciągnął:
No więc ofiara podtrzymywała sztabę, może nawet długo, ale
w końcu nie dała rady.
Co to za jeden?
Niejaki Theodore Adams. Mieszkał niedaleko Battery Park.
Wczoraj wieczorem pod dziewięć jeden jeden zadzwoniła kobieta
i powiedziała, że była umówiona na kolację z bratem, który się nie
zjawił. To ona podała nazwisko. Sierżant z posterunku miał do niej
zadzwonić dzisiaj rano.
Lincoln Rhyme uważał, że ogólne opisy do niczego się nie przydają, musiał jednak przyznać, że słowo „paskudny" dobrze pasuje do sytuacji.
Podobnie jak słowo „intrygujący".
Dlaczego twierdzisz, że to ten sam sposób działania? - zapytał.
Sprawca zostawił w obu miejscach swoją wizytówkę. Zegary.
Zegary? Tykające zegary?
Aha. Pierwszy stał przy kałuży krwi na pirsie. Drugi obok gło
wy ofiary. Jak gdyby facet chciał, żeby ofiara widziała zegar. I chyba
słyszała.
Opisz je. Te zegary.
Wyglądały na staroświeckie. Nic więcej nie wiem.
To nie bomby? - W czasie „Po" każdy podejrzanie tykający do
wód poddawano rutynowym badaniom, sprawdzając, czy nie zawiera
materiału wybuchowego.
Nie. Spokojna głowa, nie wybuchną. Ale odesłali je na Rod-
man's Neck, żeby sprawdzić, czy nie ma na nich jakichś środków
chemicznych albo biologicznych. Zdaje się, że to zegary tej samej
...
nightelf87