Zegarmistrz.doc

(2165 KB) Pobierz

Tytuł oryginału: THE COLD MOON

Copyright © 2006 by Jeffery Deaver Ali Rights Reserved

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Redakcja: Jacek Ring

Redakcja techniczna: Elżbieta Urbańska

Korekta: Grażyna Nawrocka

Łamanie: Ewa Wójcik

Choć mnie nie widzisz, zawsze jestem.

Choćbyś biegł co sił w nogach, nigdy przede mną nie umkniesz.

Choćbyś ze mną walczył do utraty tchu,

nigdy mnie nie pokonasz.

Choć zabijam, kiedy chcę, nigdy nie stanę przed sądem.

Kto jestem ? Wie już każdy z was -

Wasz stary druh, czas.

ISBN 83-7469-422-X

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

Druk i oprawa:

Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65

I

0.02, wtorek

Czas jest martwy, dopóki odmierza się go tykaniem trybików; czas ożywa dopiero wtedy, gdy staje zegar*

WILLIAM FAULKNER

* „Wściekłość i wrzask" w przekładzie Jędrzeja Polaka (przyp. tłum.).

 

Rozdział 1

Jak długo umierali? Mężczyzna, do którego zostało skierowane to pytanie, chyba go nie usłyszał. Ponownie zerknął w lusterko wsteczne, skupiając się na drodze. Właśnie minęła północ i ulice dolnego Manhattanu były bar­dzo śliskie. Chłodny front oczyścił niebo z chmur, zmieniając śnieg pokrywający asfalt i beton w szklisty lód. Mężczyźni jechali rozkle­kotanym Wozem Opatrunkowym, jak Vincent Mądrala ochrzcił beżo­wy samochód terenowy, który w kolorze przypominał plaster. Wóz miał już kilka lat; należało w nim naprawić hamulce i wymienić opo­ny. Ale nie byłoby rozsądnie brać do naprawy kradzione auto, zwłasz­cza że jego dwaj ostatni pasażerowie padli ofiarą morderstwa.

Kierowca - szczupły pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna o staran­nie przystrzyżonych, ciemnych włosach - ostrożnie skręcił w boczną ulicę i kontynuował jazdę, nie zwiększając prędkości, precyzyjnie pokonując zakręty, trzymając się dokładnie środka pasa ruchu. Pro­wadziłby tak samo, nawet gdyby ulice nie były oblodzone, a samo­chód nie został właśnie wykorzystany do popełnienia zbrodni.

Uważny, skrupulatny.

Jak długo?

Duży Vincent - Vincent o długich i grubych palcach, zawsze spo­cony, ściśnięty brązowym paskiem zapiętym na pierwszą dziurkę - zadygotał. Czekał na rogu ulicy po nocnej zmianie w firmie, gdzie pracował na krótkoterminowym kontrakcie jako pomoc w biurze. Było przenikliwie zimno, lecz Yincent nie lubił holu swojego biurow­ca. Nie przepadał za zielonkawym światłem i dużymi lustrami ścien­nymi, w których mógł oglądać ze wszystkich stron swoją okrągłą syl­wetkę. Dlatego zanurzył się w mroźną grudniową noc i na ulicy pokrzepił się batomkiem. No dobrze, dwoma batonikami.

Gdy Vincent spojrzał na księżyc w pełni, upiornie białą tarczę wi­doczną przez chwilę w kanionie budynków, Zegarmistrz powtórzył w zamyśleniu:

- Jak długo umierali? Ciekawe.

Vincent znal Zegarmistrza - który naprawdę nazywał się Gerald Duncan - dopiero od niedawna, ale zdążył się nauczyć, że zadawanie mu pytań jest ryzykowne. Każde mogło dać początek długiemu mo­nologowi. Facet miał gadane. A każda wypowiedź była doskonale skonstruowana, jak u profesora uniwersytetu. Vincent wiedział, że w ciągu kilkuminutowej ciszy Duncan zastanawia się nad odpowie­dzią.

Vincent otworzył puszkę pepsi. Było mu zimno, ale miał ogromną ochotę na coś słodkiego. Opróżnił puszkę duszkiem i schował ją do kieszeni. Potem zjadł paczkę krakersów z masłem orzechowym. Duncan popatrzył na niego, upewniając się, czy Vincent ma ręka­wiczki. W Wozie Opatrunkowym nigdy nie zdejmowali rękawiczek.

Skrupulatny...

- Właściwie jest kilka odpowiedzi - rzekł Duncan swoim cichym, obojętnym głosem. - Na przykład pierwszy, którego zabiłem, miał dwadzieścia cztery lata, można więc powiedzieć, że umierał dwa­dzieścia cztery lata.

No jasne... pomyślałVincent Mądrala z szyderstwem godnym na­stolatka, choć musiał przyznać, że nie przyszła mu do głowy tak oczywista odpowiedź.

-              Drugi miał chyba trzydzieści dwa lata.

Minął ich policyjny radiowóz zmierzający w przeciwnym kierun­ku. Vincent poczuł pulsowanie w skroniach, lecz Duncan nie zare­agował. Gliniarze nie wykazali żadnego zainteresowania kradzio­nym fordem explorerem.

-              Można też odpowiedzieć na to pytanie inaczej - ciągnął Dun­

can - biorąc pod uwagę czas, jaki upłynął, odkąd zacząłem, do chwi­

li, kiedy przestały bić ich serca. Zapewne o to ci chodziło. Widzisz,

ludzie mają skłonność do zamykania czasu w łatwo zrozumiałych

dla siebie ramach. Całkiem słusznie, o ile jest to im potrzebne. Przy­

daje się wiedza, że skurcze następują co dwadzieścia sekund. Przy­

daje się też informacja, że zwycięzca biegu pokonał milę w trzy mi­

nuty i pięćdziesiąt osiem sekund. A ile dokładnie trwało ich

umieranie... to nieistotne. Ważne, że nie umarli szybko. - Zerknął

na Vincenta. - Nie mam ci za złe tego pytania.

Nie - odrzekł Vincent. Nie przejął się uwagą Duncana. Vincent

Reynolds nie miał wielu przyjaciół i potrafił znieść każdą krytykę

ze strony Geralda Duncana. - Pytałem z ciekawości.

Rozumiem. Po prostu nie zwróciłem uwagi. Następnym razem

zmierzę czas.

-              Z dziewczyną? Jutro? - Serce Vincenta zabiło żywiej.

Przytaknął.

-              Raczej dzisiaj.

Minęła już północ. Z Geraldem Duncanem należało zachować precyzję, zwłaszcza gdy mowa była o czasie.

-              Rzeczywiście.

10

Kiedy zaczął myśleć o Joannę, dziewczynie, która miała zginąć następna, Vincenta Mądralę pokonał Głodny Vincent.

Już dzisiaj...

Morderca skomplikowaną trasą wrócił do ich tymczasowego do­mu w Chelsea na południe od środkowego Manhattanu, niedaleko rzeki. Miasto było puste; temperatura spadła do około minus dzie­sięciu stopni, a wiatr świszczący na wąskich ulicach ani na chwilę nie ustawał.

Duncan zaparkował przy krawężniku, wyłączył silnik i zaciągnął hamulec. Obaj mężczyźni wysiedli. W lodowatym wietrze ruszyli pieszo w kierunku najbliższej przecznicy. Duncan zerknął na swój cień w świetle księżyca.

-              Przychodzi mi na myśl jeszcze jedna odpowiedź. Na twoje pyta­

nie, jak długo umierali.

Vincent znów zadygotał - przede wszystkim, choć nie tylko, z po­wodu zimna.

-              Jeśli spojrzeć na to z ich punktu widzenia - rzekł morderca

- można powiedzieć, że umierali całą wieczność.

 

Rozdział 2

A

to co?

¦łRosły mężczyzna siedzący na skrzypiącym krześle i popijający kawę w ciepłym biurze spojrzał w stronę końca pirsu, mrużąc oczy w jasnym świetle poranka. Był szefem dziennej zmiany w firmie remontującej holowniki na rzece Hudson, na północ od Greenwich Village. Za czter­dzieści minut do nabrzeża miał zacumować moran z uszkodzonym silni­kiem, ale na razie pirs był pusty i kierownik ogrzewał się w dyżurce, opierając nogi na biurku i przyciskając do piersi kubek kawy. Przetarł zaparowane okno i wyjrzał ponownie.

Co to?

Na skraju pirsu od strony Jersey stała jakaś niewielka czarna skrzynka. Kiedy zamykano firmę poprzedniego dnia o szóstej, jesz­cze jej tam nie było, a potem do brzegu nie przybijał żaden statek. Musiał ją przynieść ktoś z lądu. Wprawdzie ogrodzenie z siatki unie­możliwiało intruzom i przechodniom przedostanie się na nabrzeże, ale sądząc po liczbie zaginionych narzędzi i beczek na odpady (dia­bli wiedzą, do czego to komu potrzebne), szef wiedział, że gdyby ktoś chciał tu wejść, zrobiłby to bez kłopotu.

Ale po co miałby coś zostawiać?

Patrzył przez chwilę na skrzynkę, zastanawiając się, co począć. Na dworze jest zimno i wieje, przyjemniej siedzieć przy kawie. Wreszcie podjął decyzję. Cholera, lepiej sprawdzić. Włożył grubą szarą kurtkę, rękawiczki i czapkę, wypił ostatni łyk kawy i wyszedł w zapierający dech w piersiach ziąb.

Walcząc z wiatrem, ruszył na koniec pirsu, nie odrywając załza­wionych oczu od czarnej skrzynki.

Co to, do cholery? Przedmiot był prostokątny, wysokości prawie trzydziestu centymetrów, a promienie słońca znad horyzontu odbi­jały się od czegoś z przodu skrzynki. Mężczyzna zmrużył oczy przed oślepiającym blaskiem. Spienione fale Hudsonu waliły

w pale pirsu.

Przystanął trzy metry od tajemniczej skrzynki, uświadamiając

sobie, co to jest.

¦n

Zegar. Staromodny, z rzymskimi cyframi i księżycem na tarczy. Wyglądał na drogi. Spojrzawszy na swój zegarek, zobaczył, że zegar działa; pokazywał właściwą godzinę co do minuty. Kto mógł tu zosta­wić taką ładną rzecz? No i dobrze. Dostałem prezent.

Kiedy jednak podszedł bliżej, by wziąć zegar, nagle stracił rów­nowagę i przemknęła mu przez głowę paniczna myśl, że zaraz wpad­nie do rzeki. Na szczęście jednak upadł na pirs, lądując na kawałku lodu, którego wcześniej nie zauważył.

Krzywiąc się z bólu i sapiąc, zdołał wreszcie wstać. Zerkając pod stopy, zobaczył, że to nie był zwykły lód. Miał czerwonobrązową barwę. - Chryste... - szepnął, wpatrując się w kałużę krwi rozlanej tuż obok zegara i zamarzniętej na kość. Kiedy pochylił się niżej, ze zgro­zą zrozumiał, skąd się wzięła krew. Na deskach pirsu dostrzegł ślady zakrwawionych palców, jak gdyby pomostu kurczowo trzymał się ktoś z pokaleczonymi dłońmi albo podciętymi nadgarstkami, rozpaczliwie pragnąc się uchronić przed upadkiem do wzburzonej rzeki.

Mężczyzna podkradł się na skraj pirsu i spojrzał w dół. Nie za­uważył nikogo pływającego w spienionej wodzie. Nic dziwnego; jeśli rzeczywiście zdarzyło się to, co przypuszczał, sądząc po zamarzniętej krwi, biedak musiał wpaść do rzeki już jakiś czas temu i jeżeli nikt go nie uratował, jego ciało było już w połowie drogi do Liberty Is-land.

Szukając w kieszeniach telefonu, wycofał się z pomostu i ściąg­nął zębami rękawiczkę. Jeszcze raz spojrzał na zegar, po czym bie­giem wrócił do dyżurki, wystukując drżącym palcem numer policji.

Przed i Po.

Miasto było inne po tamtym wrześniowym poranku, po eksplo­zjach, gigantycznych słupach dymu i zniknięciu dwóch budynków.

Nie da się ukryć, że życie w mieście się zmieniło. Mówiło się o sil­nym charakterze i determinacji nowojorczyków, którzy mimo wszystko starali się wrócić do codzienności, i to była prawda. Ale lu­dzie zawsze przystawali, ilekroć samoloty podchodzące do lądowa­nia na La Guardii leciały trochę niżej niż zwykle. Na ulicy szerokim łukiem obchodzili porzucone torby na zakupy. Nie dziwił ich widok żołnierzy czy policjantów w ciemnych mundurach, uzbrojonych w czarne karabiny maszynowe.

Parada z okazji Święta Dziękczynienia odbyła się bez zakłóceń, a już wielkimi krokami zbliżało się Boże Narodzenie i wszędzie kłę­biły się tłumy. Ale w tle świątecznej radości, jak odbicie w sklepo­wej witrynie z gwiazdkowymi dekoracjami, wciąż majaczył obraz dwóch wież, których już nie było; cień ludzi, którzy odeszli. I wszy­scy wciąż zadawali sobie pytanie: co teraz?

Lincoln Rhyme miał swoje Przed i Po, dlatego świetnie rozumiał tę

sytuację. Był czas, gdy potrafił chodzić i normalnie funkcjonować, po-

|   tem przyszedł czas, gdy nie mógł. Cieszył się doskonałym zdrowiem

I

i              13

i najspokojniej w świecie przeprowadza! oględziny miejsca przestęp­stwa, a minutę później belka złamała mu czwarty krąg szyjny, czyniąc z niego tetraplegika, sparaliżowanego niemal zupełnie od ramion w dół.

Przed i Po...

Są chwile, które zmieniają człowieka na zawsze.

Mimo to Lincoln Rhyme sądził, że jeśli człowiek zacznie je mito-logizować, wkrótce pokona go bieg wypadków. I zwyciężą jego wro­gowie.

Takie myśli snuł Rhyme w chłodny wtorkowy poranek, słuchając spikerki radia publicznego, która opanowanym, modulowanym gło­sem informowała o planowanej na pojutrze paradzie, po której miały nastąpić uroczystości i spotkania z udziałem rządowych oficjeli, choć według wszelkiej logiki powinny się odbyć w stolicy. Zwyciężyła jed­nak postawa solidarności z Nowym Jorkiem, więc ulice miasta wokół Wall Street zatarasują widzowie i demonstranci, znacznie utrudniając pracę wyczulonej na sprawy bezpieczeństwa policji. W ślady polity­ków poszli sportowcy: mecze, które zamierzano rozegrać w New Jer­sey, zaplanowano w Madison Square Garden - co z jakiegoś powodu miało być manifestacją patriotyzmu. Rhyme zastanawiał się z nutą sarkazmu, czy przyszłoroczny maraton bostoński też zostanie zorgani­zowany w Nowym Jorku.

Przed i Po...

Rhyme dochodził do przekonania, że on sam nie bardzo zmienił się Po. Owszem, zmianie uległ jego stan fizyczny - można rzec, że z jego horyzontu też coś zniknęlo. W gruncie rzeczy jednak pozostał tą samą osobą, jaką był Przed: policjantem i naukowcem, niecierpli­wym, odrobinę wybuchowym (no dobrze, czasem nieprzyjemnym), nieustępliwym i nietolerującym nieudolności i lenistwa- Nigdy nie udawał bezradnego kaleki, nie marudził, nie robił problemu ze swo­jego stanu (choć kiedy odwiedzał różne miejsca zbrodni, właściciele budynków lekceważący przepisy ustawy o niepełnosprawnych po­winni się przed nim mieć na baczności, jeśli nie zadbali o podjazdy dla wózków i odpowiednio szerokie drzwi).

Słuchając radia, zdenerwował się tym, że pewni ludzie w mieście rozczulają się nad swoim losem.

-              Zamierzam napisać list-oświadczyłThomowi.

Szczupły asystent, ubrany w ciemne spodnie, białą koszulę i gru­by sweter (w domu Rhyme'a przy Central Park West było kiepskie ogrzewanie i przedpotopowa izolacja cieplna), zerknął na swojego szefa, przerywając rozwieszanie świątecznych dekoracji. Rhyme nie bez szyderczej satysfakcji zauważył, że postawił miniaturową choin­kę na stole, pod którym jak na ironię czekał już nierozpakowany prezent: pudło jednorazowych pieluch dla dorosłych.

-              List?

Wyjaśnił mu swoją teorię, według której o patriotyzmie świadczy raczej spokojny powrót do codziennych zajęć.

14

~ Nie zostawię na nich suchej nitki. Chyba napiszę do „Timesa".

- To napisz - odparł Thom. Oficjalnie pełni! funkcję „opiekuna", uważał jednak, że przy Lincolnie Rhymie zasłużył sobie na określe­nie „święty".

Taki mam zamiar - oznajmił stanowczo Rhyme.

Doskonale... ale wiesz co?

Rhyme uniósł brew. Potrafił być niezwykle sugestywny, wyraża­jąc uczucia za pomocą jedynych części ciała, nad którymi zachował władzę: ramion, twarzy i głowy.

- Większość ludzi, którzy twierdzą, że zamierzają napisać list, wcale tego nie robi, a ci, którzy rzeczywiście piszą listy, bez gadania zabierają się do pracy. Nie rozgłaszają tego wszem wobec. Zwróciłeś kiedyś na to uwagę?

Dzięki za błyskotliwe spostrzeżenie z dziedziny psychologii,

Thom. Wiesz, że teraz nic mnie nie powstrzyma.

Doskonale - powtórzył asystent.

Używając panelu dotykowego, Rhyme podjechał wózkiem Storm Arrow do jednego z kilku dużych płaskich monitorów w pokoju.

- Polecenie, edytor tekstu - powiedział do systemu rozpoznawa­nia giosu przez umieszczony na wózku mikrofon.

Na ekranie posłusznie otworzyło się okno WordPerfect. - Polecenie, wpisz. „Szanowni państwo", średnik. Polecenie, no­wy akapit. Polecenie, wpisz. „Dowiedziałem się..."

Rozległ się dzwonek u drzwi i Thom poszedł otworzyć gościowi. Rhyme zamknął oczy, układając w myślach tyradę do świata, lecz przerwał mu głos:

Cześć, Linc. Wesołych świąt.

Aha, wzajemnie - odburknął Rhyme do wymiętego Łona Sellit-

ta, który ukazał się w drzwiach. Korpulentny detektyw musiał się

poruszać uważnie; w czasach wiktoriańskich pokój być może ucho­

dził za urokliwy salon, ale dziś był zastawiony sprzętem kryminali-

stycznym: upchano tu mikroskopy optyczne i elektronowe, chroma­

tograf gazowy, zlewki i stojaki laboratoryjne, pipety, szalki Petriego,

wirówki, odczynniki chemiczne, książki, czasopisma i komputery

-              oraz biegnące we wszystkie strony grube kable. (Kiedy Rhyme za­

czął prowadzić konsultacje kryminalistyczne w swoim domu, prądo-

żerne urządzenia często powodowały wysadzanie bezpieczników.

Rhyme prawdopodobnie zużywał tyle samo energii co reszta budy

ków w całym kwartale).

Polecenie, głośność, poziom trzeci. - Układ sterowania otocze­

niem posłusznie ściszył radio.

Chyba  nie jesteśmy jeszcze  w świątecznym  nastroju,  co?

- rzekł detektyw.

Rhyme nie odpowiedział. Wpatrywał sie w monitor.

-              Cześć, Jackson. - SeUitto pochylił się, by pogłaskać małego,

długowłosego psa zwiniętego w policyjnym pudle na dowody rzeczo-

we. Był to tymczasowy lokator Rhyme'a; jego była wia&i^,              ,

ka Thoma z Westport w stanie Connecticut, zmarła niedawno po dłu­giej chorobie. W spadku starsza pani zostawiła siostrzeńcowi mię­dzy innymi Jacksona, hawańczyka. Rasa, spokrewniona z biszonem kędzierzawym, pochodziła z Kuby. Jackson na razie zamieszkał z ni­mi, podczas gdy Thom miał się rozejrzeć za nowym domem dla psa.

Mamy paskudną sprawę, Linc - powiedział Sellitto, prostując

się. Zaczął zdejmować płaszcz, ale zaraz zmienił zamiar. - Jezu, ale

zimno. To dzisiaj jest rekordowy mróz?

Nie wiem. Nie przesiaduję przed Weather Channel. -Wciąż się

zastanawiał nad dobrym początkiem listu do gazety.

 

Paskudną - powtórzył Sellitto.

Rhyme posłał mu pytające spojrzenie.

Dwa zabójstwa, ten sam sposób działania. Mniej więcej.

-              Jest sporo paskudnych zabójstw, Lon. Dlaczego te mają być pa-

skudniejsze od innych? - Rhyme był w złym humorze, co często zda­

rzało się między kolejnymi sprawami. Spośród wszystkich przeciw­

ników, z jakimi miał okazję się zmierzyć, najgorsza była nuda.

Ale Sellitto pracował z Rhyme'em od lat i zdążył się uodpornić na zmienne nastroje kryminalistyka.

Dostałem wiadomość z Centrali. Góra chce do tej sprawy ciebie

i Amelię. Powiedzieli, że będą nalegać.

Och, nalegać?

Obiecałem, że ci tego nie powtórzę. Nie lubisz, kiedy ktoś na­

lega.

-              Mógłbyś przejść do konkretów „paskudnośti" tej sprawy, Lon?

Czy może żądam za wiele?

Gdzie Amelia?

W Westchester. Powinna niedługo wrócić.

Zadzwonił telefon detektywa, który gestem poprosił go o chwilę cierpliwości i odebrał. W trakcie rozmowy kiwał głową i robił notat­ki. Kiedy się rozłączył, spojrzał na Rhyme'a.

-              Dobra, a więc wygląda to tak. Wczoraj wieczorem albo w nocy

gość dorwał...

Gość? - spytał znaczącym tonem Rhyme.

Zgoda, nie wiemy, czy w grę wchodzi rodzaj męski czy żeński.

Płeć.

 

Słucham?

Rodzaj to pojęcie gramatyczne - wyjaśnił Rhyme. - Kategoria

decydująca o formach wyrazów w pewnych językach. Natomiast

płeć to pojęcie biologiczne związane z różnicami między męskim

a żeńskim organizmem.

-              Dzięki za lekcję gramatyki - mruknął detektyw. - Może mi się

przyda, gdybym kiedyś wystartował w teleturnieju. W każdym razie

gość dorwał jakiegoś biedaka i zabrał go nad Hudson, na przystań,

gdzie naprawiają łodzie. Nie wiemy dokładnie, jak to zrobił, ale

16

poaciąi jej

dość długo, bo straciła cholernie dużo krwi - ale w końcu puściła.

Ciało?

Jeszcze nie znaleźli. Szuka go straż przybrzeżna i ESU.

Mówiłeś o zabójstwach w liczbie mnogiej.

Zgadza się. Parę minut później dostaliśmy drugie zgłoszenie.

Żeby sprawdzić uliczkę w centrum przy Cedar, niedaleko Broad-

wayu. Sprawca dopadł tam następną ofiarę. Patrol znalazł faceta

skrępowanego taśmą i leżącego na plecach. Sprawca zawiesił mu

nad szyją żelazną sztabę - ważyła chyba dobrze ponad trzydzieści

kilo. Ofiara musiała ją podtrzymywać, żeby nie zmiażdżyła jej gar­

dła.

Trzydzieści kilo? W porządku, biorąc pod uwagę siłę, jakiej to

musiało wymagać, przyznam ci rację, że ofiara prawdopodobnie jest

płci męskiej.

Do pokoju wszedł Thom, niosąc kawę i ciastka. Sellitto, wiecznie walczący z nadwagą, najpierw poświęcił uwagę ciastku, postanawia­jąc zawiesić dietę na czas świąt. Gdy pochłonął połowę, otarł usta i ciągnął:

No więc ofiara podtrzymywała sztabę, może nawet długo, ale

w końcu nie dała rady.

Co to za jeden?

Niejaki Theodore Adams. Mieszkał niedaleko Battery Park.

Wczoraj wieczorem pod dziewięć jeden jeden zadzwoniła kobieta

i powiedziała, że była umówiona na kolację z bratem, który się nie

zjawił. To ona podała nazwisko. Sierżant z posterunku miał do niej

zadzwonić dzisiaj rano.

Lincoln Rhyme uważał, że ogólne opisy do niczego się nie przy­dają, musiał jednak przyznać, że słowo „paskudny" dobrze pasuje do sytuacji.

Podobnie jak słowo „intrygujący".

Dlaczego twierdzisz, że to ten sam sposób działania? - zapytał.

Sprawca zostawił w obu miejscach swoją wizytówkę. Zegary.

Zegary? Tykające zegary?

Aha. Pierwszy stał przy kałuży krwi na pirsie. Drugi obok gł

wy ofiary. Jak gdyby facet chciał, żeby ofiara widziała zegar. I chyba

słyszała.

Opisz je. Te zegary.

Wyglądały na staroświeckie. Nic więcej nie wiem.

To nie bomby? - W czasie „Po" każdy podejrzanie tykający do­

wód poddawano rutynowym badaniom, sprawdzając, czy nie zawiera

materiału wybuchowego.

Nie. Spokojna głowa, nie wybuchną. Ale odesłali je na Rod-

man's Neck, żeby sprawdzić, czy nie ma na nich jakichś środków

chemicznych albo biologicznych. Zdaje się, że to zegary tej samej

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin