002 Severusowi, Bastet.doc

(60 KB) Pobierz
Severusowi, w dniu urodzin

Severusowi, w dniu urodzin

(Bastet)

„To nie będzie dobry dzień.”
Mistrz Eliksirów wpatrywał się w kartę zawieszonego nad łóżkiem, ściennego kalendarza z nieskrywaną niechęcią i urazą. Gdyby widoczna na niej cyfra miała choć odrobinę taktu, już dawno by się zdematerializowała, rozpłynęła w nicości, zginęła i przepadła lub w ostateczności zmieniła orientację. Przestrzenną, rzecz jasna. Oczywiście, nawet gdyby dziewiątka obróciła się do góry nogami, to oznaczałoby to jedynie, że za trzy dni Severus będzie musiał przeżywać to samo. Chyba, że będzie miał szczęście i Voldemort go wcześniej wykończy. Profesor Snape pozwolił sobie na lekkie westchnienie i obdarzył almanach ostatnim pełnym wzgardy spojrzeniem, w płonnej nadziei, że ten nareszcie pojmie aluzję. Na uczniów zawsze działało. Niestety, kalendarz okazał się równie bezrozumny, co nieczuły, i nadal wisiał na ścianie, połyskując bezczelnie farbą drukarską. Severus z tłumioną irytacją zerwał stronę opatrzoną datą dziewiątego stycznia, zmiął ją w kulę i cisnął do stojącego przy biurku kosza na papiery. Nie trafił, ale to go akurat nie zdziwiło.

Laicy mogliby powiedzieć, że Mistrz Eliksirów zawsze ubiera się na czarno. W pewnym ograniczonym sensie mieliby rację, choć stwierdzeniu temu brakowało precyzji. Artystycznie uświadomieni upieraliby się zapewne, że skoro przyroda nie zna czystej bieli, to i rasowa, pozbawiona domieszek czerń powinna być jej obca. Oni myliliby się definitywnie. Rzecz była w istocie szalenie skomplikowana, wymagała wyćwiczonego oka i wyjątkowej wrażliwości na subtelne różnice w tonacji oraz, oczywiście, szczypty magii. Szafa Severusa Snape’a kipiała pełną gamą dwustu pięćdziesięciu sześciu odcieni czerni o różnym stopniu nasycenia, natężenia i połysku. Barwy grawitowały wdzięcznie w kierunku absolutnego mroku, osiągając po drodze wszelkie stadia pośrednie. Lśniący grafit, typowy dla ołówków. Kolor, który można dostrzec w chwili gdy ktoś znienacka zgasi światło. Czerń kruczych piór, zachwycająca ciemnobłękitnymi refleksami. Barwa godna czarnej dziury - dzięki niej szata wyglądała jak wyrwa w czasoprzestrzeni. Odcień, który mógłby ujrzeć człowiek, trafiony fortepianem spadającym z piątego piętra (miał w sobie głębokie, ukryte „brzdęk”). Tego szczególnego dnia Profesor Snape zdecydował się na zestaw, który pod względem kolorystyki osiągnął niemalże samo jądro ciemności. Wydawać by się mogło, że płaszcz pozostawi hebanowe smugi na wszystkich przedmiotach, o które się otrze.
Najprawdopodobniej czcigodne grono pedagogiczne i tak nie zrozumie przesłania, a nawet jeśli, to w następnej chwili postanowi je zignorować. Ale to nie powód, żeby nie podejmować prób.
Doprowadzając swój strój do perfekcji Mistrz Eliksirów rozważał jeszcze, czy by się jednak nie zabarykadować w prywatnej kwaterze. Wystarczyłoby parę solidnych zaklęć i kilka mebli słusznej postury. I, powiedzmy, ostrzeżenie o kwarantannie. Mógłby im powiedzieć, że znienacka dostał czarnej ospy, dżumy albo wścieklizny. Mógłby też udawać, że go nie ma. Czarny Pan miał przecież prawo wzywać go o dowolnej porze, więc dlaczego nie dziś?
Dlatego, że Voldemort aż za dobrze wie, jaki to dzień, i zdaje sobie sprawę z odczuć swego sługi, a złośliwością przewyższa go o głowę. Poza tym i tak by nie uwierzyli. Uznaliby, że jak zwykle musi się alienować, wyróżniać, reagować inaczej niż wszyscy normalni obywatele i udowadniać, że genetyka nie czyni człowieka. Standard.
Cóż, nie da się ukryć, że dziewięćdziesiąt procent populacji na jego miejscu obudziłoby się w szampańskim nastroju, obrzuciło kalendarz rozkochanym spojrzeniem, po czym promieniałoby ze szczęścia, przyjmując powinszowania, laurki, całuski (i biada temu, kto ośmieliłby się o nich zapomnieć). Ale Mistrz Eliksirów sobie tego wszystkiego nie życzył. Nikt nie świętował urodzin małego Severka, więc i dorosły Severus nie widział powodów, by obchodzić to święto. Nie potrzebował namiastek. Ironia sytuacji polegała na tym, że choć co roku całe ciało pedagogiczne Hogwartu zgodnym chórem życzyło mu spełnienia marzeń, to akurat tej jednej zachcianki spełnić nie chciało.
Wchodzącego do Wielkiej Sali Severusa uderzyła niewielka zmiana wystroju. Przed stołem nauczycielskim ustawiono podwyższenie, na którym usadowił się bardzo przejęty hogwarcki chórek. Profesor Flitwick na próżno usiłował zwrócić na siebie uwagę rozgadanej trzódki. Uczniowie nerwowo poprawiali szaty, strzepując z nich niewidoczne pyłki i prostując zmarszczki, kartkowali nuty i wymieniali plotki, wychylając się ze swoich miejsc, szepcząc gorączkowo, chichocząc i robiąc wokół siebie zdecydowanie więcej zamieszania, niż było potrzeba. Najmłodsza śpiewaczka zeskoczyła w pewnym momencie z ławki z zamiarem przekazania niezwykle ważnej nowiny koleżance stojącej na drugim końcu szeregu, po czym zamarła na widok nauczyciela eliksirów, upuściła ropuchę, zachłysnęła się powietrzem i pisnęła z podekscytowaniem: „Już jest, już jest!” Wśród chórzystów się zakotłowało. Przez jedną, koszmarną chwilę Severus miał wrażenie, że Albus Dumbledore postanowił zafundować mu nieśmiertelne „Sto lat” w wykonaniu muzykalnej części Hogwartu. Na szczęście jednak chór ograniczył się do nieoficjalnego hymnu szkoły, który tym się różnił od oficjalnego, ze jego tekst zawierał nieco więcej sensu, śpiewano go na jedną melodię, a przy tym miał miły dla ucha, niepokojący, lekko gotycki posmaczek. Przyjemnie było spojrzeć na żarliwe, młode twarze i pociemniałe z przejęcia oczy, zwrócone na wejście do sali, jakby tam upatrywały owej zbliżającej się nikczemności, zapowiadanej w pieśni. Czyste, dźwięczne głosy przeplatały się wdzięcznie, wznosiły na wyższe rejestry i spływały dreszczem po plecach. Kojące tony celtyckiej harfy mieszały się z mistycznym zaśpiewem skrzypiec, radosnym śmiechem fletu, rytmicznym mruczeniem bodhranu, szkolonym rechotem dorodnych ropuch i trelem pojedynczego skowronka. Hogwarcka orkiestra nie widziała powodów, dla których miałaby się ograniczać jedynie do zwyczajnych instrumentów. Dźwięk to dźwięk. Mistrz Eliksirów zmierzył rozśpiewanego ptaszka zimnym spojrzeniem, co sprawiło, że ten znienacka zafałszował, speszył się i zamilkł ostatecznie, mimo gorączkowych sygnałów dawanych mu przez profesora Flitwicka. Tymczasem uczniowie wzięli ostatnią wysoką nutę, po czym staccato oznajmili, że „złego się wydarzy coś”. W innej szkole wygłaszanie podobnych przepowiedni w dniu czyichś urodzin mogłoby zostać uznane za nietakt. W Hogwarcie jednak ponure proroctwa były niemalże elementem folkloru i przydawały uczelni nieco baśniowego charakteru. Chórzyści niemal jednocześnie zatrzasnęli nuty, zeskoczyli z podwyższenia i rozpierzchli się, nie czekając nawet na oklaski, a Severus przygotował się na zmasowany atak. Rzeczywiście, kiedy tylko podszedł do stołu nauczycielskiego, czcigodne grono pedagogiczne rzuciło się składać mu życzenia. Kątem oka zauważył jeszcze, że naburmuszony skowronek opuszcza salę, a potem na wizji pojawiło się futro Hagrida i przesłoniło mu świat cały. Gajowy Hogwartu jak zwykle podjął próbę zgruchotania jubilatowi kręgosłupa pod pretekstem czułego uścisku. Pozostali nauczyciele na szczęście zdawali sobie sprawę, ze nawet urodziny nie usprawiedliwiają przytulania Mistrza Eliksirów i ograniczyli się do słownych wyrazów sympatii.
„Bo uwierzę.”
Hagrid usunął się w samą porę, by Severus mógł dostrzec wchodzącą do jadalni nadąsaną Krukonkę, strzepującą z szaty szare piórka. Dziewczynka rzuciła nauczycielowi spojrzenie spode łba. Jeden - zero dla Mistrza Eliksirów.
- Ekhm, tak więc Severusie – zaczął Albus Dumbledore z lekkim zakłopotaniem. – Otóż, muszę ci niestety powiedzieć... Widzisz, w tym roku... To znaczy mieliśmy mały problem...
Severus obdarzył pryncypała zdumionym spojrzeniem, zastanawiając się, jakie wydarzenie skłoniło go do speszonego dukania. W następnej chwili w drzwiach Wielkiej Sali powstało małe zawirowanie, po czym do stołu nauczycielskiego dobiła ostatnia członkini kadry z dziarskim okrzykiem:
- Już, już jestem! Mam nadzieje, że zdążyłam. Nie musieliście na mnie czekać?
- Ależ skąd – dyrektor najwidoczniej odetchnął z ulgą i rozpromienił się wyraźnie. – Jesteś, moja droga, w samą porę.
Podobno każda rzecz w przyrodzie ma swoje przeciwieństwo. Pech Severusa Snape’a polegał na tym, że jego własne pracowało w Hogwarcie. Aurora Sinistra. Jak zawsze pogodna i roześmiana. Gdyby epikureizm można było uwidocznić, to wyglądałaby jak fontanna – radość życia przepełniała ją tak, że niemalże wylewała się uszami. Jak zawsze niezmieszana i niewzruszona. Była jedną z nielicznych osób, na których anty-charyzma Mistrza Eliksirów nie wywierała żadnego wrażenia. Co więcej, ona jedna ośmielała się z niego kpić w żywe oczy. Zapewne sądziła, że skoro są prawie równolatkami, to może sobie pozwalać. Jak zawsze elegancka, jeśli nie liczyć fryzury i oprawek okularów. Włosy nauczycielki były zgodnie z tradycją lekko rozwichrzone, co sprawiało, że wyglądała nie jakby przyszła, ale jakby ją przywiało. Okulary zaś ozdobione zostały drobnymi gwiazdkami, które miały być zapewne uroczą, małą aluzyjką do wykładanego przez nią przedmiotu. Jak zawsze spóźniona. Oraz obarczona sporych rozmiarów pudłem, przewiązanym srebrno-zieloną kokardą. O zgrozo.
Za każdym razem, kiedy zbliżały się urodziny któregoś z nauczycieli, członkowie grona pedagogicznego wyłaniali jednego przedstawiciela, który pobierał fundusze z konta szkoły i zajmował się kupnem odpowiedniego prezentu. Od czasu, gdy przestano powierzać to zadanie profesorowi Jonesowi (który z reguły o nim zapominał albo nabywał jakieś mugolskie dziwo niewiadomego przeznaczenia), system działał bez zarzutu. Z małym wyjątkiem. Urodziny Mistrza Eliksirów zawsze stanowiły pewien problem. Na podstawie wieloletnich doświadczeń członkom kadry nauczycielskiej Hogwartu udało się ustalić, że Severus:
- nie włoży szaty w kolorze innym niż czarny,
- ani żadnej innej części garderoby niedostosowanej do jego upodobań kolorystycznych,
- nie gustuje w odzieży mugolskiej,
- zwłaszcza w krawatach, które uważa za przejaw szczytowego otępienia umysłowego („Co można powiedzieć o kimś, kto zaczyna dzień od zawiązania sobie pętli na szyi?”)
- nie będzie nosił skarpetek w optymistyczne wzorki,
- nie nadaje się na właściciela żywego inwentarza („To miało być zwierzątko domowe? Cóż za nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Byłem pewny, że wspominałem wam, iż do tego eliksiru potrzeba akurat...”)
- ani na hodowcę roślin ozdobnych,
- ani żadnych innych roślin,
- nawet jeśli kaktusy wydzielają szkodliwe dla otoczenia jony dodatnie, to i tak nie mogą konkurować z zabójczymi fluidami wydzielanymi przez Mistrza Eliksirów,
- nie potrzebuje poduszek w kolorowych poszewkach, ciepłych i miłych w dotyku kocy, obrazków z pejzażami wiejskimi tudzież innych przedmiotów mających z założenia przemienić loch w przytulne gniazdko,
- "Zatem dziękuję, Pomono, ale nie",
- nie lubi słodyczy,
- więc jeśli mieliście nadzieję, zobaczyć go ssącego cukrowe pióro, to przykro mi, nie w tym życiu,
- wody kolońskiej używa – jak mu się skończy spirytus, do doraźnej konserwacji preparatów*,
- zna, posiada i przeczytał wszystkie dostępne książki na temat czarnej magii, obrony przed nią, eliksirów, składników eliksirów, wszelkich dziedzin pokrewnych i nie tylko,
- a podarowanie mu książki na temat gospodarstwa domowego to naprawdę kiepski dowcip.
W związku z powyższym listę przedmiotów nadających się na prezent dla Mistrza Eliksirów zawężono drastycznie i po wielu burzliwych dyskusjach ustalono, że jedynym rozsądnym podarkiem będą elementy Zestawu Alchemicznego Mistrza Solvensa.
Flavus Solvens mógłby zostać największym żyjącym alchemikiem, gdyby nie to, że bardziej niż szukanie prawdy jasnego płomienia i nowych, nieodkrytych dróg, interesowało go zbijanie majątku. W związku tym eksperymenty, przygotowywanie sekretnych eliksirów i zgłębianie tajemnic sztuk alchemicznych pozostawił innym, a sam zajął się ułatwianiem im pracy. Trzeba przyznać, że miał do tego smykałkę. Spod jego ręki wychodziły znakomite i cieszące się wielkim uznaniem destylatory, ekstraktory i inne sztuczki do warzenia, od banalnych kociołków po skomplikowane maszyny, których nazwy były zrozumiałe i wymawialne tylko dla wtajemniczonych. Co roku na rynku pojawiał się nowy wynalazek opatrzony tytułem „Z.A.M.S. – element nr XX”. Hogwarckim nauczycielom zdecydowanie uprościło to życie. Przez parę ostatnich lat Severusowi wręczano pudła wypełnione laboratoryjnym szkłem, a on przyjmował je z ukłonem i krzywym uśmiechem, mającymi zapewne oznaczać, że Mistrz Eliksirów cieszy się jak chłopczyk, który właśnie dostał kolejny wagonik do swej ukochanej kolejki. Co ciekawe – rzeczywiście tak było. W zaciszu swych lochów Severus pracowicie zestawiał ze sobą kolejne elementy sprzętu laboratoryjnego. Laikom mogłoby się wydawać, że próbuje on oddać jedyny w swoim rodzaju hołd surrealizmowi przy pomocy dmuchanego szkła. Dla niewtajemniczonych wszystkie te utensylia mogły wyglądać jak jakaś zwariowana klatka dla chomików. Dla profesora Snape’a wyglądały jak nieskończone możliwości. I tym też były. Może parujący kociołek ma w sobie czar, ale za to dobrze dobrany zestaw szklanych rurek ma potencjał. Gdyby na przykład Mistrzowi Eliksirów przyszła ochota na pędzenie bimbru, to bez trudu mógłby wprawić całą kadrę nauczycielską w stan permanentnego upojenia alkoholowego.
Najwyraźniej jednak ta sielanka nie mogła trwać wiecznie. Severus wpatrywał się w pudło w ramionach Aurory z uczuciem, że cytoplazma we wszystkich komórkach jego ciała zaczyna wrzeć. Wielki Merlinie, więc to już. Tym razem nie wytrzyma i przyłoży komuś Avadą między oczy. Kto pozwolił tej ucieleśnionej perfidii, temu namacalnemu dowodowi na to, że człowiek - a przynajmniej kobieta - pochodzi od małpy, wybrać dla niego prezent urodzinowy? Zresztą, co za pytanie. Z pewnością była to ta sama osoba, która zatrudniła tego nieopierzonego podlotka, ten żywy syndrom Piotrusia Pana, to bezczelne, temperamentne, nieznośne podfruwajło na stanowisku nauczycielki astronomii.
„Albusie Dumbledore, kiedyś się doigrasz.”
- Nie otworzysz? – Aurora wpatrywała się w solenizanta ze słodkim i niewinnym uśmiechem na twarzy oraz z chochlikowatymi błyskami w oczach.
Severus zgrzytnął zębami i w głębi duszy postanowił sobie, że nie da jej tej satysfakcji. Otworzy to pudło z kamiennym spokojem, nawet jeden mięsień mu przy tym nie drgnie. I jeszcze im wszystkim podziękuje, a jej w szczególności. A potem najprawdopodobniej znajdzie sposób, żeby wytruć całą szkołę. Niektórzy po prostu nie tolerują arszeniku.
Co to będzie? Homunkulus w słoiku, dla towarzystwa? Puszysty króliczek miniaturka? Nadmuchiwana kaczka z wetkniętym w dziób świstoklikiem na Wyspy Wielkanocne? Roczny zapas kanarkowych kremówek produkcji rodzimej? Wielki, pluszowy niedźwiadek z czułymi ślepiami i kokardą? Ta kobieta byłaby zdolna nawet do tego. I to wcale nie dlatego, iż uważała, że Severus jest zamkniętym w sobie, zgorzkniałym mężczyzną, któremu potrzeba odrobiny ciepła. Nie, takie motywy mogłyby kierować Poppy, Pomoną, nawet Bathshebą. Ale Aurora zrobiłaby to z czystej przekory. Na wszystkich bogów, ona byłaby w stanie zamówić olbrzymi, lukrowany tort, z którego wyskoczyłby Gilderoy Lockhart w liliowej szacie i odśpiewał „Happy Birthday”, gdyby tylko przypuszczała, że Snape’a to zdenerwuje, zbulwersuje, rozjątrzy lub zbije z pantałyku, a najlepiej to wszystko naraz.
Srebrno-zielona wstążka spłynęła na podłogę, wijąc się w wężowych splotach. Papier rozdarł się z pełnym wyrzutu szelestem. Pokrywa pudła odskoczyła. Kilka kolorowych, styropianowych farfocli natychmiast skorzystało z okazji i wymknęło się na wolność. Hogwarccy nauczyciele pochylili się i wyciągnęli szyje, niechybnie ciekawi, co też ta sól w oku Mistrza Eliksirów w osobie Aurory Sinistry wymyśliła. Czekało ich spore zaskoczenie. Severus odgarnął dłonią barwny, styropianowy drobiazg, stanowiący zabezpieczenie i wypełnienie, i zamarł. Zdumienie, jakby bez woli właściciela, wymknęło się spod kontroli i wypłynęło na jego twarz. Po chwili sięgnął dłonią i wyłowił z pudła niewielki kartonik z napisem „Z.A.M.S. – element nr 31”.
- Wszystkiego najlepszego! – Aurora Sinistra zaszczebiotała radośnie.

- Ale wytłumacz mi, dlaczego... – Minerwa McGonagall przerwała gwałtownie, gdy jeden z zielonych krążków zsunął jej się na oko.
Nikt się chyba nie spodziewał, że nauczycielka transmutacji zostanie najlepszą przyjaciółką Aurory Sinistry. Można by pomyśleć, że dzieli je przepaść – za sprawą różnicy wieku, charakterów, usposobień i sympatii domowych. Lecz Profesor McGonagall niejednym potrafiła człowieka zaskoczyć. Dla przykładu – nikt raczej nie przypuszczał, że dba o urodę. Tymczasem nie dość, że obie kobiety rozumiały się doskonale, to jeszcze wieczory piękności połączone z ploteczkami stały się ich cotygodniowym zwyczajem. Co prawda, chwilowo Minerwa z zieloną maseczką z pokrojonych w plasterki gumochłonów na twarzy nie wyglądała szczególnie pięknie, ani nawet piękniej niż zazwyczaj, ale Aurora była pewna, że końcowy efekt będzie tego wart.
- No więc wytłumacz mi – nauczycielka transmutacji uporała się wreszcie z pośmiertnymi szczątkami sałatożercy i wróciła do przerwanej myśli – czemu tak nalegałaś, żeby to tobie w tym roku powierzyć wybór prezentu? Przecież Zestaw Alchemiczny mógł mu kupić każdy z nas. Spodziewaliśmy się, że ty wymyślisz coś bardziej niezwykłego? – Niedokończone pytanie zawisło w powietrzu.
- Zemsta – Aurora uśmiechnęła się jak kot nad spodeczkiem śmietanki, chlapiąc nogami w pełnym kolorowej piany basenie. – Severus wszystkich wokół doprowadza do rozstroju nerwowego. Może nic nie robić, a i tak emanuje taką subtelną złośliwością, że każdy od razu się zastanawia, co on knuje. Nawet jak jest miły, to w taki sposób, że człowiek boi się sprawdzić, co ma za plecami. Uznałam, że najwyższa pora odpłacić mu tą samą monetą.
- I dlatego kupiłaś mu Zestaw Alchemiczny? – Minerwa zawiesiła głos w oczekiwaniu i poruszyła lekko brwiami, co sprawiło, że dwa gumochłonowe kółeczka obsunęły się i spadły – jedno na jej podołek, drugie za dekolt.
- Nie, Minerwo – Aurora udzieliła odpowiedzi na niewypowiedzianą wątpliwość. – To naprawdę jest Zestaw Alchemiczny. Prawdziwy. Normalny. W pełni funkcjonalny. Wcale przy nim nie majstrowałam. Mnie zależało wyłącznie na tym, żeby Severus dowiedział się, że w tym roku to ja wybierałam dla niego prezent. Nawet specjalnie się dziś spóźniłam, żeby na pewno to do niego dotarło.
Dwa zielone plasterki po raz kolejny klapnęły na kolana Minerwy, plamiąc jej szlafrok zielonym sokiem. Nikt nie potrafił tak unosić brwi jak nauczycielka transmutacji. Człowiek nie mógł się powstrzymać, żeby nie zacząć się przed nią tłumaczyć.
- Nie rozumiesz? - Aurora roześmiała się beztrosko. - Pomyśl, skoro nawet ty sądziłaś, że to jakiś podstęp, to co dopiero ten podejrzliwiec, Severus. Ten paranoik nigdy w życiu nie uwierzy, że byłabym w stanie kupić mu najzwyklejszy Zestaw Alchemiczny. Do końca życia będzie się zastanawiał, gdzie tkwi haczyk.

Mistrz Eliksirów ogarnął pokój uważnym spojrzeniem. Po namyśle ostrożnie przesunął biurko pod ścianę, a w przeciwległym kącie ustawił wygodny fotel i mały stolik do kawy. Potem usunął z pomieszczenia pozostałe sprzęty. Nie było ich wiele – w końcu był to jedynie gabinet, a życie Severusa koncentrowało się raczej w pozostałych pokojach – prywatnej pracowni i dormitorium, które służyło jednocześnie za bibliotekę. W tej komnacie mógł sobie pozwolić na minimalizm i pokazowy ascetyzm. Na chwilę zniknął w drzwiach sypialni, po czym wrócił, piastując w ramionach kilka fałszoskopów, zabranych z klasy obrony przed czarną magią. Rozmieścił urządzenia na podłodze, wyłowił jedno z nich i potrząsnął nim przy uchu, a następnie obrzucił wszystkie podejrzliwym wzrokiem. Bączki milczały wymownie. Mistrz Eliksirów prychnął gniewnie i zajął się ustawianiem barier ochronnych w poprzek pokoju. Po chwili zastanowienia dodał jeszcze kilka przydatnych zaklęć alarmujących. Z wahaniem umieścił na gzymsie kominka dzban wypełniony proszkiem Fiuu. Miał nadzieję, że nie będzie musiał rejterować w tak haniebny sposób, ale nigdy nic nie wiadomo. Zatrzymał się na moment, postukując różdżką o udo, po czym zajrzał do laboratorium, wrócił i ulokował na blacie stolika solidny młotek. Czary czarami, ale czasem rękodzieło jest niezastąpione. Na koniec przyniósł sobie z dormitorium koc i poduszkę i umościł się wygodnie na fotelu. Wyciągnął nogi przed siebie, skrzyżował ramiona i przybrał pogardliwy wyraz twarzy. Był zawodowcem. Na blacie biurka, znajdującym się na linii jego wzroku, stał rozpakowany już prezent urodzinowy. Szklane rurki, probówki, flaszeczki i inne trudne do zidentyfikowania utensylia pobłyskiwały leniwie w półmroku. Severus Snape był pewien, że w którymś momencie to ustrojstwo zrobi coś głupiego. Zacznie śpiewać, puszczać bańki mydlane, samo z siebie produkować jabłecznik, zamieni się w gumową kaczuszkę albo zabulgocze i wysunie z jednej ze szklanych szyjek flagę z napisem „Bum!”. A wtedy...
Będzie gotów.

Koniec

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin