2 Powrót Podróżnego.rtf

(233 KB) Pobierz
Napisał: Leszek

Napisał: Leszek

 

Powrót Podróżnego

Prolog

23 lipca 1948. Great Hangleton - Anglia

Simon Sinclair nigdy nie lubił pośpiechu. Skłonności takie miał od dziecka – wszyscy jego znajomi byli więc niezwykle zaskoczeni faktem, iż po ukończeniu gimnazjum zdecydował się wstąpić do policji. Spełniał co prawda wszystkie kryteria – miał ponad 6 stóp wzrostu, lotny i żywy umysł i wyraźną niechęć do łamania prawa. W zabawach w policjantów i złodziei trzeba jednak dość szybko biegać – a głównie taka wiedzę o pracy stróżów prawa mieli znajomi i krewni Simona. Na szczęście, poza okresem rekruckim w szkole policyjnej, który pozostał w pamięci Sinclaira jako jedno pasmo udręk, nigdy w trakcie zawodowej kariery nie zmuszano go do większego wysiłku fizycznego. No, może jeszcze w trakcie wojny, kiedy pracował w kontrwywiadzie. Ale tam co najwyżej biegał z pokoju do pokoju.
Zaraz po wojnie i demobilizacji Sinclair powrócił do policyjnych zajęć. Awansował nawet na szefa komisariatu. Wprawdzie Great Hangleton nie było metropolią – ot, jeden kościół, kilka pubów, apteka, parę sklepów i kilkaset domów. Ale do najbliższego dużego miasta, jakim było Blackpool nie było wcale tak daleko, więc jeśli ktoś lubił wielkomiejskie rozrywki, mógł tam dotrzeć koleją w kilkadziesiąt minut. A Simon nie lubił wielkich miast. Tu, na prowincji było o wiele spokojniej. Aż do dzisiejszego ranka. Kilkanaście minut przed południem mieszkańców miasteczka niezwykle zdumiał fakt, iż “pan komisarz” – jak miedzy sobą nazywali Sinclaira, ile sił w nogach biegnie w stronę posterunku, trzymając w garści czapkę... Już z daleka wołał do dyżurnego posterunkowego o wywołanie połączenia telefonicznego z szefem okręgu w Blackpool...

25 lipca 1948. Home Office (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych). Londyn

Harald Weasley dobiegł już chyba kresu kariery – tak przynajmniej sądził od kilkunastu miesięcy. Po latach łapania czarnoksiężników, a później dowodzenia nimi w Departamencie Tajemnic przesunięty został do mugolskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, jako łącznik ze światem czarodziejów. Dla kogoś przyzwyczajonego do codziennej aktywności posada ta była równie atrakcyjna, jak obserwowanie farby schnącej na ścianie. Nudził się setnie i każdego dnia odliczał dni, pozostałe do emerytury. Kłopot w tym, że było ich jeszcze bardzo dużo...
Od ponurych rozmyślań oderwał go dzwonek telefonu. Dyżurna telefonistka poinformowała go, iż pragnie z nim rozmawiać jakiś gentelman o nazwisku Sinclair.
- Harald Weasley, słucham. – nawet zwykła rozmowa telefoniczna była niesłychaną rozrywką. Zamierzał ją ciągnąc tak długo, jak się tylko da. – W czym mogę panu pomóc, panie.... hmm...
- Sinclair, sir. Simon Sinclair. Pracowaliśmy w czasie wojny w jednej instytucji... no, przez jakiś czas. Pan był tam oficerem łącznikowym, a ja pracowałem w sekcji niemieckiej.
Weasley zastanowił się przez chwilę. W czasie wojny był szefem Wydziału Uderzeniowego Departamentu Tajemnic, ale pod sam koniec, trafił do mugolskiego kontrwywiadu, jako oficer łącznikowy ( - Na odpoczynek, zasłużył pan na to – tak mu wtedy powiedział Redgrave. Dziś już miał serdecznie dość takiego odpoczywania).
- Taak. Pamiętam – skłamał Weasley. – Ale w czym mogę pomóc?
- Widzi pan... To nie jest proste. Zwłaszcza na telefon. Ale spróbuję... Jestem komendantem posterunku policji w Great Hangleton, to niedaleko Blackpool. Przedwczoraj rano zgłoszono nam zgon trojga szanowanych obywateli pobliskiej wioski. Myślę, że ich zamordowano – ale to wszystko jest bardzo dziwne. Wie pan – oni nie odnieśli żadnych obrażeń... Raport koronera jest zdumiewający. I do tego skojarzyło mi się to nazwisko... Widziałem je kiedyś na teczce z dokumentami, które przenosiłem z pana biura do mojego szefa w MI 6. Więc postanowiłem odnaleźć pana, bo tylko o panu wiem, że jest pan... powiedzmy.... magiem....
- Czarodziejem, panie Sinclair. Tak przynajmniej my mówimy. Ale nadal nie rozumiem do końca, dlaczego przyszedłem panu do głowy. Zdaje się, że zbrodnia zabójstwa nie jest zarezerwowana dla osób ze świata magii? Jak brzmiało to nazwisko, o którym pan wspomniał? I kto je nosi?
- Nosił, panie Weasley. Ostatni potomkowie tego rodu leżą właśnie w kostnicy w Blackpool, jak mniemam. Riddle, sir. Państwo Riddle z Little Hangleton i ich jedyny syn.

ROZDZIAŁ I

25 lipca 1948. Kwatera główna aurorów. Ministerstwo Magii. Londyn.

Alastor Moody nie miał czasu na nudę. Służba, która pełnił wypełniała mu niemal cały świat. Wojna, którą kilka lat temu toczono zarówno w niemagicznym, jak i czarodziejskim świecie spowodowała u wielu ludzi rozluźnienie tego, co czasami nazywano “kręgosłupem moralnym”, a co sam Moody nazywał po prostu “uczciwymi zasadami”. Przestępczość rosła w zastraszającym tempie i dla każdego aurora było bardzo wiele pracy – a już dla tak zdolnych, jak Moody, było jej aż za dużo.
Od wczoraj siedział właśnie nad nową, dziwną sprawą. Zlecił mu ja osobiście nowy szef – mianowany niedawno kierownikiem sekcji aurorów Departamentu Przestrzegania Prawa Bartemiusz Crouch. Były asystent premiera wspinał się błyskawicznie po szczeblach kariery. Trzeba przyznać, że ciężko na to pracował. Zwykle przybywał do ministerstwa pierwszy, a wychodził ostatni. Nie miał zupełnie prywatnego życia. Jak mawiał czasami, w rzadkich chwilach szczerości, na rodzinę przyjdzie czas – za klika, może kilkanaście lat. Moody w tym ostatnim zgadzał się z nowym szefem. Podzielał również jego niechęć do czarnej magii i ogólnie do łamania prawa. Czasami tylko różnili się co do metod zwalczania tego zjawiska.
Sprawę zlecono mu ze względu na dodatkowe wiadomości, jakie posiadał jeszcze z dawnych czasów. Trudno byłoby znaleźć drugiego aurora, który tak dobrze jak Moody znałby miejsce popełnienia przestępstwa. A było ono dość szczególne. Podobnie jak okoliczności jego popełnienia i fakt, że nie do końca wiadomo było, czy w ogóle doszło do złamania prawa. To ostatnie mogła stwierdzić z pewnością tylko jedna osoba, auror właśnie na nią czekał. Był to jego stary przyjaciel i choćby ze względu na ten fakt Moody wyczekiwał umówionej pory z wyraźną niecierpliwością.
Słysząc pukanie do drzwi Moody położył na stół różdżkę, którą do tej pory polerował i zahuczał – Proszę !
Do pokoju wszedł czarodziej w długiej szacie, ze spiczastym kapeluszem na głowie. Długa broda sięgała mu piersi, na haczykowatym nosie nosie błyskały szkła okularów bez oprawy.
- Witaj, Alastorze. Co skłoniło cię do zaproszenia mojej osoby w tak dziwne miejsce? Przyznasz, że dla nauczyciela dbającego o swoja reputację, kwatera główna aurorów to dość podejrzany lokal?
- Na pewno – przyznał gospodarz. – Problem w tym, że o ile wiem, niespecjalnie przejmujesz się swoją opinią, Albusie.
Obaj roześmieli się i uścisnęli sobie ręce. Chwilę później gość – nauczyciel transmutacji i zastępca dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart Albus Dumbledore siedział naprzeciwko Moody’ego z kubkiem herbaty w ręku.
- Gdzie spędzasz wakacje, Albusie? Mieliśmy kłopoty ze zlokalizowaniem cię. Sowa, która wysłaliśmy z wiadomością, wróciła krańcowo zmęczona.
- Jak najdalej od Anglii, Alastorze. Wiesz, że lubię słońce i ciepło. To dobre dla starych kości. W południowej Afryce jest takie miłe, ciche miejsce tuz nad morzem... Prawdę mówiąc, dziwię się, że twoja sowa w ogóle mnie odnalazła. List, który przyniosła, był jednak tak intrygujący, że postanowiłem na kilka dni przerwać wylegiwanie na piasku i przyjechać na Wyspy. Napisałeś, że coś zdarzyło się w Hogwarcie, być może doszło do przestępstwa. Od kiedy aurorzy zajmują się szkolnymi wybrykami, nawet tymi dość... hmm... poważniejszymi?
Moody oparł się łokciami o blat biurka i spojrzał wprost w oczy przyjaciela.
- Nie chodzi o szkolny wygłup. Podejrzewamy, że ktoś włamał się do twojej komnaty, Albusie. A ściślej mówiąc, do tej części, w której przechowywane są rzeczy należące kiedyś do pana Gindewalda i przywiezione przez nas z Niemiec. Sam mówiłeś, że zaklęć, które założyłeś na wejścia do tego pomieszczenia, nie jest w stanie przełamać żaden uczeń.
- Czy coś zginęło? – Dumbledore wyraźnie spoważniał. Wyprostował się na krześle i patrzył na aurora z uwagą.
- A tego właśnie nie wiemy. Nie wszystko zostało przecież skatalogowane. Te przyrządy..., no te wszystkie rzeczy są nieco dziwne... Prawdę mówiąc, większość z nas nie wiedziałaby do czego służą, nawet gdyby potknęła się o nie. Tylko ty możesz stwierdzić, czy wszystko jest na miejscu. Teraz twojej komnaty pilnuje trzech aurorów. Nie powiem, aby pan Dippet był tym zachwycony, ale zgodził się na ich obecność w Hogwarcie. Szkoła jest zresztą prawie pusta. Uczniowie na wakacjach, nauczyciele, jak ty, na urlopach...
Przez otwarte okno wleciała nagle do pokoju szara sowa. Upuściła na biurko zwitek pergaminu i nie czekając na reakcję odbiorcy wyleciała, łopocząc skrzydłami. Moody rozwinął list, szybko przebiegł oczami po rządkach liter.
- Nie uwierzysz, Albusie, kto to napisał. Nasz stary znajomy, Harald Weasley. Zaprasza do siebie na pilną rozmowę. Dasz wiarę, że potrzebuje pomocy aurora do śledztwa w sprawie morderstwa wśród mugoli?
- O ile wiem, takimi sprawami zajmuje się policja. – zdziwił się Dumbledore.
- Harald pisze, że chodzi o konsultacje. Zdziwiła go pewna zbieżność ze sprawą, którą zajmowaliśmy się kilka lat temu. Chodzi o nazwisko ofiar. Takie samo, jakie nosił nasz Podróżny.
Dumbledore milczał przez chwilę. Błękitne oczy patrzyły na wprost, widać było, że nauczyciel intensywnie kojarzy fakty.
- Najlepszy uczeń w historii Hogwartu... – mruknął pod nosem. - ... I spuścizna po Grindewaldzie. Wychowanek sierocińca, a teraz zabici o nazwisku Riddle... Wiesz, Alastorze, chyba naprawdę warto odwiedzić drogiego Haralda. W ostatnim liście do mnie napisał, że pracuje gdzieś w mugolskim ministerstwie i strasznie się nudzi. Powinien ucieszyć się z naszej wizyty...
25 lipca 1948. Home Office. Londyn.

Wizyta dwóch czarodziejów w mugolskim ministerstwie musiała oczywiście być poprzedzona zmianą stroju. Dumbledore użył zaklęcia transmutującego szaty swoje i Moody'ego w niezbyt może modne, ale wyglądające zupełnie niewinnie garnitury. Podczas przemarszu przez korytarze instytucji uwagę urzędników przyciągała jedynie długa broda wyższego z petentów.
- Uff, wreszcie na bezpiecznym terenie - sapnął z ulgą Dumbledore, siadając na fotelu w gabinecie Weasleya. Moody zajął sąsiedni fotel, przedtem zabezpieczając drzwi zaklęciami zapewniającymi bezpieczeństwo zarówno przed podsłuchaniem rozmowy, jak i wizytą jakiegoś intruza. Weasley, ucieszony z wizyty, będącej atrakcyjnym przerywnikiem dla biurowej nudy wezwał z przepastnego biurka imbryk z herbatą, ciasteczka i butelkę Ognistej, otoczoną trzema szklaneczkami. Przez chwilę rozmawiali o swoich losach od ostatniego spotkania (Harald i Albus nie widzieli się od 1945 roku). Rozmowa szybko przeszła jednak na właściwe tory. Weasley opowiedział o telefonie od Sinclaira.
- No cóż, tak naprawdę niewiele wiemy - podsumował gospodarz gabinetu. Wydaje mi się, że jak najszybciej powinniśmy udać się do Little Hangleton i dokonać oględzin miejsca zbrodni. Przydałoby się porozmawiać z tym Sinclairem twarzą w twarz. Może są jacyś świadkowie, może śledztwo posunęło się już dalej. Prawdę mówiąc, powiadomiłem już Croucha o tej sprawie i poprosiłem o oddelegowanie ciebie, Alastorze. Lada chwila spodziewam się sowy z odpowiedzią.
Moody podrapał się po nosie z wyraźnym niepokojem.
- Nie wiem, czy Barty zgodzi się na to. Mam w tej chwili na głowie inne śledztwo. Ktoś włamał się do Hogwartu, do pomieszczeń zajmowanych przez Albusa. Czekam na osobisty raport od aurorów, którzy przeprowadzili wizje lokalną.
W tym momencie w kominku gabinetu Weasleya (gospodarz wyraźnie wymógł na mugolskich zarządcach budynku możliwość porozumiewania się z innymi czarodziejami - choć tłumaczył to koniecznością ogrzewania pokoju w obawie przed reumatyzmem) pojawił się zielonoszary lej. Chwile później wyszedł z niego pucołowaty, ciemnowłosy czarodziej w szacie z naszywkami aurora.
- David Bones melduje się na rozkaz - wyprężył się służbiście przed Moodym. - Dzień dobry, profesorze Dumbledore, dzień dobry, panie Weasley - młody czarodziej był najwyraźniej przejęty obecnością w pokoju trzech ważnych osób.
- Siadaj, Davidzie - uśmiechnął się Weasley i jednym ruchem różdżki podstawił aurorowi krzesło. Napijesz się herbaty? Jak znalazłeś tu Alastora?
- Pan Crouch powiedział mi, że może pan tu być, sir - zameldował z przejęciem młody stróż czarodziejskiego prawa. Siedział na krześle prosto, jakby połknął trzonek miotły, a kubek z herbata trzymał w sztywnej dłoni. - Mam panu przedstawić raport z oględzin miejsca zbrodni w Hogwarcie.
- No, nie nazwałbym chyba tego zbrodnią, panie Bones - Dumbledore uśmiechnął się nieznacznie. - Ale słuchamy pilnie. Co udało się panu ustalić?
Młodzieniec spojrzał najpierw na Moody'ego, jakby szukał w jego oczach zgody na ujawnienie tajemnic śledztwa cywilowi - nawet jeśli był to do niedawna jego ulubiony nauczyciel. Moody kiwnął głową, więc David podjął opowieść.
Była ona krótka i banalna. W nocy z 21 na 22 lipca woźnego Hogwartu, niejakiego Appoliona Pringle (Weasley, Dumbledore i Moody uśmiechnęli się pod nosem, słysząc tak oficjalny ton w stosunku do osoby powszechnie nielubianej przez byłych i obecnych uczniów Szkoły Magii i Czarodziejstwa) obudziły jakieś niezwykłe odgłosy, dobiegające z okolic II piętra. Po przybyciu na miejsce Pringle zobaczył otwarte drzwi do prywatnego gabinetu profesora Dumbledore'a. Również wewnętrzne drzwi, prowadzące do dostępnej jedynie dla nauczyciela transmutacji komnaty nosiły ślady włamania, choć chyba nie udało się ich sforsować. Wskazywały by na to odgłosy, a mówiąc ściślej ochrypły ryk, jakie wydawały. Pan Pringle natychmiast zawiadomił posterunek aurorów w Hogsmeade za pomocą szkolnej sowy i zabezpieczył miejsce przestępstwa. Aurorzy z kolei, działając zgodnie z otrzymanymi instrukcjami wezwali posiłki z centrali w Londynie. Stwierdzono, że wejście do gabinetu zostało otwarte za pomocą nieznanych aurorom zaklęć. Nie ustalono, czy włamywacz wdarł się do drugiej części gabinetu - drzwi stanowczo temu zaprzeczają i żądają rozmowy z profesorem Dumbledore.
- Dziękuję, Davidzie - powiedział Moody, kiedy Bones zakończył swoją opowieść. - Wracaj do Hogwartu i pilnuj miejsca przestępstwa. Z posterunku zwolnić cię może jedynie pan Crouch, lub ja.
Młody auror natychmiast poderwał się z krzesła, ukłonił się po kolei wszystkim obecnym i rzucił się głową w przód w stronę kominka krzycząc "Hogwart". Po chwili starzy przyjaciele znów byli sami.
- -Za dużo, to nie wiemy - mruknął Weasley, poprawiając tiarę na szopie rudych włosów. - Włamano się do tej twojej tajnej komnaty, Albusie, czy nie?
- Wychodzi na to, że przynajmniej usiłowano, Haraldzie - Dumbledore sięgnął po szklaneczkę Ognistej. Przełknął, oblizał się i mówił dalej - Pojawiają się dwa problemy. Po pierwsze, nie znam w Hogwarcie nikogo, kto umiałby przełamać zaklęcie, założone na drzwi do mojego gabinetu. Po drugie, nie wiem, jak się rozpoznaje ślady czarodziejskiego włamania.
- No to potrzebujemy specjalistów od zaklęć i włamań. - Moody też zrobił użytek z zawartości szklaneczki. - Znasz może kogoś, kto zajmuje się łamaniem zaklęć?
Obaj spojrzeli najpierw na siebie, a później na Weasleya.
- Haraldzie, mój drogi. Czy masz dobre kontakty z Bankiem Gringotta? -zapytał Dumbledore możliwie najbardziej niewinnym tonem.
- Niezłe, korzystamy z ich usług od wieków jako rodzina, a od kilkunastu lat często spotykam się z ich szefem zabezpieczeń - zdziwionym tonem odparł Weasley. - A o co wam właściwie chodzi?
- Kogo wysłałbyś dla złamania jakiegoś zaklęcia chroniącego dostępu do nieznanego pomieszczenia? - zapytał Moody i spojrzał na Weasleya znad krawędzi szklanki.
- Specjalistę od łamania zaklęć... Wielki Merlinie... najlepszym w tej dziedzinie u Gringotta jest... Dusty Miller - Weasley też uśmiechnął się do swoich gości. - No, to akurat nie jest trudne. Miller jest w Anglii.
- Co? - zapytał Moody, odstawiając szklaneczkę ( nie zauważył, że postawił ja dobre parę cali od stołu. Szklaneczka płynnie przesunęła się w powietrzu i opadła na blat, wywołując jedynie niewielkie kręgi na powierzchni płynu) - I nas nie powiadomił?
- Miał niewiele czasu - uśmiechnął się ponownie gospodarz gabinetu. - Musiał zarejestrować się jako animag - -wie, że o tym wiemy, nie mógł bez tego przebywać w Anglii i załatwić sprawy służbowe w centrali Gringotta. Ale przed powrotem chciał zobaczyć się z córką. Myślę, że o tej porze ...- czarodziej spojrzał na duży ozdobny zegar szafkowy, stojący w narożniku gabinetu - ... powinien być gdzieś w Hyde Parku. Minnie z matką przyjechały na zakupy do Londynu.

- W takim razie mamy co robić wszyscy - Dumbledore wstał z fotela i otrzepał poły garnituru. Jego głos przybrał rozkazujący ton, a o dziwo, obaj pozostali czarodzieje, choć nigdy nie podlegali mu nawet jako uczniowie, przybrali miny posłusznych podwładnych. - Haraldzie, wyślij sowę do Croucha. Jedziemy do Great Hangleton, porozmawiać z policjantami i na miejsce zabójstwa Riddle'ów, a potem do Hogwartu. Alastorze, chodźmy do tego parku. To chyba nie może być daleko...
 

ROZDZIAŁ II

25 lipca 1948. Northolt pod Londynem.

Nieprzypadkowo wybrał tę właśnie kryjówkę. Już podczas ostatniego wyjazdu z Hogwartu zwrócił uwagę na tę okolicę. Był wtedy kilkudniowym praktykantem w Banku Gringotta - wszystko w ramach szkoleń zawodowych przed rozpoczęciem kariery. Kilkakrotnie przejeżdżał obok lotniska i szeregu domków, położonych tuż za bramą. Kilka z nich nosiło ślady zniszczeń, a niemal wszystkie wyglądały na opuszczone. Teraz, po wojnie, niewiele się tu zmieniło. Nikt nie chciał mieszkać w miejscu, w którym bezustannie słychać było ryk lotniczych silników, i to znacznie bardziej hałaśliwych, niż jeszcze kilka lat wcześniej. Nikt - oprócz kogoś, kto umiał posługiwać się Zaklęciem Wyciszającym.
Dom był aż za duży na jego potrzeby. Łóżko, stół do pracy i posiłków, krzesło - tyle potrzebował. Fotel, w którym siadał wieczorami był już niemal luksusem. Nigdy nie miał na własność wielu sprzętów. Wystarczało mu posiadanie coraz większej wiedzy. A wiedza miała dać władzę.
Choć trzeba przyznać, że wygony fotel miał swoje zalety. O wiele lepiej myślało się, kiedy można było rozsiąść się i patrzeć w ogień. A Tom Marvolo Riddle miał nad czym rozmyślać.
Na Wyspy przybył w konkretnych celach. Nie, bynajmniej nie z tęsknoty za Ojczyzną - Tom nie uznawał właściwego mugolom i niektórym czarodziejom patriotyzmu za rzecz wskazaną dla przyszłego władcy całego magicznego świata. Nie, jego potrzeby były bardzo konkretne. Właśnie tu, w Anglii, musiał wypełnić dwa zadania, z których jedno miało go uwolnić się od wszystkiego, co wiązało się z przeszłością i zapewnić wieczną tajemnicę jego pochodzenia. To było łatwe. Ale drugie było już dużo trudniejsze - a i dużo ważniejsze zarazem.
Czytając notatki pozostawione przez Grindewalda zapoznał się z wynikami jego badań nad krwią jednorożca. Ta niezwykle silna magiczna substancja była tworzywem wielu eliksirów. Jego Mistrz sądził, że można z niego stworzyć coś, co będzie wręcz bezcenne - Eliksir Życia. Poszukiwany od prawieków płyn ożywiający zmarłych i zabezpieczający żywych przed odejściem z tego świata. Grindewald nie mógł jednak dokończyć swoich badań. Tom również nie mógł ich kontynuować w swojej kryjówce z amazońskiej dżungli. Powód był bardzo prosty. Jednorożce żyły już tylko na Wyspach Brytyjskich. Cały zapas krwi, jaki udało się zgromadzić, Grindewald zużył do swoich doświadczeń. W czasie wojny nie mógł jej kupić. Po jej zakończeniu brytyjskie Ministerstwo Magii wprowadziło natomiast zakaz eksportu tego właśnie składnika eliksirów.
Ale nawet gdyby Tomowi udało się w jakiś sposób przemycić do swojej kryjówki potrzebną krew, nie posunęłoby to jego badań do przodu. Z notatek Grindewalda wynikało jednoznacznie, że najlepsze efekty doświadczeń osiągał on przy użyciu specjalnego urządzenia - destylatora, skonstruowanego przez niego samego specjalnie do badań nad krwią jednorożców i smoków. Tom tylko raz widział ten destylator - stał na stole w pracowni alchemicznej Grindewalda. Mistrz nie zostawił w swoich zapiskach ani jego opisu, ani zasady działania. Gdyby Tom chciał zbudować go samodzielnie, same badania zajęłyby zapewne kilka lat. A cierpliwość nigdy nie była mocną strona młodego czarnoksiężnika.
Trzeba więc było znaleźć dostawcę, lub samodzielnie zdobyć krew jednorożca i zlokalizować miejsce, gdzie składowane są rzeczy Grindewalda. Tom był przekonany, że Dumbledore nie wypuścił tego z rąk. Zbyt dobrze znał pociąg do wiedzy swojego byłego nauczyciela. Tak więc trzeba było włamać się do Hogwartu. To, że w tamtejszej pracowni alchemicznej znajdował się również spory zapas krwi jednorożca, było pewne. Dwa cele w jednym ruchu...
Tyle, że należało jeszcze przy tym wszystkim pozostać w ukryciu. Tom nie miał żadnych złudzeń co do swojego losu w wypadku, gdyby wpadł w ręce aurorów. Na pewno ciągle uznawany był za zdrajcę - jego nazwisko było na liście poszukiwanych. Tom nie zamierzał więc używać swojego prawdziwego imienia - nigdy go zresztą nie lubił . Jeszcze w szkole stworzył więc sobie anagram - nowe imię, które znało zaledwie kilka zaufanych osób (o ile takowi w ogóle istnieją). Lord Voldemort - to brzmiało lepiej niż Tom Riddle...
O wiele lepiej. Tom sprawdził to już w pierwszej części zadania. Aż zachichotał pod nosem na wspomnienie powitania, jakie zgotowano mu w domu jego dziadków... Parszywych mugoli, którzy wzdragali się nawet pomyśleć o magii, ale powitali z wielką czcią kogoś, noszącego szlachecki tytuł. Wszedł tam, jak gdyby nigdy nic. Nawet przez jakiś czas bawił się konwersacją z tymi ograniczonymi ludźmi.. Dopiero na chwile przed tym, jak wyjął różdżkę i rzucił na całą trójkę śmiertelne zaklęcie przyznał się, kim jest naprawdę. Podobało mu się to przerażenie w ich oczach...
Na świcie pozostały już tylko dwie osoby, które znały tajemnicę jego pochodzenia. To, że był półkrwi czarodziejem wiedział Dippet - ale już niedługo życia mu zostało, był śmiertelnie chory jeszcze w czasach, gdy Tom był prefektem Domu Slytherina. No i Dumbledore, często zastępujący dyrektora w jego obowiązkach. Tom był jednak pewien, że nauczyciel transmutacji nie opowie nikomu o sekretach, powierzonych mu niegdyś w tajemnicy. Nie przykładał żadnej wagi do czystości krwi.
Druga część zadania nie poszła już łatwo. Prawdę mówiąc, nie powiodła się w ogóle. Tom zamierzał najpierw włamać się do gabinetu Dumbledore'a - zabrać stamtąd destylator, a dopiero później, o ile nikt nie wywoła alarmu, zabrać z pracowni eliksirów zapasy krwi jednorożca. Wejście na teren Hogwartu nie stanowiło problemu - lekkie zaklęcie Confundus spowodowało, że drzwi wejściowe rozpoznały w nim prefekta (nieważne, że byłego). W samej szkole nie zastał niemal nikogo - uczniowie byli na wakacjach, nauczyciele postanowili skorzystać z płatnego wypoczynku (płatne urlopy w świecie czarodziejów nie były do niedawna czymś powszednim, dopiero Redgrave wydał odpowiedni dekret) i zapewne wybrali cieplejsze okolice. Obawiać musiał się jednie woźnego - stary Pringle spał jednak twardo, kiedy Tom przechodził koło jego pokoju. Drzwi gabinetu Dumbledore'a nie chciały łatwo ustąpić - wyłamał je dopiero Zaklęciem Magicznej Dźwigni a i wtedy stawiały opór, pragnąc pochwycić napastnika. W pokoju nie było jednak żadnej z rzeczy, które Tom pamiętał z zamku jego Mistrza. Na przeciwległej ścianie były drugie drzwi. Chciał je otworzyć tak, jak pierwsze, ale zapomniał o Zaklęciu Wyciszającym... Kiedy ryknęły, było już za późno. Trzeba było brać nogi za pas i to szybko, zanim ktoś się pojawi. Nie miał wątpliwości, że zostanie rozpoznany przez każdego z byłych pracowników Hogwartu (w końcu był prymusem przez siedem lat!), a zabijanie ich tez nie wchodziło w rachubę. Wtedy już na pewno ustawiono by tu bardzo szczelne straże. A tak zawsze można było spróbować drugi raz. Trzeba było tylko wybrać odpowiednią porę. Do tego należało przemieścić się bliżej szkoły i obserwować.
Idealne byłoby Hogsmeade. Kłopot w tym, że tam z pewnością trafiłby na kogoś, kto go zna. A wtedy nici z incognito. Nie - lepiej po prostu obserwować Hogwart z daleka - na przykład z Zakazanego Lasu, a nocować tu. W końcu aportację opanował na medal.

25 lipca 1948. Hyde Park. Londyn.

Z daleka obserwował czworo ludzi, idących powoli szeroką parkowa aleją. Kątem oka jedynie widział mężczyznę w szkockim kilcie i kobietę w obfitej wiktoriańskiej sukni. Cała jego uwaga skupiona była na idącej przed nimi parze. Jasnowłosa, błękitnooka kobieta z letniej sukience - błękitnej w złote wzory, prowadziła za rękę dziewczynkę - dziesięcio - może dwunastoletnią. Miała ona na sobie plisowaną spódniczkę w szkocką kratkę i białą bluzeczkę z bufiastymi rękawkami. Ciemne włosy miała spięte w gruby warkocz. Widać było, że walczy z sobą samą - z jednej strony chciała biegać po parkowych gazonach, cieszyć się tym słonecznym, letnim dniem, jakże rzadkim w tym kraju. Z drugiej zaś coś kazało jej trzymać głowę wysoko i iść spokojnie - jedynie ciemnymi oczami za szkieł kwadratowych okularów śledziła uwijających się po trawnikach rówieśników.
Kobieta zatrzymała się i powiedziała coś do dziewczynki. Ta skinęła głową i spokojnym, spacerowym krokiem odeszła w kierunku widocznych zza krzewów karuzel i olbrzymiego koła diabelskiego młyna (dopiero na samym końcu alei przyspieszyła, jak by zerwała z siebie tłumiące ją więzy). Zniknęła za wielkim krzakiem jaśminu. Jej towarzyszka (matka, opiekunka?) usiadła na ławce i zapatrzyła się wprost przed siebie, na taflę wielkiego stawu, w którym odbijało się słońce, stojące jeszcze wysoko nad miastem. Dwoje starszych ludzi przeszło obok niej i usiadło kilkanaście metrów dalej - stamtąd mogli obserwować i dziecko i ją samą.
Teraz przyszłą właściwa chwila. Chwila koncentracji... i ścieżką biegł już duży, szary kot. Z cichym mruknięciem zakręcił się koło nóg jasnowłosej kobiety. Drgnęła lekko - jakby przestraszona. Szybkim spojrzeniem sprawdziła, co robi starsza para na sąsiedniej ławce. Powoli wstała i przyłożywszy rękę nad oczami, jakby chciała osłonić wzrok przed słońcem, spojrzała w stronę wesołego miasteczka. Widocznie nie zobaczyła swojej podopiecznej, bo zeszła ze ścieżki i przestępując z gracją po trawie stanęła za najbliższym krzewem. Traf chciał, że dokładnie zasłaniał ją przed spojrzeniami pary na ławce. Ją i kota, który nie odstępował jej nóg.
- Nic się nie zmieniłeś, Dusty. - szepnęła kobieta. - Ciągle ryzykancki, ciągle pod samym nosem moich rodziców. I ciągle czepiasz się moich nóg...
Dusty Miller pod osłoną krzewu mógł wreszcie zmienić swa postać. Teraz przed młoda kobietą siedział w kucki czarnowłosy, szczupły mężczyzna.
- A mam jakieś inne wyjście, Ateno? - zapytał równie cichym głosem. - Dawno temu zabroniłaś mi jawnych spotkań. Nie chcę narażać ciebie i małej na kolejne szykany ze strony umiłowanych niedoszłych teściów. A z jakiegoś powodu ciągle chcę patrzeć na ciebie, i na nią. Nie wiesz może, dlaczego?
Zabawnie przekręcił głowę, patrząc kobiecie prosto w oczy - ta uśmiechnęła się, i odwróciła wzrok.
- Nie zaczynajmy wszystkiego od nowa, Dusty - szepnęła miękkim, ale jakby nieco zmęczonym głosem. - Wiesz, że nie postąpię wbrew ich woli. Nie mogę od nich odejść. A ty nie chcesz spełnić ich warunków...
- Taaak. To już omawialiśmy wielokrotnie - mruknął Miller. - Nie traćmy czasu na kolejne sprzeczki. Nie mamy go zbyt wiele. Co u Minnie? - spojrzał w stronę lunaparku. Dziewczynka w białej bluzeczce z poważną miną obserwowała rówieśników, bujających się w powietrzu na łańcuchach karuzeli.
- Skończyła pierwszą klasę Hogwartu z wyróżnieniem. - kobieta spojrzała na dziewczynkę z wyraźną dumą. - Jest najlepszą uczennicą w całym roczniku. I nie jest w Ravenclawie! To Gryfonka - ciekawe, dlaczego Tiara tak wybrała...
- Dumbledore kiedyś opowiadał mi o tej waszej szkole. Ravenclaw gromadzi najbystrzejszych, a Gryffindor najodważniejszych, tak? - zapytał Dusty, też nie odrywając wzroku małej Szkotki.
- Tak, i właśnie dlatego mnie to dziwi. Powinna być Krukonką... - kobieta nagle przerwała i poderwała się z miejsca. Wśród dzieci bawiących się w wesołym miasteczku wybuchł nagle niezwykły zgiełk Obręcz, przytrzymująca łańcuchy karuzeli przechyliła się niebezpiecznie. Pisk dzieciaków wiszących na krzesełkach słychać chyba było po drugiej stronie Tamizy.
Miller zrobił krok w stronę lunaparku. Z lekkim pyknięciem zmienił postać i szybkimi kocimi susami skoczył w stronę niebezpieczeństwa. Wiedział , że nie zdąży...Ta karuzela przewróci się za chwilę. Dzieciaki spadną, pewnie niektóre mocno się potłuką. A Minnie stała dokładnie w miejscu, gdzie powinno upaść wirujące metalowe kolisko...
Ale koło nie upadło. Zakręciło się nieco wolniej, i jakby trzymane niewidzialnym uchwytem przeleciało nad głowami dzieciarni i zatrzymało się dopiero na pustym trawniku. Miller zatrzymał się. Coś było nie tak. Z daleka rozpoznał Zaklęcie Lewitacji. Czarodziej tu, w sercu mugolskiego Londynu?
Nagle spojrzał na dziewczynkę w szkockiej kracie. W dłoni trzymała niewielki kawałek drewna. Z daleka można go było wziąć za patyk. Ale on wiedział, co to jest. I tylko podziwiał spokój, opanowanie i trzeźwość umysłu dziecka, które potrafiło ochronić tłum rówieśników w sytuacji takiego zagrożenia...
Do dzieci dobiegało już wielu dorosłych. Dusty z daleka obserwował jasnowłosą kobietę, oraz dwoje starszych Szkotów, którzy podeszli do ciemnowłosej dziewczynki i razem z nią skierowali się w stronę wyjścia. Było widać, że oboje starsi mieli o coś pretensje do kobiety i jej dziecka - może o te spacery wśród niemagicznych, tak niewłaściwe dla ludzi ICH pokroju? Oderwał od nich wzrok dopiero wtedy, gdy zniknęli za bramą. I dopiero wtedy zobaczył dwóch ludzi, przyglądających mu się z bliska. Stali za tym samym krzakiem za którym rozmawiał z matką dziewczynki.
Kilkoma susami znalazł się za osłoną rozrośniętych gałęzi. Znów zmienił postać. Patrzył w oczy szpakowatego brodacza i wysokiego bruneta z rzymskim nosem z miną tak dumną, że obaj nie mogli tego nie skomentować.
- -Tak, Dusty. Widzieliśmy z daleka, co się stało z karuzelą. Alastor już chciał rzucić Wirgardium Leviosa - ale nie zdążył. Ta mała McGonagall była szybsza. Nic dziwnego, w końcu jest w moim Domu - powiedział Albus Dumbledore z mina człowieka przekonanego o doskonałości własnych wychowanków.
- Niezła mała, to prawda - dodał Moody. - Ale może oderwałbyś się już od tych rodzinnych czułostek i porozmawiał chwilę ze starymi przyjaciółmi, co? Mamy ci wiele do opowiedzenia.
 

 

ROZDZIAŁ II

26 lipca 1948. Great Hangleton. Anglia

Na Kontynencie, lub w Ameryce nikt nie nazwałby tego “lasem”. Ot, kilkadziesiąt drzewek rosnących w sporej odległości jedno od drugiego, trochę rozrośniętych krzewów i miękki dywan z mchu i trawy. Połyskujące pomiędzy kępami plamy wody wskazywały na podmokłe podłoże. W Anglii już od wieków lasy były zjawiskiem dość rzadkim – wyrąbano je niegdyś na opał i do przemysłowego użytku – teraz Brytyjczycy z niezwykłą pieczołowitością pielęgnowali te resztki, które im jeszcze pozostały i nadawali im dumne nazwy.
“Ale z Wild Forest to już chyba nieco przesadzili” – pomyślał Miller, omijając kolejny rachityczny pieniek.
- Dziki las – też coś – mruknął po nosem – raczej dzikie bagno. Który z was sprawdzał mapę przed planowaniem aportacji w tak uroczym miejscu? W butach mam pełno błota, spodnie przykleiły mi się do nóg, komary żrą jak wściekłe. Rzeczywiście – urocza okolica..
- Ale za to bezludna. Żaden mugol nie zobaczy czterech ludzi pojawiających się znikąd – odparł Harald Weasley, podnosząc z ziemi czapkę, którą zrzuciła mu jakaś wredna gałąź. – Chcieliśmy przecież zachowania tajemnicy, prawda?
- Prawda. Ale tę tajemnicę i tak diabli wezmą, jak tylko zaczniemy rozmawiać z tym policjantem. Ciekawe, jak mu wytłumaczysz naszą obecność...
- Bardzo prosto – Weasley próbował wyprostować się z godnością i huknął potylicą w grubą gałąź – Garbate gargulce... Jestem w końcu urzędnikiem ministerstwa spraw wewnętrznych – więc de facto jego przełożonym. A wy po prostu pomagacie mi w śledztwie. Mam nawet ze sobą pismo od ministra. Poprosiłem go o oddelegowanie mnie do tej sprawy, bo strasznie się nudzę. Facet w czasie wojny często współpracował z MI6 – więc mnie stamtąd pamięta i zgodził się natychmiast. Można powiedzieć, że występujemy tu całkiem oficjalnie.
- Ej, wy dwaj – Moody okręcił głowę, aby spojrzeć do tyłu na dwóch dyskutantów – moglibyście nieco się przymknąć i przyspieszyć kroku? Jakaś mieścina przed nami – to chyba już będzie te Great Hangleton. Przed spotkaniem z tym Sinclairem musimy się osuszyć i ogarnąć...
Po kilku minutach znaleźli się między niewielkimi domkami. Ulica prowadziła w głąb miasteczka. Z daleka widzieli już wysoką wieżę kościoła i przysadzisty, brzydki budynek ratusza. Zatrzymali się na moment w przydrożnym pubie – gdzie korzystając z pustej akurat sali wysuszyli ubrania i doprowadzili swój wygląd do porządku. Małomówny barman kilkoma burkliwymi słówkami objaśnił im drogę na komisariat policji. Być może uznał, że to najwłaściwsze miejsce dla czwórki ubłoconych włóczęgów.
Simon Sinclair przyjął ich bardzo gościnnie. Podstawił krzesła, nalał herbatę do filiżanek, podsunął talerz z ciasteczkami. Wyraził swą nadzieje, że podróż nie była zbyt męcząca (Miller z wersalski wręcz sposób odpowiedział “Ależ skąd”), zapytał gości o opinię na temat pogody, po czym wziął z ręki Weasleya i list od ministra i zagłębił się w lekturze.
- No, tak – powiedział po kilku minutach, odkładając papier na stół. – W czym mogę panu pomóc, panie Weasley?
- Chcielibyśmy obejrzeć miejsce zabójstwa i ciała ofiar. – odparł Moody, uprzedzając Weasleya. – Bylibyśmy również wdzięczni za wszelkie informacje dotyczące zabitych i ich otoczenia. Wie pan – opinie sąsiadów, sytuacja społeczna, materialna i tak dalej...
- No cóż, dom jest zabezpieczony, możemy tam pojechać w każdej chwili. Ciała są w kostnicy w Blackpool. A co to opinii o zmarłych, hm... Riddle’owie to stara arystokratyczna rodzina, wywodzą swoje szlachectwo jeszcze sprzed Wojny Dwóch Róż. Marvolo Riddle zasiadał nawet przez kilka lat w Izbie Lordów. Dopiero po wielkim kryzysie, kiedy ich stan posiadania skurczył się znacznie, wycofał się z polityki i zajął wyłącznie rodzinnym majątkiem. Vanessa Riddle wychowywała syna i zajmowała się domem.
- A najmłodsza z ofiar – zapytał Dumbledore, patrząc na policjanta znad szkieł okularów z wyraźna ciekawością.
- No coż... młody pan Riddle nie cieszył się najlepszą opinią, delikatnie mówiąc... Próbował studiów, ale przerwał je po kilku miesiącach. Często wyjeżdżał do Londynu, gdzie widywano go w, delikatnie określając, dziwnym towarzystwie... Dopiero od jakiegoś czasu ustatkował się i ponownie zamieszkał z rodzicami. Cała trójka nie prowadziła ostatnio zbyt bujnego życia towarzyskiego – prawdę mówiąc, to rzadko ktokolwiek do nich zaglądał, a i oni prawie nie jeździli do innych.
- Kto jeszcze mieszkał w domu w chwili zabójstwa? – zapytał Mooody
- Normalnie jest tam pokojówka, kucharka i ogrodnik. Ale tego dnia i pokojówka i kucharka miały wolne – były w odwiedzinach u swoich rodzin, sprawdziliśmy to – mają alibi. W posiadłości był jedynie ogrodnik, niejaki Frank Bryce.
- Czy mógłby pan nam opisać wasze dotychczasowe posunięcia? – Moody najwyraźniej postanowił wyciągnąć z policjanta całą posiadana wiedzę.
- 23 lipca rano pokojówka znalazła w salonie Riddle House ciała trzech ofiar. Natychmiast pobiegła do wioski i telefonicznie powiadomiła policję. Pojechałem tam osobiście – spisaliśmy protokół, ciała odesłano do koronera... Przesłuchaliśmy służbę i sąsiadów. Żadnych śladów włamania, ani walki. Nikt nie zauważył nikogo lub niczego podejrzanego – no, prawie nikt. Ten Bryce twierdzi, że po południu jakiś młody mężczyzna wszedł na teren posiadłości – jakby szedł w odwiedziny... Ale nikt inny go nie widział.
- Jak wyglądał? – szybko zapytał Dumbledore
- Podobno wysoki, szczupły, czarnowłosy. Bryce twierdzi, że jakby podobny do Riddle’ów.
Moody i Dumbledore wymienili szybkie spojrzenia.
- Jedynym podejrzanym był w pierwszej chwili właśnie Bryce. Miał możliwość niepostrzeżenie wejść do domu kuchennymi drzwiami. Nie miał alibi. Gdy przyszedł raport koronera z oględzin zwłok, musieliśmy go jedna zwolnić – nie było możliwości aby udowodnić mu cokolwiek, bo wciąż nie wiemy dlaczego Riddle’owie zmarli... Żadnych obrażeń ciała, żadnej trucizny, dosłownie nic...

26 lipca 1948. Little Hangleton.

Odwiedziny koronera sądowego w Blackpool niewiele wniosły do śledztwa. Prawdę mówiąc, Moody i Weasley niczego innego się nie spodziewali – śmiercionośne zaklęcia nie pozostawiają śladów na ciele ofiar. Tak też było i tym razem – jedyną nową informacją był fakt, że Riddle’owie w chwili śmierci ubrani byli w wizytowe stroje.
- Uroczysta kolacja w gronie rodzinnym? – Moody ni to zapytał, ni stwierdził. Zgodnie z oczekiwaniami odpowiedział na to Sinclair.
- To możliwe – była sobota wieczorem. Choć z drugiej strony, jeśli ten Bryce mówi prawdę, to może oczekiwali jakiegoś gościa.
- Ciemnowłosy młodzieniec, podobny do Riddle’ów... – mruknął pod nosem Moody – Zna pan kogoś takiego, panie Sinclair? A może to jakiś krewny ofiar?
- O ile wiem, Riddle’owie nie mieli żadnych krewnych. Jedyny brat starszego pana Riddle zginął jeszcze w trakcie Wielkiej Wojny, miał zaledwie 18 lat... A Tom Riddle był jedynakiem. Z kolei rodzice pani Riddle i jej siostra zginęli w czasie ostatniej wojny. Te cholerne “doodlebugs” zmiotły ich dom z powierzchni ziemi.
Stali przed wejściem do Riddle House, obserwując otoczenie. Niezbyt wielki dom w wiktoriańskim stylu otoczony był zadbanym ogrodem. Widać było, że Frank Bryce lubił swoja pracę – świadczyły o tym nie tylko wymiecione do czysta żwirowe alejki i przystrzyżone drzewa, lecz także piękne okazy kwiatów, rosnące na klombach. Sam ogrodnik na widok komisarza policji, który przesłuchiwał go podejrzewając morderstwo i grupy nieznanych (jak sądził) policjantów schował się w swoim domku. Po krótkiej naradzie Dumbledore i Weasley wraz z Sinclairem weszli do Riddle House, a Moody i Miller poszli porozmawiać z ogrodnikiem. Otworzył im drzwi po pierwszym stuknięciu, jakby czekał w przedpokoju na odwiedziny.
- Pan Bryce, jak sądzę? – mruknął Moody
Jasnowłosy, dobrze zbudowany trzydziestolatek skinął głową.
- Dzień dobry, jesteśmy z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Prowadzimy śledztwo w sprawie śmierci pana pracodawców. Czy możemy wejść? – auror wzniósł się (przynajmniej we własnym mniemaniu) na szczyty grzeczności.
- Bardzo proszę – Bryce odsunął się od drzwi, przepuszczając gości do środka. Weszli do niezbyt dużej, ale ładnie i czysto utrzymanej kuchni. Moody i Miler usiedli na krzesłach przy stole. Bryce zajął miejsce naprzeciwko nich.
- Przyszliście panowie po głównego podejrzanego? – ogrodnik wymówił te słowa z wyraźną goryczą.
- Nie, panie Bryce. Nie mamy na razie żadnego podejrzanego. To dopiero wstępna faza śledztwa. Chcemy po prostu zadać panu kilka pytań – Miller najwyraźniej postanowił dorównać uprzejmością angielskiemu przyjacielowi.
- Wasz znajomy komisarz z Great Hangleton był innego zdania... Zamknął mnie po pięciu minutach pierwszego przesłuchania. Nie wiem, prawdę mówiąc, dlaczego mnie wypuścił. – Bryce najwyraźniej nie darzył sympatią komisarza Sinclaira.
- Ale my nie jesteśmy z posterunku w Gr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin