Krok do nieba.doc

(83 KB) Pobierz
Krok do nieba

Krok do nieba

 

 

Pamięci mieszkańców Magicznego Miasta, zamordowanych pół wieku temu tylko dlatego, że byli, kim byli...

 

 

 

Ta ulica nie zmieniła się od wielu lat. Końskie łby bruku zbiegają w dół po ostrej pochyłości, malejąc w oczach do rozmiarów łebka od szpilki. Chodniki po obu stronach zatłoczone, jak zawsze. Tylko zabite deskami okna i drzwi niektórych sklepów odbiegają od obrazu utrwalonego w pamięci. I nagłe przerwy w tłumie przechodniów, kiedy para żandarmów z metalowymi ryngrafami na łańcuszkach sprawdza dokumenty jakiegoś przechodnia. Nikt nie chce być następny – ludzie przebiegają na druga stronę ulicy, nie oglądając się nawet za siebie. Zaniepokojenie wyczuwalne jest w powietrzu jak ozon po wiosennej burzy.

Ostrzegano go przecież o tym, uprzedzano. I na kursach przygotowawczych, gdzieś pod Glasgow, w małym pałacyku, będącym jedna ze stacji zbornych SOE. I na ostatecznych kursach odprawowych, przed samym odlotem z Anglii. A jednak nie mógł przywyknąć do zmiany nastroju ulicy – ostatni raz widział przecież to miasto jeszcze przed wojną. Pełne gwaru, optymizmu, wiary w lepszą przyszłość. Teraz było przybite, milczące, szare. I ostrożne.

On tez musiał być ostrożny. Zadanie, jakie miał do wykonania nie było łatwe. Z politowaniem wspominał swoja reakcję, kiedy usłyszał o nim po raz pierwszy, na specjalnej odprawie w pokoju Oddziału IX (Magicznego – jak mówili wtajemniczeni) Sztabu Naczelnego Wodza, na ukrytym przed mugolskimi oczami korytarzu londyńskiego hotelu Rubens.

- Poruczniku Wojciechowski, czy znany jest panu niejaki Salomon Wisenthal? – pytanie pułkownika Nowickiego, szefa Odziału IX zabrzmiało jak retoryczne, bo i takim było. Każdy wychowanek szkoły Twardowskiego *(1) znał profesora Wisenthala, wykładowcę zaklęć i transmutacji magicznej nie tylko w tej szkole, lecz także w słynnej na cały świat Jesziwa Chachmej - Szkole Mędrców.

- Tak jest, panie pułkowniku – nie mogło być innej odpowiedzi.

- Z pańskich akt wynika, że zna pan również Lublin – zarówno mugolski, jak i magiczny. Mówi pan po niemiecku, francusku i w jidisz. Właśnie takiego człowieka potrzebujemy.

Nieme pytanie w oczach podwładnego wystarczyło za komentarz.

- Wisenthal to najwyższej klasy specjalista w dziedzinie transmutacji i zaklęć. Można by zaryzykować stwierdzenie, że to geniusz, jeśli chodzi o teorię magii. Gorzej może z praktyką, ale to naprawdę wielki umysł Taki człowiek jest bezcenny – zarówno dla nas, jak i dla przeciwnika. A tak się składa, że wciąż jest na terytorium, zajmowanym obecnie przez wroga. Profesor nie opanował teleportacji. Nie może się z Polski wydostać samodzielnie I trzeba go stamtąd wyciągnąć.. Za wszelką cenę.

Ten ostatni zwrot obejmował również jego osobę – co do tego nie miał wątpliwości. Mimo to wydawało się, że sprawa będzie banalnie prosta. Teleportacja do Polski, zabranie profesora i hajda, z powrotem do Londynu. Bułka z masłem.

- Niech nie wydaje się panu, że będzie to sprawa łatwa – Nowicki najwyraźniej umiał czytać z oczu rozmówcy. - Z naszych informacji wynika, że profesor przebywa obecnie w gettcie, zabezpieczonym zarówno przez mugolskich wartowników, jak i ludzi Grindelwalda. Cała dzielnica obłożona jest barierą antyteleportacyjna, a od czujników zaklęć aż się tam roi. Zadanie trzeba będzie wykonać sposobem prawie niemagicznym. Na szczęście przeszedł już pan odpowiednie szkolenie – choćby w Audrey End.

Omawianie zadania trwało dwie godziny. A potem zaczął się prawdziwy kołowrót. Kurs „odświeżający” ( ćwiczenia kondycyjne, strzelanie, zasady konspiracji, łączność, terenoznawstwo) niejednemu dał w kość tak, że wręcz marzył o przeniesieniu gdziekolwiek. Potem szkolenie spadochronowe w Ringway, ostatnia odprawa i wreszcie odlot do Kraju. Na pokładzie Halifaxa było zimno, a hałas mógł być porównywalny jedynie z fabryką młotów parowych. Wyskakując cieszył się, że ma to wreszcie za sobą – choć oczywiście towarzyszył mu strach przed tym, co zastanie na ziemi.

Na ziemi też było przerażająco, choć w inny sposób. Już pierwsza przechadzka wśród ludzi, kiedy z zatłoczonego dworca usiłowali dostać się do bezpiecznego lokalu kontaktowego, pokazała, jak bardzo zmieniła się jego Ojczyzna. Niemieckie patrole były wszechobecne. A w magicznej części Warszawy niemal co krok zobaczyć można było jasnowłosych, dobrze zbudowanych młodzieńców w czarnych płaszczach, z runicznym białym emblematem. Zimnym wzrokiem obserwowali wszystko, czyhając na najmniejsze nawet odchylenia od nakazanych wszechogarniającymi obwieszczeniami czynności. Nie było łatwo również przedostać się do Lublina – teleportacja była zakazana, miotły skonfiskowano, świstokliki były pod staranna kontrolą. Pojechał więc mugolską modą – pociągiem, pełnym ludzi szmuglujących żywność. Dwa razy był kontrolowany przez żandarmów, którzy starannie sprawdzali jego dokumenty (w duchu błogosławił dobra robotę ludzi z sekcji legalizacji). Raz rewidowano go szczegółowo, ale na szczęście nie miał przy sobie nic trefnego, a różdżkę dość łatwo dało się ukryć pod postacią laski do podpierania się. Dotarł więc do miasta, w którym spędził młodość, nawiązał łączność i wkrótce mógł przystąpić do wykonywania zadania.

Zatrzymał się na rogu Lubartowskiej i Kowalskiej, przyklęknął i markując poprawienie niewygodnie podwiniętej cholewki buta, starannie rozejrzał się po okolicy. Naprzeciwko znajdował się płot z kolczastego drutu, dwa rzędy ogrodzenia przedzielone strefą wysypaną piaskiem. W płocie była brama – przecinał ją czarno – czerwono – biały szlaban. Obok niego stało trzech ludzi – dwóch żandarmów w karabinami trzymanymi w obu dłoniach, i nordycki młodzieniec w czarnym płaszczu. Odetchnął głęboko, wyprostował się i ruszył przed siebie. Nadeszła pora na wykonanie zadania.

- Ihre dokumenten! – warknął żandarm. Posłusznie wyciągnął z kieszeni komplet, przygotowany przez legalizatorów. Kenkarta, Arbeistkarta, przepustka z Komendy Miasta. Wszystko miało być podrobione perfekcyjnie. No cóż – zaraz się przekonamy.

Żandarm przekartkował podane książeczki, podniósł, głowę, porównując zdjęcie ze stojącym przed nim niezbyt wysokim ciemnym blondynem, ubranym w szary drelichowy kombinezon, ze skórzana torbą na ramieniu.

- Hydraulik ?– zapytał chropowata polszczyzną. Pokaż torbę!

Posłusznie ściągnął pasek z ramienia. Niemiec zajrzał do torby, potrząsnął nią, grzechocąc narzędziami.

- Gut. Marsch! – machnął ręką. ”Hydraulik” zarzucił z powrotem swoje brzemię na ramię i ruszył po pochyłości Kowalskiej w dół. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i zakręt, dalej będzie już widać Szeroką i górującą nad całą dzielnicą ponurą bryłę Zamku. Podobno właśnie tam ma swoja siedzibę lokalny przedstawiciel wszechgermańskiego czarnoksiężnika...

- Skup się na zadaniu, matole – skarcił sam siebie. Wiesenthal mieszkał przed wojna na rogu Kowalskiej i Szerokiej. Tam należało rozpocząć poszukiwania.

 

* * *

Godzinę później był bliski przyznania przed samym sobą, że nie dorósł do takiego zadania. Dzielnica, która przecież dobrze znał przed wojna, zmieniła się nie do poznania. W kamienicy, w której Mistrz Zaklęć mieszkał za czasów jego szkolnej nauki, gnieździło się obecnie kilkadziesiąt rodzin, tłocząc się po kilka osób w jednym pokoju. Z każdego kąta bił odór śmierci – wychudzeni, apatyczni ludzie nie mieli ochoty odpowiadać na żadne pytania. Jedynym ich celem było przetrwanie kolejnego dnia – może ten następny okaże się choć odrobinę lepszy. Może uda się zdobyć trochę jedzenia, może coś do okrycia się przed wyraźnymi już chłodami.

Zatrzymał się, rzucił torbę pod nogi i wyciągnął z kieszeni chustkę, aby przetrzeć twarz. Jak spod ziemi tuż przed nim wyrósł niewysoki, wychudzony chłopiec w przetartej jarmułce na długich, skudlonych włosach. Ubrany był w przetarty, wielokrotnie cerowany, łatany i niemiłosiernie brudny chałat, sięgający mu niemal do pięt. Widać było spod niego jedynie podeszwy drewniaków.

- Czego pan tu uważa? - zapytał po polsku z charakterystycznym akcentem. – Pan zza bramy? Coś potrzeba, kogoś znaleźć, coś pokazać? Ja wszystko wiem, wszędzie trafię...

Spojrzenie malca świdrowało go niemal na wylot. Nie trzeba było być oklumentą, aby poznać myśli, kłębiące się w tej ciemnowłosej główce. Ten nieznajomy nie wyglądał na mieszkańca getta. Może uda się zarobić kilka złotych, może ma chleb?

- Chodzisz do szkoły, smyku? – cóż szkodziło zapytać? Może rzeczywiście będzie mógł pomóc? Takie szkraby zazwyczaj sporo widzą. Więcej, niż mogą o tym sądzić ich rodzice.

- Nie ma szkoły. Kiedyś. Przed wojną chodziłem do chederu, na Lubartowskiej, przy szpitalu. Ale zamknęli go zaraz, jak weszli Niemcy. Teraz czasami reb Wiesenthal nas uczy. Czytania, rachunków, Talmudu...

- Reb Wiesenthal? Salomon Wiesenthal?!!! – z emocji chwycił chłopaka za ramię, ściskając mocno, aż tamten syknął i najwyraźniej spłoszył się. Skinął tylko głową potakująco.

- Zaprowadzisz mnie do niego? – sięgnął do kieszeni, wyjmując przygotowany wcześniej przez gospodynię jego tymczasowej kwatery pakuneczek – ćwiartka chleba, trzy jajka na twardo, trochę sera. Drugie śniadanie hydraulika. Element kamuflażu.

Chłopak błyskawicznym ruchem złapał zawiniątko, powąchał i wsunął w obszerną kieszeń chałata.

- To niedaleko. Tuz przy Grodzkiej Bramie. Chodźmy – stukając drewniakami po kocich łbach ruszył pod górę, w stronę Starego Miasta. Magiczny cichociemny podążył za nim szybkim krokiem.

 

* * *

Absolwent Orfurckiej Wyższej Szkoły Magii, wykładowca w najsłynniejszych uczelniach Europy, niegdyś zawsze starannie ubrany, z elegancko przystrzyżona brodą – dziś w niczym nie przypominał samego siebie sprzed zaledwie trzech lat. Miał na sobie kilka warstw czystych, ale niemiłosiernie podartych ubrań, na głowie sfilcowany kapelusz. Broda – niegdyś zaledwie szpakowata, dziś była mlecznobiała, długa i splątana. Po długim oczekiwaniu przybysza otworzył skrzypiące drzwi.

- Pan do kogo? – zapytał po polsku, widząc za drzwiami młodego człowieka w szarym kombinezonie, bez opaski z Gwiazdą Dawida na ramieniu.

- Pan mnie nie poznaje, panie profesorze?

- Prawdę mówiąc, nie bardzo... – w ciemnych oczach otoczonych siateczką zmarszczek zamigotał błysk – Zaraz, zaraz. Twardowski... Trzydziesty siódmy rocznik...Andrzej? Andrzej Wojciechowski???

Przybysz przyłożył palec do ust i rozejrzał się niespokojnie.

- Ależ wchodź, wchodź, chłopcze – Wiesenthal pociągnął go za rękaw. Weszli do zagraconego przedsionka, profesor dokładnie zamknął za sobą drzwi, po czym pociągnął niespodziewanego gościa do małego okienka, ulokowanego w grubym wykuszu muru. – Co się z tobą działo przez te lata? Co ty tu robisz? Podobno służyłeś w wojsku?

- Panie profesorze, ja chętnie odpowiem na wszystkie pytania, ale nie tutaj i nie teraz. Niech pan zbiera najpotrzebniejsze rzeczy i przygotuje się do podróży. Dziś wieczorem zabieram pana do Anglii.

 

* * *

Tego nie spodziewał się nikt. Powody, dla których Wiesenthal nie skorzystał do tej pory z możliwości ucieczki choćby tylko za mur getta, nie były znane - ale nie podejrzewano, że będzie miał on jakiekolwiek opory. Tymczasem profesor powiedział stanowcze NIE. Nigdzie nie będzie jechał, tu jest jego dom, jego krewni, jego kawałek świata. Ma tu dużo pracy i nie pozwoli, aby ktokolwiek przeszkadzał mu w tym – nawet jeśli ma jak najlepsze intencje. Wszelkie tłumaczenia o grożącym mu niebezpieczeństwie zbył machnięciem ręku – jest stary, nikomu nie wadzi, nawet Grindelwald nie ośmieli się zrobić krzywdy bezbronnemu starcowi z taką przeszłością. Nie ma o czym mówić, zostaje i koniec.

- Andrzeju, pomyśl sam – tłumaczył swojemu byłemu uczniowi. – Żyjemy przecież w połowie XX wieku, w sercu Europy. Nie można przecież wymordować nas wszystkich bez śladu, bez oporu, bez przeciwdziałania ze strony innych państw. Co z magiczną solidarnością? Co ze zwykłym humanizmem? Nie – to się nie może wydarzyć tu i teraz. – zamachał rękami, jakby chciał dodać swoim słowom powagi. – Popatrz na te dzieciaki dookoła. Wygłodzone, brudne, chorowite. A przecież wszystkie chcą się uczyć, chcą wiedzieć jak najwięcej. Ile w nich magicznych talentów, ile możliwości...

Wojciechowski próbował wszystkich argumentów. Odwoływał się do patriotyzmu, osobistego bezpieczeństwa, wielkich zadań, jakie czekają na jego rozmówce w bezpiecznym Londynie. Nic nie wskórał. Wiesenthal był nieugięty. Owszem, chętnie przyjmie pomoc, ale udzieloną tu i teraz. Trochę żywności, ciepłe ubranie, lekarstwa dla siebie i rodziny – to wszystko, czego potrzebuje. Porucznik wyszedł od profesora tuż przed godziną policyjną zupełnie skonfundowany. Jak wykonać misję ewakuacyjną, której obiekt ewakuować się nie zechce?

 

* * *

Kwatera, do której skierowano go po przybyciu do Lublina mieściła się na Piaskach – miał więc do przejścia niezbyt długi kawałek drogi. Musiał się jednak spieszyć, bo do godziny policyjnej pozostało zaledwie kilkadziesiąt minut, o czym przypominały krążące po ulicach Kubelwageny żandarmerii. Niemal zbiegł po pochyłości Zamojskiej, szybkim krokiem przeszedł przez Foksal, przekroczył czeluść tunelu na Bychawskiej. Wreszcie dom, tuż przy skrzyżowaniu z Nowym Światem. Ukryte w zapadającym mroku podwórko, oficyna, drzwi po prawej...

- Podchorążówka piętro wyżej – na jego delikatne zapukanie rykiem odpowiedział ochrypły bas. Cholera, pomylił piętra...

Szybkim krokiem wbiegł po dudniących drewnianych schodach. Gospodyni – szczupła blondynka, z włosami spalonymi niewprawną, okupacyjną ondulacją otworzyła po pierwszym stuknięciu.

- Słyszałam, jak pan pukał na parterze – mruknęła, sięgając do kieszeni spranego szlafroka w czerwone różyczki na granatowym tle. – Znowu trzeba będzie obliviatować tego pijaka...

Zręcznie przemknęła obok zaskoczonego porucznika, zbiegła w dół i zastukała do drzwi. Wojciechowski nie chciał tego słuchać - wszedł do mieszkania i usiadł przy stole w kuchni. Gospodyni wróciła po chwili, lekko zarumieniona od biegania po schodach.

- No, załatwione. Nie będzie nic pamiętał nawet na przesłuchaniu – zaszczebiotała, kręcąc się po kuchni. Po chwili przez cichociemnym stała szklanka z lipowa herbata i talerz z dwoma pajdami chleba z twarogiem. – Niech pan coś zje, na pewno jest pan głodny. Pułkownik jest bardzo zaniepokojony, już dwóch łączników wysyłał. Zaraz pewnie sam przyjdzie.

Wojciechowski zaledwie zdążył przełknąć ostatni kęs, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Na wszelki wypadek stanął tuz przy oknie, gotów do deportacji. Okazało się to niepotrzebne - po krótkiej pogawędce z gospodynią do pokoju wkroczył pułkownik Kamień – sam dowódca okręgu był zainteresowany powodzeniem jego misji. To chyba naprawdę musiało być cholernie ważne...

- Poruczniku, nie musze panu przypominać o rozkazach, prawda? – pułkownik nie zamierzał odgrywać dobrego wujaszka. Nie miał na to ani czasu, ani ochoty. – Ma pan wyciągnąć tego człowieka z getta za wszelką cenę, nawet brew jego woli. Otrzymaliśmy z Londynu pilna depeszę w tej sprawie. Ma pan dołożyć wszelkich starań. O szczegółach porozmawia pan jutro rano z Lalką. Jakieś pytania?

Była tylko jedna prawidłowa odpowiedź.

- Nie mam pytań, panie pułkowniku. Rozkaz, panie pułkowniku.

 

* * *

Kapitan „Lalka” – szczupły, wysoki brunet w grubych okularach, czekał na Andrzeja następnego ranka, w swoim mieszkaniu przy Bernardyńskiej. Wojciechowski znał już go wcześniej – kapitan skończył szkołę Twardowskiego dwa lata przed cichociemnym, zetknęli się też w wojsku – „Lalka” – wtedy po prostu podporucznik Cichocki - był w swoim czasie oficerem do zleceń szefa oddziału personalnego Sztabu Głównego. To właśnie on załatwiał przydziały młodym czarodziejom, którzy powodowani niezrozumiałym dla niektórych patriotyzmem decydowali się na wypełnienie nakazanego mugolską ustawą obowiązku służby wojskowej. Teraz był adiutantem dowódcy okręgu do spraw nadzwyczajnych – kolejna wygodna przykrywka...

Z okna widać było szerokie łąki nad Bystrzycą, szpetne czynszówki Piasków i bryłę dworca kolejowego.

- No cóż, sprawa nie jest łatwa. Nie może pan teleportować obiektu ze sobą, bo wcześniej musiałby pan wyprowadzić go poza getto, a na to się nie zgadza. Chyba musimy skombinować świstoklik...

Wojciechowski aż podskoczył na krześle.

- Przecież produkcja świstoklika wymaga wykorzystania ogromnej mocy magicznej!. Byle pętak z różdżką wyczuje coś takiego!

- No to zrobimy to szybko i po cichu. – Lalka uśmiechnął się pod nosem. – Wy, z tego Londynu najwyraźniej nie doceniacie nas, tutaj, w Kraju. Jak pan myśli, poruczniku, jak udało nam się przeżyć przez te trzy lata?

* * *

 

Kapitan zmusił skoczka do nauczenia się na pamięć adresu i hasła do komórki „specjalnej”. Wojciechowski postanowił nie dziwić się niczemu – jednak na widok ślicznej, młodej dziewczyny z jasnymi długim włosami, która otworzyła mu drzwi pod wskazanym adresem, najwyraźniej przez moment zapomniał języka w gębie.

- Czego pan sobie życzy? - zapytało nieziemskie zjawisko. Miała duże, szarobłękitne oczy w ciemnej oprawie brwi i rzęs, sylwetkę klepsydry, widoczną nawet pod niemodną sukienką ze spłowiałego, błekitnego perkaliku. Z wysiłkiem przełknął ślinę i przemówił.

- Ja do pani Adrianny. Przyjechałem ze Lwowa, po wróżbę.

- Pani Adrianna jest chora, ale ja też mogę panu powróżyć – odparła dziewczyna, najwyraźniej przyzwyczajona do męskich reakcji na swój widok. Odsunęła się w drzwiach. – Proszę, niech pan wejdzie.

 

* * *

Nie było łatwo opowiadać o świstoklikach, zadaniach, zabezpieczeniach, wszystkich tych ograniczeniach magicznej wojny komuś, kto wyglądał jak uosobienie wszystkich męskich pragnień o jak najbardziej pokojowym, wręcz sielankowym spędzaniu czasu. Urszula – bo tak miała na imię właścicielka figury godnej Hollywood, okazała się jednak osoba bardzo mocno stąpająca po ziemi – jeśli można tak powiedzieć o kimś, kto zajmował się produkcją bardzo skomplikowanych anterfaktów. Oczywiście – nie robiła tego sama – tak naprawdę była jedynie łączniczką. Ale jej zadaniem było dokładne zapamiętanie i przekazanie producentom wymagań zamawiającego. Tylko jak tu się skupić i mówić z sensem, kiedy chciałoby się wręcz utonąć w wielkim, szarobłękitnym oceanie TAKICH oczu?

- Czy pan mnie słucha? – lekkie tupnięcie zgrabnej nóżki przywołało młodzieńca do rzeczywistości. – Jeśli trzeba to zrobić na jutro, to musze już iść. Potrzeba sporo składników, musze zawiadomić kilka osób. Niech pan czeka na swojej kwaterze. Jutro rano, tuż po godzinie policyjnej, ktoś dostarczy do pana zamawiany towar.

Posłusznie, niczym wytrenowany piesek, wstał z krzesła i ruszył ku drzwiom. Zamykał je za sobą bardzo delikatnie, jakby każdy głośniejszy dźwięk, każde drgnięcie mogło spłoszyć to niezwykłe zjawisko z blond warkoczem. Po drodze na Bychawską nie widział niczego – poza rysującym się gdzieś w głębi umysłu obrazem szarobłękitnych oczu, małego noska i uśmiechających się co chwila błyszczących ust.

 

* * *

Głośne stukanie do drzwi obudziło go ze snu. Natychmiast rzucił okiem na zegarek, wciąż zapięty na lewej ręce – w szarym świetle świtu wskazówki wskazywały piątą dziesięć. Do końca godziny policyjnej pięćdziesiąt minut.

Poderwał się z łóżka, wyciągając spod poduszki różdżkę i mugolskiego, ale bardzo skutecznego colta. Grindewaldowcy nie bawiliby się w pukanie do drzwi – po prostu aportowali by się na środku mieszkania. Mogą to być więc niemagiczni Niemcy – również niebezpieczni.

Z drugiego pokoju wysunęła się gospodyni – znów w tym swoim pretensjonalnym szlafroczku, z ręka na różdżce w kieszeni. Obrzuciła mieszkanie szybkim spojrzeniem i spokojnie podeszła do drzwi. Wojciechowski przygotował się do szybkiej deportacji. Nigdy nie wiadomo, kto tam stoi.

- Pani Aniu, tu Lalka. Proszę szybko otworzyć – znajomy głos zza drzwi uspokoił gospodynię. Szybkim ruchem wciągnęła niespodziewanego gościa za ramię do środka. Kapitan wyglądał na wyraźnie wzburzonego. Zginęła gdzieś staranna fryzura i starannie odprasowany garnitur. Lalka ubrany był w powyciągany wełniany sweter i pumpy, na nogach miał narciarskie trzewiki.

- Pani Aniu, proszę zamknąć drzwi na klucz i położyć się spać. Musze pilnie porozmawiać z porucznikiem – tonem nie znoszącym sprzeciwu niespodziewany gość osadził gospodynię, która najwyraźniej miała do niego mnóstwo pytań i właśnie zamierzała otworzyć usta. W tej sytuacji fuknęła jedynie jak obrażony kot i poprawiając poły szlafroczka pomaszerowała do swojej sypialni. Lalka przystąpił do rozmowy, gdy tylko zamknęła za sobą drzwi.

- Mamy sytuację alarmową, poruczniku. Wpadła wytwórnia anterfaktów – ta, w której był pan wczoraj. Grindewaldowcy zwinęli tam trzy osoby, w tym łączniczkę, która spotkała się z panem. Zabrali ich na Zamek. Nie ma czasu do stracenia. Ma pan co najwyżej kilka godzin – później oni będą już za dużo wiedzieć. Tu jest pański świstoklik – Lalka wyciągnął z kieszeni pumpów paczkę, zawinięta w przetłuszczony papier. – Aktywuje się na hasło „Unia”. Oczywiście trzeba go wtedy dotykać gołą ręką. Przeniesie was prosto do bezpiecznej stacji aportacyjnej w Anglii.

- Skąd pan to ma? – Wojciechowski wciąż nie mógł dojść do siebie po niespodziewanej pobudce i nagłych złych nowinach. – Przecież wytwórnia jest spalona...

- Łączniczka dostarczyła mi świstoklik wczoraj wieczorem. Dzielna dziewczyna – powiedział Lalka jakby zamyślonym głosem. – Wiedziała, ze to pilna sprawa.

- Co się z nimi stanie teraz? – Cichociemny wiedział, że to pytanie jest wręcz nie na miejscu. Ale przecież musiał o nią zapytać.

- Najpierw ich gruntownie przesłuchają. Te bydlaki na Zamku preferują robótki ręczne – cruciatusy, diffindo, te rzeczy. Oczywiście nie pogardzą też veritaserum. Za kilka godzin wyciągną z nich wszystko. A potem? Szybka avada będzie dla nich błogosławieństwem. – Lalka wzruszył ramionami, niemal obojętnie.

- Jak pan może mówić o tym tak spokojnie? Przecież oni są kilometr stąd. Może umierają, może już zginęli – przed oczami Wojciechowskiego pojawiła się postać w perkalowej sukience. Nie mógł sobie wręcz wyobrazić tego kontrastu – śliczna dziewczęca wykrzywiona przez potworny ból cruciatusa... Nieświadomie zacisnął dłonie aż do bólu.

- Przecież to przez nas. Przecież to moje zadanie i pana propozycja, aby robić ten świstoklik! Przecież wiedział pan, że to cholerne ryzyko!

- Niech pan się uspokoi, poruczniku – Lalka położył dłoń na ramieniu skoczka. - My tak żyjemy tu od trzech lat. Codziennie prawie ktoś z naszych ginie. Przecież o to właśnie chodzi tym skurwysynom. Chcą nas po prostu wymordować – a wcześniej wycisnąć z nas, ile się da. Nigdy nie można się z czymś takim pogodzić. Ale z czasem człowiek nieco obojętnieje. Na wszystko. Może dobrze, że nie będzie pan miał okazji tego sprawdzić na sobie. Jeszcze dziś będzie pan chodził po ulicach Londynu. W pięknym mundurze... – w głosie Lalki brzmiało coś niepokojącego. Podziw? Na pewno nie. Rozmarzenie? Być może. Pogarda?

- Zamknąć oczy i pomyśleć o Ojczyźnie, kapitanie? – nie chciał, aby zabrzmiało to z taką nienawiścią. Naprawdę nie chciał!

- Można i tak, poruczniku. – Lalka obrzucił go chłodnym spojrzeniem. Najwyraźniej nie mieli szans na to, aby się zaprzyjaźnić. – Można i tak.

 

* * *

 

Nie ma czasu na rozpamiętywanie. Nie ma możliwości pogrążenia się w żalu, w rozmyślaniach nad tym, co poszło nie tak i jak mogłoby być. Trzeba działać. Czas jest twoim wrogiem. Nie mniej nieubłaganym, niż ci, którzy na ciebie polują, kierując się informacjami wyduszonymi z szarookiej dziewczyny o zachwycającym uśmiechu. Zadanie. Wykonać to pieprzone zadanie. Potem, gdzieś w bezpiecznym miejscu będzie można zapalić żałobny płomyk, upić się z rozpaczy, albo po prostu rozpłakać. Ale nie teraz. I nie tutaj.

Około siódmej ulice zapełniły się ludźmi. Wojciechowski, znów w szarym uniformie wodociągowca szedł szybkim krokiem w stronę getta. Minął Katedrę, przeszedł obok częściowo zburzonego Ratusza i nagle, już na Lubartowskiej, zorientował się , że coś wygląda nie tak, jak powinno. Biegnąca w dół ulica była niemal pusta. Przy bramie, prowadzącej do getta, zobaczył dwie ciężarówki, pomalowane na burozielony kolor. Przed bramą stał ciasny szereg żandarmów z karabinami w dłoniach. Z getta słychać było groźne okrzyki, płacz kobiet, czasami ostry dźwięk strzału. Pora na zmianę decyzji. Tędy na pewno przejść się nie da.

Zawrócił, przeszedł przez Bramę Krakowską i od razu skręcił w Jezuicką. Znał doskonale Stare Miasto – spędził tu przecie niezliczone godziny, w tych szczęśliwych czasach, kiedy był sztubakiem w granatowej czapce Twardowskiego. Pora wykorzystać tę wiedzę. Świstoklik zadziała nawet pomimo blokady antyteleportacyjnej. Byle tylko dostać się do profesora.

Podwórzami, zaułkami pomiędzy kamienicami przedostał się na Misjonarską, przeskoczył tyłami Domu Sierot i ostrożnie wyjrzał zza węgła. Szeroką przecinał kolejny łańcuch żandarmów, wymieszanych z czarnymi uniformami gestapowców. Tuż koło narożnego domu z Kowalską stało dwóch nordyckich blondynów w czarnych płaszczach. Niedobrze – czarodzieje też tu są. Łotysze i Ukraińcy w mundurach z charakterystycznymi opaskami Hilfpolizei wyprowadzali z domów przerażonych mieszkańców. Ustawiali ich w kolumnę, szarpiąc i bijąc kolbami opornych, lub po prostu opieszałych.

Trzeba się spieszyć. Przebiegł przez podwórko, trzema susami przeskoczył przez szerokość Grodzkiej, potem przez kolejną studnię podwórza i zaułek, wprost do bramy domu, w którym mieszkał Wiesenthal. Dopiero na klatce schodowej zorientował się , że coś jest bardzo nie w porządku. Wszędzie otwarte drzwi, porozrzucane rzeczy. Na półpiętrze zastrzelony pies wybałuszał niewidzące już oczy. Drzwi mieszkania profesora też otwarte na oścież. I pustka. Ani jednego człowieka. Najwyraźniej Niemcy byli szybsi. Ale może jeszcze uda się ustalić, gdzie ich zabierają. Może jest sposób, na przechwycenie profesora w trakcie przemarszu, albo w podróży. Nie można tak po prostu usiąść i poddać się. W głowie huczą słowa Lalki

- Przecież o to właśnie chodzi tym skurwysynom.

Nie dać się, działać. Szybki bieg na górę i ostrożne spojrzenie z uchylonego świetlika na strychu. Kolumna krok za krokiem, popychana przez strażników, przesuwa się w stronę Kalinowszczyzny. Ogrodzenie getta kończy się przed kirkutem. Dalej można będzie skoczyć teleportacyjnie. Wyprzedzić tamtych, zorientować się w sytuacji. Nie dać się.

Porzucił niepotrzebną już, ciążącą tylko na ramieniu torbę z narzędziami. Świstoklik spoczywał w kieszeni. Szybkim biegiem ruszył ku tyłom Zamku.

Zatrzymał się w bramie jednej z rozpadających się kamieniczek Starej Kalinowszczyzny. Ostrożnie wyglądał przez szparę przymkniętych drzwi. Strażnicy szli chodnikami po obu stronach ulicy – środkiem maszerowali wychudzeni mężczyźni, przerażone, płaczące dzieci i uspokajające je matki. Chorych i słabych poganiano krzykami i uderzeniami. Kilku strażników trzymało na smyczach wielkie wilczury – rwały się do konwojowanych, warcząc i szczekając. Tuż przez bramą, w której zatrzymał się Andrzej, upadł na bruk siwy, patriarchalnie wyglądający staruszek. Strażnik wrzeszczał i wymachiwał ręką, wyraźnie nakazując mu dalszy marsz. Starzec podparł się na rękach, ale nie miał sił, aby się podnieść. Kręcił głową, jakby chciał się usprawiedliwić. Strażnik podrzucił karabin do ramienia i niemal nie celując strzelił do leżącego. Między kocimi łbami bruku popłynęła strużka krwi.

Andrzej zacisnął dłoń na różdżce. Wściekłość i pragnienie zemsty było w nim tak silne, że niemal wzięło górę nad rozwagą. Zwyciężyło jednak wyszkolenie. Nie wolno głupio dać się zabić. Trzeba działać. Wykonać to cholerne zadanie. Wyrwać Wiesenthala z łap tych bydlaków.

Kolumna szła powoli, jednostajnie. Płacz, jęki bitych, złorzeczenia strażników i ujadanie psów tworzyło kakafonię niemal nie do wytrzymania. Wreszcie w jednej z ostatnich grup Wojciechowski zobaczył profesora. Szedł powoli, otoczony gromadką przestraszonych, płaczących dzieciaków. Jego rąk trzymało się dwóch małych, może trzyletnich chłopców. Profesor najwyraźniej starał się ich uspokoić, mówiąc coś powoli i cicho.

Porucznik przeskoczył na tyły domu. Kolumna kierowała się przez most na Bystrzycy w stronę rzeźni miejskiej. Z daleka można było zobaczyć stojące na zakładowej bocznicy wagony i dymiącą z lekka lokomotywę. Pierwsze grupy wpychano już po pochylniach do drewnianych pudeł na żelaznych kołach.

Nagłe uderzenie w plecy rzuciło Wojciechowskiego na ziemię. Przetoczył się i stanął na nogi. Tuż, tuż za nim stał jeden ze strażników – najwyraźniej sprawdzali też okoliczne domy, poszukując uciekinierów, lub gotowych do pomocy przy ucieczce. Żandarm wrzasnął coś niezrozumiale i ponownie podniósł karabin do uderzenia.

Porucznik zareagował instynktownie. Odskoczył do tyłu, wyciągając różdżkę z kieszeni. Trafiony Avadą Niemiec runął na ziemię. Skoczek chwycił swoją ofiarę za kołnierz i pociągnął go za węgieł najbliższej komórki. Tam zdjął zabitemu z głowy hełm, półkolisty ryngraf z szyi i płaszcz. Jego buty były podobne do tych, które nosił Niemiec. Szybko wbił się w cały ekwipunek, zapiął pod brodą pasek hełmu i chwycił karabin. Może to właśnie będzie szansa? Przebiegł przez bramę i z opuszczoną głową ruszył ku kolumnie.

 

* * *

 

Nagłe wezwanie ze stacji teleportacyjnej na Orkadach (umieszczonej właśnie tan ze względów bezpieczeństwa – jako typowa stacja filtracyjna dla przybyszów z Kontynentu) zastało pułkownika Nowickiego przy kolacji. Korzystając z alarmowego świstoklika zjawił się z kamiennym budynku stojącym tuż nad brzegiem Morza Północnego w dwie minuty po wezwaniu.

- O co chodzi, kapitanie – zapytał, kiedy dowodzący stacją młody oficer w mundurze z naszywkami pułku Black Watch sprawdził jego dokumenty. – Podobno przyleciał ktoś z Polski? Oczekiwałem raczej dwóch osób...

- Niestety, sir, mogę panu służyć tylko jednym przybyszem. Na domiar tego nie jestem do końca pewien, czy to rzeczywiście ktoś do pana. Ma na sobie niemiecki uniform i mówi bardzo niezrozumiale. Ale hasło podał prawidłowe i poprosił o wezwanie pana. Tędy, sir – kapitan wskazał ręka na drzwi do najbliższego pomieszczenia.

Nowicki wszedł do niskiego, oświetlonego jedynie przez płomień z kominka pokoju. Na ławce, wyciągając dłonie do ognia, siedział Wojciechowski. Miał na sobie płaszcz w kolorze feldgrau, obok niego na podłodze leżał głęboki hełm i karabin. Na widok przełożonego wstał.

- Porucznik Wojciechowski melduje powrót z zadania. Misja zakończona niepowodzeniem.

- Co się z panem działo poruczniku? I co z Wiesenthalem?

- Profesor odmówił ewakuacji, panie pułkowniku. Próbowałem wyciągnąć go stamtąd siłą, ale nie udało się. Zginęło niepotrzebnie dużo ludzi... – Wojciechowski mówił cicho, zmęczonym głosem. Urywanymi zdarzeniami opowiedział przebieg wydarzeń. Gdy doszedł do opowieści o zabiciu strażnika i przebraniu się w jego mundur, głos gwałtownie mu się załamał.

- Byłem o krok od niego, rozumie pan? O krok! Rozpoznał mnie. Widziałem, jak na mnie patrzył. Chciałem mu dać do zrozumienia, że mogę go wyciągnąć. Ale on po prostu nie dał mi żadnej szansy. Cały czas prowadził te dzieciaki, uspokajał je, nawet śpiewał razem z nimi. I poszedł na te cholerną rampę, wszedł z nimi do wagonu i pojechał. Nic nie mogłem zrobić. Jeszcze na pożegnanie jakby skinął mi głową. A potem powiedział do tych chłopców – „Chodźcie, śmiało. Tak, jakbyście szli prosto do nieba... – głos młodszego oficera załamał się ostatecznie.

- Wojciechowski, niech pan weźmie się w garść, do cholery. Dlaczego nie ustalił pan, dokąd go wywieziono? Może stamtąd uda się go wyciągnąć? Nie będą przecież trzymać go bez przerwy pod strażą?

- Nie da się, panie pułkowniku – porucznik pokręcił głową. - Ja wiem, dokąd pojechał ten transport. Powiedział mi to jeden z kolejarzy. Oni prawie codziennie odprawiają tam składy wyładowane ludźmi, a jeszcze nikt stamtąd nie wrócił. To taka mała wioska koło Włodawy. Nazywa się Sobibór...

 

 

 

 

Przyp. 1.

Szkoła Magii im Jana Twardowskiego – jedna z najbardziej znanych polskich szkół magicznych,

Zgłoś jeśli naruszono regulamin