Koontz Dean-Fałszywa pamięć.pdf

(2918 KB) Pobierz
Koontz Dean-Falszywa pamiec
DEAN KOONTZ - FAŁSZYWA PAMIĘĆ.
DEAN KOONTZ.
Dotychczas ukazały się następujące książki Deana Koontza: Zabójca strachu.
Odwieczny wróg.
Mroczne ścieżki serca.
Drzwi do grudnia.
Korzystaj z nocy.
Nocne dreszcze.
Złe miejsce.
Kątem oka.
Maska.
Zimny ogień.
Ostatnie drzwi przed niebem.
DEAN KOONTZ - FAŁSZYWA PAMIĘĆ.
Przełożył Maciej Antosiewicz.
Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.
Tytuł oryginału FALSE MEMORY.
Copyright (c) 1999 by Dean Koontz All Rights Reserved.
Ilustracja na okładce Jacek Kopalski.
Redakcja Jan Koźbiel.
Redakcja techniczna Małgorzata Kozub.
Korekta Jadwiga Przeczek i Grażyna Nawrocka.
Łamanie Monika Lefler.
ISBN 83-7337-329-2.
Warszawa 2003.
Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul.Garażowa 7.
Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Spółka Akcyjna 03-828 Warszawa,
ul.Mińska 65.
Książkę tę poświęcam Timowi Hely'emu Hutchinsonowi.
Wiele lat temu twoja wiara w moją pracę dodała mi odwagi, kiedy najbardziej tego
potrzebowałem.
A także Jane Morpeth.
Z żadnym wydawcą nie współpracowałem tak długo, co jest świadectwem twojej
wyjątkowej cierpliwości, uprzejmości i tolerancji dla głupców!
AUTOFOBIA jest zaburzeniem osobowości.
Terminu używa się na określenie trzech różnych schorzeń: 1) strachu przed samotnością; 2)
strachu przed egotyzmem; 3) strachu przed samym sobą.
Trzecie schorzenie jest najrzadsze.
Złudzenie opadających płatków niknie w księżycu i kwiatach...
OKYO.
Wąsy kota, płetwiaste palce płynącego psa: Bóg jest w szczegółach.
KSIĘGA POLICZONYCH SMUTKÓW.
W prawdziwym świecie, tak jak i we śnie, nic nie jest tym, czym się wydaje.
KSIĘGA POLICZONYCH SMUTKÓW.
450820115.002.png
Życie jest bezlitosną komedią.
I na tym właśnie polega jego tragedia.
MARTIN STILLWATER.
Rozdział 1.
Tego styczniowego wtorku, kiedy jej życie odmieniło się na zawsze, Martine Rhodes
obudziła się z bólem głowy, nabawiła się niestrawności, popijając dwie aspiryny sokiem
grapefruitowym, na cały dzień zrujnowała sobie fryzurę, biorąc przez pomyłkę szampon Dustina
zamiast własnego, złamała paznokieć, przypaliła grzankę, odkryła mrówki rojące się w szafce pod
zlewem kuchennym, wytępiła je, posługując się pojemnikiem ze środkiem owadobójczym w
aerozolu z taką samą zaciętością, z jaką Sigourney Weaver użyła miotacza płomieni w jednym z
tych filmów o pozaziemskich pasożytach, wytarła skutki rzezi papierowym ręcznikiem, zanuciła
motyw z "Muzyki żałobnej" Bacha, gdy uroczyście składała maleńkie ciałka do kosza na śmieci, i
odebrała telefon matki, Sabriny, która nadal modliła się o rozpad małżeństwa córki, choć od ślubu
minęły już trzy lata.
Przez cały ten czas myślała o czekającym ją dniu z pogodą - a nawet z entuzjazmem -
ponieważ po zmarłym ojcu, Robercie Uśmiechniętym Bobie Woodhousie, odziedziczyła nie tylko
błękitne oczy, atramentowoczarne włosy i brzydkie palce u nóg, lecz także optymistyczną naturę,
niezwykłą umiejętność stawiania czoła przeciwnościom i głęboką radość życia.
Dzięki, tato.
Kiedy Martie przekonała zawsze pełną nadziei matkę, że małżeństwo państwa Rhodes
układa się szczęśliwie, włożyła skórzaną kurtkę i zabrała Lokaja, psa rasy golden retriever, na
poranny spacer.
Ból głowy stopniowo minął.
Na osełce czystego wschodniego nieba słońce ostrzyło skalpele światła.
Od zachodu jednak chłodna bryza popychała złowieszcze masy ciemnych chmur.
Lokaj z niepokojem popatrzył na niebo, czujnie pociągnął nosem i nastawił zwisające uszy,
wsłuchując się w klekoczący szelest liści palmowych poruszanych przez wiatr.
Najwyraźniej czuł, że nadciąga burza.
Był miłym, skorym do zabawy psem.
Bał się jednak głośnych dźwięków, jakby w poprzednim życiu był żołnierzem i nawiedzały
go wspomnienia pól bitewnych wypełnionych hukiem dział.
Na jego szczęście złej pogodzie w południowej Kalifornii rzadko towarzyszyły gromy.
Zazwyczaj deszcz spadał niespodzianie, szemrząc na ulicach i poszeptując cicho w listowiu,
a takie dźwięki nawet na Lokaja działały uspokajająco.
W większość poranków Martie spacerowała z psem przez godzinę, chodząc po wąskich,
wysadzanych drzewami uliczkach Corona Del Mar, ale w każdy wtorek i czwartek czekały ją
specjalne obowiązki, które ograniczały ich przechadzki w te dni do piętnastu minut.
Lokaj zdawał się mieć w kudłatej głowie kalendarz, ponieważ we wtorki i czwartki nigdy się
nie ociągał, załatwiając swoje potrzeby w najbliższym sąsiedztwie.
Tego ranka, zaledwie jedną przecznicę od ich domu, na trawniku oddzielającym chodnik od
krawężnika, pies rozejrzał się wstydliwie, podniósł dyskretnie prawą nogę i wysikał się, jakby
trochę zakłopotany brakiem prywatności.
Niecałą przecznicę dalej, gdy zamierzał przystąpić do drugiej części porannej toalety,
przejeżdżająca śmieciarka strzeliła gaźnikiem, płosząc go.
Przycupnął za palmą i wyjrzał ostrożnie zza pnia, najpierw z jednej strony, a potem z drugiej,
zdjęty lękiem, czy przerażający pojazd nie pojawi się znowu.
450820115.003.png
- Już po strachu - zapewniła go Martie.
- Wielka paskudna śmieciarka odjechała.
Nie ma się czego bać.
Możesz spokojnie robić swoje.
Lokaj nie wydawał się przekonany.
Zachował czujność.
Martie odziedziczyła po Uśmiechniętym Bobie także cierpliwość, zwłaszcza w
postępowaniu z Lokajem, którego kochała prawie tak, jak mogłaby kochać dziecko, gdyby je
miała.
Był łagodny i piękny: jasnozłoty, z białozłotymi kudłami na nogach, śnieżnobiałymi
strzałkami na zadzie i grubym ogonem.
Oczywiście, kiedy pies siedział przykucnięty i załatwiał się, tak jak teraz, Martie nigdy na
niego nie patrzyła, ponieważ był skrępowany niczym zakonnica w barze topless.
Czekając, aż skończy, zaśpiewała cicho "Czas w butelce" Jima Croce'a, co zawsze go
uspokajało.
Ledwie zaczęła drugą zwrotkę, nagły chłód przeszedł jej po krzyżu i sprawił, że zamilkła.
Nie była osobą ulegającą podszeptom intuicji, ale gdy lodowaty dreszcz dotarł do jej karku,
ogarnęło ją poczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa.
Odwróciła się, na wpół oczekując, że ujrzy nadchodzącego napastnika lub rozpędzony
samochód.
Była jednak sama na cichej willowej ulicy.
Nic nie pędziło w jej kierunku z morderczymi zamiarami.
Poruszały się tylko przedmioty dotykane wiatrem.
Drzewa i krzewy drżały.
Kilka brązowych liści sunęło po chodniku.
Pod okapem pobliskiego domu szeleściły i grzechotały girlandy świecidełek i świątecznych
lampek, wiszące tam od Bożego Narodzenia.
Martie, wciąż czując się niepewnie, ale także i głupio, wypuściła oddech, który
wstrzymywała.
Kiedy powietrze zagwizdało jej w zębach, uświadomiła sobie, że zaciska szczęki.
Prawdopodobnie nie uwolniła się jeszcze od snu, który obudził ją nad ranem i śnił się jej
przez kilka poprzednich nocy.
Człowiek z martwych, gnijących liści.
Koszmarna postać, wirująca, postrzępiona.
Spuściła wzrok i zobaczyła swój wydłużony cień, który ciągnął się przez krótko
przystrzyżony trawnik, padał na krawężnik i załamywał się na popękanym betonowym chodniku.
Z niewiadomego powodu jej niepewność przerodziła się w strach.
Postąpiła krok do tyłu, potem drugi, a jej cień oczywiście poruszył się wraz z nią.
Dopiero gdy zrobiła trzeci krok, zdała sobie sprawę, że właśnie tej sylwetki się boi.
Śmieszne.
Bardziej absurdalne niż jej sen.
A jednak z jej cieniem było coś nie tak: wyglądał dziwacznie, groźnie.
Serce zabiło jej tak mocno, jakby ktoś uderzył pięścią w drzwi.
W padających pod ostrym kątem promieniach porannego słońca domy i drzewa też rzucały
zniekształcone cienie, ale w ich rozciągniętych, wykoślawionych kształtach nie dostrzegała nic
niepokojącego - tylko we własnym.
450820115.004.png
Zdała sobie sprawę z niedorzeczności swego lęku, lecz ta świadomość nie umniejszyła jej
zdenerwowania.
Ogarnęła ją trwoga.
Cień zdawał się pulsować w takt tępych, wolnych uderzeń serca.
Martie zamknęła oczy, próbując odzyskać panowanie nad sobą.
Przez chwilę czuła się tak lekka, iż wydawało się, że wystarczy podmuch wiatru, by porwać
ją w powietrze i ponieść w głąb lądu wraz z nadciągającymi nieubłaganie chmurami, w stronę
kurczącej się wstęgi bladoniebieskiego nieba.
Kiedy jednak wzięła kilka głębokich oddechów, odzyskała zwykły ciężar.
Gdy odważyła się znów spojrzeć na swój cień, nie zobaczyła w nim nic niezwykłego.
Wydała westchnienie ulgi.
Serce wciąż jej waliło, choć już nie z irracjonalnego strachu, lecz z najzupełniej zrozumiałej
obawy o przyczynę tego osobliwego zajścia.
Nigdy dotąd nie doświadczyła niczego podobnego.
Lokaj patrzył na nią z zadartą pytająco głową.
Upuściła jego smycz.
Ręce miała mokre od potu.
Wytarła dłonie o dżinsy.
Gdy zorientowała się, że pies skończył poranną toaletę, wsunęła prawą dłoń do plastikowej
torby, by użyć jej w charakterze rękawiczki.
Jako dobra obywatelka zebrała starannie produkt przemiany materii Lokaja, wywróciła
jasnobłękitną torbę na drugą stronę, zacisnęła i zawiązała u wylotu podwójny węzeł.
Pies spoglądał na nią zakłopotanym wzrokiem.
- Gdybyś kiedykolwiek zwątpił w moją miłość, maleńki -powiedziała Martie - pamiętaj, że
robię to codziennie.
W oczach Lokaja dostrzegła wyraz wdzięczności.
A może jedynie ulgi.
Znajoma, upokarzająca czynność przywróciła jej równowagę umysłową.
Mała niebieska torba z ciepłą zawartością zakotwiczyła ją w rzeczywistości.
Dziwaczny epizod pozostawał niepokojący, intrygujący, ale już jej nie przerażał.
Rozdział 2.
Skeet siedział wysoko na dachu, wyraźnie widoczny na tle posępnego nieba, zatopiony w
wizjach i myślach samobójczych.
Trzy tłuste wrony krążyły nad jego głową, jakby czuły już zapach padliny.
W dole Motherwell stał na podjeździe z wielkimi dłońmi zaciśniętymi w pięści i wspartymi
na biodrach.
Chociaż był odwrócony plecami do ulicy, sama jego poza świadczyła o wściekłości.
Pałał chęcią rozbijania głów.
Dusty zaparkował furgonetkę przy krawężniku, tuż za samochodem patrolowym
ozdobionym godłem prywatnej agencji ochrony, która służyła tej bogatej, zamkniętej społeczności.
Obok samochodu przystanął wysoki mężczyzna w mundurze, starając się przybrać wygląd
osoby urzędowej, a jednocześnie najzupełniej zbędnej.
Trzypiętrowy dom, na którego szczycie Skeet Caulfield rozmyślał o swojej śmiertelności,
był przytłaczającym koszmarem za cztery miliony dolarów.
450820115.005.png
Architekt, który albo miał braki w wykształceniu, albo wielkie poczucie humoru, połączył w
jednej bryle kilka śródziemnomorskich stylów - hiszpański modernizm, toskański klasycyzm i
wczesny Taco Bell.
Coś, co wyglądało na bezkresne połacie pnących się uskokami dachów, zachodziło na siebie
w chaotycznej obfitości akcentowanej przez zbyt wielką liczbę kominów udających nieudolnie
dzwonnice z kopułami, a biedny Skeet przycupnął na najwyższej krawędzi, tuż obok najbrzydszej z
tych wieżyczek.
Pracownik ochrony, może dlatego, że nie bardzo wiedział, jak ma się zachować w tej
sytuacji, a chciał mimo wszystko coś zrobić, spytał: - Mogę panu w czymś pomóc?
- Jestem przedsiębiorcą malarskim - odparł Dusty.
Ogorzały ochroniarz, którego twarz przecinało tyle bruzd, że wyglądał jak origami, albo
nabrał podejrzeń co do Dusty'ego, albo był nieufny z natury.
- Przedsiębiorcą malarskim, hę?
- powiedział sceptycznie.
Dusty miał na sobie białe bawełniane spodnie, biały sweter, białą drelichową kurtkę i białą
czapkę z napisem USŁUGI MALARSKIE RHODESA wydrukowanym błękitnymi literami nad
daszkiem, co powinno nadawać nieco wiarygodności jego słowom.
Przez chwilę chciał spytać podejrzliwego ochroniarza, czy w sąsiedztwie grasują zawodowi
włamywacze przebrani za malarzy pokojowych, hydraulików i kominiarzy, ale zamiast tego
powiedział tylko: - Jestem Dustin Rhodes - i pokazał napis na swojej czapce.
- Ten człowiek na dachu należy do mojego zespołu.
- Zespołu?
- Ochroniarz nachmurzył się.
- Tak to pan nazywa?
Może starał się być sarkastyczny, a może po prostu nie potrafił rozmawiać z ludźmi.
- Większość przedsiębiorców remontowych nazywa to zespołem - powiedział Dusty, patrząc
na Skeeta, który mu pomachał.
- Kiedyś nazywaliśmy się grupą uderzeniową, ale to budziło niepokój niektórych klientów,
brzmiało zbyt agresywnie, więc teraz nazywamy się zespołem, jak wszyscy.
- Hm - powiedział ochroniarz.
Jego źrenice zwęziły się.
Może próbował zrozumieć, o czym mówi Dusty, a może zastanawiał się, czy nie dać mu w
zęby.
- Proszę się nie martwić, ściągnę Skeeta na dół - zapewnił go Dusty.
- Kogo?
- Skoczka - wyjaśnił Dusty i ruszył podjazdem w stronę Motherwella.
- Myśli pan, że powinienem wezwać straż pożarną?
- spytał ochroniarz, idąc za nim.
- Nie.
Nie podpali się, zanim skoczy.
- To przyjemna okolica.
- Przyjemna?
Do diabła, jest doskonała.
- Samobójstwo na pewno zdenerwuje mieszkańców.
- Pozbieramy wnętrzności, zapakujemy szczątki do torby, zmyjemy krew i niczego nie
zauważą.
450820115.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin