Koontz Dean-Grom.pdf

(2103 KB) Pobierz
Koontz Dean-Grom
Dean Koontz - Grom
Dean Koontz
Grom
Przełożył Paweł Korombel
Data wydania oryginalnego: 1988 Data wydania polskiego: 1991
Gregowi i Joan Benfordom Czasami myślę, że jesteście najbardziej interesującymi spośród wszystkich ludzi, jakich
znamy. Wtedy zawsze łykam dwie aspiryny i kładę się. Ale ta myśl nadal mnie prześladuje.
(...) Żałobnej mowy słowu
Wtóruje płacz dziecięcia, które na świat przychodzi.
LUKRECJUSZ*
Nie boję się śmierci.
Wolałbym tylko, kiedy nadejdzie, rozminąć się z nią.
WOODY ALLEN
Kolejka górska: 1) kolejka w lunaparkach... ze stromymi wzniesieniami, po których następują gwałtowne, szybkie
zjazdy; dla amatorów silnych wrażeń.
THE RANDOM HOUSE DICTIONARY
* O naturze wszechrzeczy. Przeł. Edward Szymański.
CZĘŚĆ PIERWSZA
LAURA
Kiedy jesteś kochany, stajesz się silny; kiedy ty sam kochasz, stajesz się odważny.
Laodzi
ROZDZIAŁ I
PŁOMYK NA WIETRZE
1.
W zimową noc, gdy urodziła się Laura Shane, szalała burza i tę osobliwość pogody ludzie zapamiętali na całe lata.
Środa 12 stycznia 1955 roku była zimna, szara i ponura. O zmierzchu gęste, puszyste płatki śniegu zaczęły opadać,
wirując, z nisko rozpostartych chmur i mieszkańcy Denver kulili się w oczekiwaniu na zadymkę od Gór Skalistych. Około
dziesiątej w nocy przeszywająco zimny podmuch nadszedł od zachodu, zawył ponad górskimi przełęczami i zaskrzeczał
wśród poszarpanych leśnych zboczy. Śnieżynki zmniejszyły się, aż stały się drobne jak ziarnka piasku, i dźwięczały niczym
nacierający piasek, gdy wiatr ciskał nimi o szyby obstawionego książkami gabinetu doktora Paula Markwella.
Markwell zagłębił się w stojący za biurkiem fotel i pił scotcha, aby się rozgrzać. Ale przyczyną dręczącego go
uporczywie chłodu nie był zimowy podmuch, lecz wewnętrzne skostnienie umysłu i serca.
Od czterech lat, kiedy jego jedyny synek, Lenny, umarł na chorobę Heinego-Medina, Markwell pił coraz więcej. I
teraz, choć miał dyżurować, gotowy na telefoniczne wezwanie ze szpitala okręgowego, sięgnął po butelkę i dolał sobie
chivas regal.
W oświeconym roku 1955 dzieci dostawały szczepionkę doktora Jonasa Salka i bliski wydawał się dzień, gdy
groźba śmierci lub paraliżu spowodowanego przez wirusa polio zostanie całkowicie wyeliminowana. Ale Lenny zaraził się
w 1951, na rok przedtem, nim Salk rozpoczął testowanie szczepionki. Mięśnie układu oddechowego chłopca zostały
również porażone, a jako komplikacja wywiązało się zapalenie płuc. Lenny nie miał szans.
Od strony wznoszących się na zachodzie gór głuchy grzmot przetoczył się przez zimową noc, ale Markwell nie
zauważył tego. Był tak pogrążony w nie odstępującej go nigdy czarnej zgryzocie, że często zewnętrzne wydarzenia nie
docierały w pełni do jego świadomości.
Na biurku stało zdjęcie Lenny ego. Nawet po czterech latach widok uśmiechniętej buzi synka był dla niego torturą.
Powinien był schować fotografię, lecz nieustanna sa-moudręka, której była narzędziem, stanowiła wybrany przez niego
sposób pokuty za własną winę.
Żaden z kolegów Markwella nie wiedział o tym, że pije. Nigdy nie widziano go pijanego. Pomyłki, jakie popełnił
przy leczeniu kilku pacjentów, mogły być wyjaśnione naturalnymi przyczynami, toteż nie zaliczono ich do błędów w
sztuce lekarskiej. On sam zdawał sobie jednak sprawę, że były to błędy, a spowodowane tym uczucie wstrętu do siebie
wywoływało tym większą potrzebę picia.
Ponownie zagrzmiało. Tym razem uświadomił sobie, że to piorun, ale wciąż nie poświęcał temu uwagi.
Zadzwonił telefon. Whisky sprawiła, że był oszołomiony i wolniej reagował, toteż podniósł słuchawkę dopiero po
trzecim dzwonku.
— Halo?
— Doktor Markwell? Tu Henry Yamatta. — Głos Yamatty, internisty ze szpitala okręgowego, zdradzał
zdenerwowanie. — Jedna z pańskich pacjentek, Janet Shane, właśnie została przywieziona przez męża. Rodzi. Chodzi o to,
że zatrzymała ich burza, więc nim się tu pojawili, już poród był w toku.
Markwell napił się, słuchając, a następnie spytał — zadowolony, że głos nie brzmi bełkotliwie:
— Czy to wciąż pierwsza faza?
— Tak, ale bóle są zbyt silne i jak na ten etap trwają za długo. Schodzi śluz z krwią...
— To normalne.
— Nie, nie — przerwał niecierpliwie Yamatta — to nie są wody płodowe.
Odejście wód płodowych stanowi wyraźną oznakę rozpoczęcia się właściwego porodu. Choć Yamatta twierdził, że u
pani Shane akcja porodowa jest w toku, Markwell mylił się sugerując, że internista mówi o zwykłym odejściu wód
płodowych.
— To jeszcze nie krwotok, ale coś jest nie w porządku — powiedział Yamatta. — Brak skurczów macicy,
miednicowe zaparcie, choroba systemowa...
1 / 127
450823700.002.png
Dean Koontz - Grom
— Nie stwierdziłem żadnych fizjologicznych anomalii, które mogłyby stanowić niebezpieczeństwo w wypadku
ciąży — odezwał się ostro Markwell. Wiedział jednak, że mógł ich nie zauważyć... jeśli był akurat pijany. — Doktor
Carlson ma dziś dyżur. Gdyby stało się coś złego, zanim się pojawię, to on...
— Przywieźli nam właśnie cztery ofiary wypadków, w tym dwie w ciężkim stanie. Carlson ma pełne ręce roboty.
Jest pan potrzebny, doktorze Markwell.
— Już jadę. Będę za dwadzieścia minut.
Markwell odwiesił słuchawkę, dopił whisky i wyjął z kieszeni miętową pastylkę. Odkąd zaczął ostro pić, zawsze je
nosił przy sobie. Rozwijając papierek i wkładając ją do ust przeszedł z gabinetu przez hall do przedpokoju.
Był pijany, a miał odebrać dziecko i być może spaprać tę robotę, co zniszczyłoby jego reputację i było końcem
kariery, ale nie dbał o to. W gruncie rzeczy oczekiwał na taką katastrofę z rodzajem perwersyjnej tęsknoty.
Nakładał płaszcz, kiedy huk gromu wstrząsnął nocą. Dom zadrżał razem z nią.
Zadygotał i wyjrzał przez okno przy frontowych drzwiach. Drobne, suche śnieżynki kłębiły się za szybą; na chwilę
zawisły nieruchomo, jakby wiatr wstrzymał oddech — a potem zawirowały na nowo. Markwellowi kilkakrotnie zdarzyło
się dawniej słyszeć grzmoty podczas burzy śnieżnej, jednak zawsze grzmiało tylko na początku, a grzmoty były słabe i
odległe, nigdy nie sprawiały tak groźnego wrażenia jak teraz.
Błysnęło raz, potem drugi. Padający śnieg zamigotał dziwnie w momentalnym rozbłysku, a szyba nagle zmieniła się
w lustro, w którym Markwell zobaczył swoją wystraszoną twarz. Następne uderzenie pioruna było najgłośniejsze z
dotychczasowych.
Otworzył drzwi i wyjrzał zaciekawiony w kłębiącą się ciemność. Silny wiatr unosił śnieg aż pod dach werandy,
miotając nim o frontową ścianę domu. Trawnik pokryty był świeżą, dwu — lub trzycalową warstwą białego puchu,
podobnie jak gałęzie sosen od strony, z której wiało.
Błyskawica była tak jasna, że go oślepiła. Wydawało się, że straszliwy huk gromu pochodzi nie tylko z nieba, ale i
spod ziemi, jak gdyby niebo i ziemia rozwarły się, zapowiadając Armagedon. Dwie wydłużające się i przecinające
wzajemnie brylantowe strzały rozdarły ciemność. Zewsząd wyskoczyły, drgając i pulsując, niesamowite sylwetki. Cienie
balustrady, drzew, bezlistnych krzaków i ulicznych latarni były tak niesamowicie zniekształcone przy każdym błyśnięciu,
że znany widok wydawał się Markwellowi jakimś surrealistycznym malowidłem: rozjaśnione nieziemskim światłem
zwykłe przedmioty objawiały się w odmienionych, przerażających kształtach.
Oszołomiony obrazem przecinanego błyskawicami nieba, grzmotami, wiatrem i powiewającymi białymi kurtynami
śnieżycy, Markwell po raz pierwszy tej nocy poczuł, że jest pijany. Zastanawiał się, na ile te przedziwne elektryczne
zjawiska były prawdziwe, a ile było w nich jego alkoholowych halucynacji. Przesunął się ostrożnie przez śliską werandę do
szczytu schodków, prowadzących na pokrytą śniegiem ścieżkę frontową. Oparł się o kolumienkę werandy i wyciągnął
szyję, żeby spojrzeć w górę na rozrywane błyskawicami niebiosa.
Kilka następujących po sobie błysków sprawiło, że trawnik i ulica zdawały się podskakiwać niczym kadr filmu
wyświetlanego przez zacinający się projektor. Wszystkie kolory spełzły, pozostało tylko oślepiające światło błyskawicy,
bezgwiezdne niebo, połyskliwa biel śniegu i atramentowa czerń drżących cieni.
Kiedy w oszołomieniu i strachu spoglądał na to niezwykłe widowisko, niebiosa rozdarło następne poszarpane
pęknięcie. Grot wymierzonej w ziemię gorejącej strzały dotknął żelaznej lampy ulicznej, stojącej zaledwie sześć stóp od
Markwella. Krzyknął przerażony. Od spowodowanej przez grzmot wibracji zadzwoniły mu zęby; podłoga werandy
zatrzeszczała. W zimnym powietrzu natychmiast rozszedł się zapach ozonu i smród gorącego żelaza.
Cisza, spokój i ciemność powróciły.
Markwell przełknął miętówkę.
Na werandach wzdłuż ulicy pojawili się zdumieni sąsiedzi. Albo, być może, znajdowali się tam przez cały czas, a on
dostrzegł ich dopiero teraz, kiedy powrócił względny spokój. Paru z nich podreptało po śniegu, by z bliska zerknąć na
złamaną lampę, której żelazne zwieńczenie było na pół stopione. Rozmawiali między sobą i odzywali się do Markwella, ale
on nie odpowiadał. Wstrząsające widowisko nie otrzeźwiło go. W obawie, że sąsiedzi odkryją jego stan, wycofał się z
werandy i wszedł do domu. Oprócz tego nie miał czasu na pogaduszki o pogodzie. Powinien zająć się ciężarną kobietą i
rodzącym się dzieckiem.
Usiłując odzyskać samokontrolę, wyjął z garderoby wełniany szal i owinął wokół szyi, krzyżując go na piersiach.
Ręce mu drżały, palce miał lekko zesztywniałe, ale udało mu się zapiąć płaszcz. Wstrzymując przypływ nudności naciągnął
kalosze.
Opanowało go przeświadczenie, że niezwykłe jak na tę porę roku wyładowania niosły dla niego przekaz o jakimś
specjalnym znaczeniu. Były jak znak, omen. Nonsens, to whisky go tak zwodzi. Ale uczucie pozostało, kiedy szedł do
garażu, podnosił drzwi i cofał samochód na podjazd. Zimowe opony, owinięte łańcuchami, trzeszczały i pobrzękiwały
delikatnie na śniegu.
Kiedy przesunął dźwignię biegów na luz, zamierzając wyjść i zamknąć garaż, ktoś silnie zastukał w boczną szybę
od strony kierowcy. Przestraszony Markwell podniósł głowę i zobaczył jakiegoś mężczyznę, który nachylony spoglądał
przez okno samochodu.
Nieznajomy wyglądał mniej więcej na trzydzieści pięć lat. Miał wyraziste, przyjemne rysy twarzy. Nawet przez
częściowo zaparowaną szybę widać było, że to przystojny mężczyzna. Nosił ciężką, jakby marynarską kurtę z
podniesionym kołnierzem. W mroźnym powietrzu z nozdrzy buchała mu para, a kiedy się odezwał, jego słowom
towarzyszyły białe obłoczki oddechów.
— Doktor Markwell? Markwell opuścił okno.
— Tak?
— Doktor Paul Markwell?
— Tak, tak, przecież mówię... Ale dziś wieczór nie przyjmuję. Spieszę się do pacjentki w szpitalu.
Obcy miał niezwykle niebieskie oczy, kojarzące się Markwellowi z obrazem czystego, zimowego nieba,
odbijającego się w cieniutkiej na milimetr warstwie lodu, pokrywającej świeżo zamarznięty staw. To były piękne,
przykuwające uwagę oczy, ale dostrzegł od razu, że były to również oczy człowieka niebezpiecznego.
Zanim Markwell zdołał wrzucić bieg i tyłem wyjechać na ulicę, gdzie mógłby rozejrzeć się za ratunkiem,
mężczyzna w grubej kurtce wepchnął przez otwarte okno pistolet.
— Tylko bez głupstw.
2 / 127
450823700.003.png
Dean Koontz - Grom
Gdy wylot lufy wbił mu się w miękkie ciało pod podbródkiem, lekarz ze zdziwieniem poczuł, że nie chce umierać.
Od dawna oswoił się z myślą, że jest gotów na przyjęcie śmierci. Jednakże teraz, zamiast pogodzić się z tym, że istnieje w
nim jeszcze wola życia, odczuł przypływ wyrzutów sumienia. Chcieć żyć — to oznaczało zdradzić syna, z którym mógł się
połączyć tylko po śmierci.
— Niech pan zgasi światła, doktorze. Dobrze. Teraz silnik. Markwell wyjął klucz ze stacyjki.
— Kim pan jest?
— To nie ma znaczenia.
— Dla mnie ma. Czego chcesz? Co masz zamiar ze mną zrobić?
— Rób, co mówię, a nic ci się nie stanie. Jeśli spróbujesz uciekać, rozwalę ci ten cholerny łeb, a potem, dla samej
frajdy, właduję cały magazynek w twoje zwłoki.
Głos miał miękki, pobrzmiewający nieco wysilonym zadowoleniem, ale zdecydowany.
— Klucze.
Markwell podał mu je przez otwarte okno.
— Teraz wyłaź.
Powoli trzeźwiejąc Markwell wygramolił się z wozu. Wiatr z furią uderzył go w twarz. W obronie przed drobnym
śniegiem musiał zmrużyć oczy.
— Zanim zamkniesz drzwi, podnieś szybę. — Obcy naparł na niego, blokując drogę ucieczki. — Dobrze, bardzo
dobrze. Teraz, doktorze, chodź ze mną do garażu.
— To wariactwo. Co...
— Ruszaj się!
Obcy stał obok Markwella, ściskając jego lewe ramię. Gdyby obserwował ich ktoś z sąsiedniego domu czy z ulicy,
mrok i padający śnieg ukryłyby broń.
W garażu, posłuszny wskazówkom obcego, Markwell zamknął wielkie drzwi.
— Jeżeli chcesz pieniędzy...
— Zamknij się i właź do domu.
— Posłuchaj, moja pacjentka rodzi w okręgowym...
— Jak się nie zamkniesz, to kolbą tego pistoletu wybiję ci wszystkie zęby, żebyś przestał gadać.
Markwell wierzył mu. Mężczyzna był wprawdzie jego wzrostu, to znaczy miał około sześciu stóp i ważył jakieś sto
osiemdziesiąt funtów, ale był niebezpieczny. Jego jasne włosy zmoczył topniejący śnieg. Z kropelkami wody spływającymi
po czole i policzkach wydawał się tak pozbawiony ludzkich cech, jak jedna z lodowych rzeźb stawianych podczas
zimowego karnawału. Markwell nie wątpił, że gdyby doszło do użycia siły, obcy z łatwością pokonałby każdego
przeciwnika, zwłaszcza gdyby nim był kilkudziesięcioletni, niezbyt wygimnastykowany, a w dodatku pijany lekarz.
W ciasnej poczekalni oddziału położniczego Bob Shane czuł lęk przed zamknięciem. Pokój miał niski sufit, pokryty
dźwiękochłonnymi płytkami, ponure zielone ściany i jedno zaszronione okno. Było bardzo duszno. Sześć krzeseł i dwa
stoliki zajmowały zbyt wiele miejsca na tej niedużej przestrzeni. Bob miał ochotę pchnąć dwuskrzydłowe drzwi
wahadłowe, prowadzące na korytarz, przebiec szpital i główną poczekalnię i wyrwać się na zewnątrz, w zimną noc, wolną
od zaduchu środków odkażających i choroby.
Siedział jednak dalej, aby być blisko Janet na wypadek, gdyby go potrzebowała. Coś się stało. Wiadomo, że
porodowi towarzyszą bóle, ale przecież nie aż takie, jak dręczące Janet brutalne, przedłużające się skurcze. Lekarze nie
chcieli przyznać, że pojawiły się jakieś poważniejsze komplikacje, ale ich zaaferowanie było widoczne.
Bob zrozumiał, skąd wzięła się jego klaustrofobia. Nie bał się otaczających go ścian. To otaczała go śmierć, śmierć
jego żony i nie narodzonego dziecka — lub ich obojga.
Wahadłowe drzwi otworzyły się i wszedł doktor Yamatta.
Podnosząc się z krzesła Bob potrącił stolik, zrzucając na podłogę kilka magazynów.
— Co z nią, doktorze?
— Nie gorzej — Yamatta był niskim, szczupłym mężczyzną o miłej twarzy i dużych, smutnych oczach. — Doktor
Markwell zaraz tu będzie.
— Chyba nie czekacie na jego przyjazd, żeby się nią zająć?
— Nie, nie, oczywiście, że nie. Ma dobrą opiekę. Myślałem tylko, że to pana uspokoi, kiedy dowie się pan, że jej
stały lekarz jest już w drodze.
— Aha. No, tak... dziękuję panu. Przepraszam, czy można ją zobaczyć, doktorze?
— Jeszcze nie teraz — odpowiedział Yamatta.
— A kiedy?
— Kiedy minie... mmm... kryzys...
— O co tu chodzi?! Minie kryzys?! Kiedy to, do cholery, się skończy?! — W tej samej chwili pożałował wybuchu.
— Przepraszam, doktorze... Po prostu... boję się.
— Rozumiem, rozumiem...
Wewnętrzne drzwi łączyły garaż Markwella z resztą domu. Minęli kuchnię i weszli do hallu na parterze, zapalając
po drodze światła. Z butów spadały im grudki topniejącego śniegu.
Uzbrojony mężczyzna spenetrował jadalnię, pokój dzienny, gabinet, izbę przyjęć i poczekalnię pacjentów; potem
rzucił:
— Na górę.
W głównej sypialni nieznajomy zapalił jedną z lamp. Wziął wysokie, wyściełane krzesło, stojące przy toaletce, i
przesunął je na środek pokoju.
— Doktorze, proszę zdjąć rękawiczki, płaszcz i szalik.
Markwell posłuchał go, rzucając części ubrania na podłogę, i zgodnie z poleceniem usiadł na krześle.
Obcy odłożył pistolet na kredens i wyjął z kieszeni zwój długiej, mocnej linki. Sięgnął pod płaszcz i wyciągnął —
niewątpliwie z zawieszonej na pasie pochwy — nóż o szerokim ostrzu. Pociął linkę na kawałki, najwyraźniej po to, by
przywiązać Markwella do krzesła.
Doktor wpatrywał się wleżący na kredensie pistolet, zastanawiając się nad szansą uchwycenia broni, zanim
uczyniłby to bandyta. Gdy jednak jego wzrok napotkał spojrzenie lodowatych oczu obcego, zdał sobie sprawę, że tamten
3 / 127
450823700.004.png
Dean Koontz - Grom
przejrzał jego plan niczym dorosły przewidujący dziecięce podchody.
Mężczyzna o blond włosach uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: „No jazda, tylko spróbuj".
Markwell chciał żyć. Kiedy napastnik krępował go całego od stóp do głów, poddawał się temu bez oporu.
Zaciskając węzły, obcy w niezwykły sposób troszczył się o swoją ofiarę.
— Nie chcę cię udusić. Jesteś pijany i ze szmatą w gębie możesz zacząć wymiotować i zadławisz się na śmierć.
Zaryzykuję i trochę ci zaufam. Ale jeżeli zaczniesz wołać o pomoc, zabiję od razu. Zrozumiano?
— Tak.
Kiedy tamten wypowiedział dłuższe zdanie, w jego wymowie pojawił się obcy akcent, tak lekki, że Markwell nie
był w stanie go zlokalizować. Skracanie końcówek i od czasu do czasu pobrzmiewające gardłowe dźwięki, ledwo dające
się uchwycić.
Obcy usiadł na krawędzi łóżka i położył rękę na telefonie.
— Jaki jest numer szpitala okręgowego? Markwell zamrugał.
— Co?
— Do cholery, pytam cię o numer. Jak mi go nie podasz, raczej wytrzęsę go z ciebie, niż będę szukał w książce.
Markwell podał mu numer.
— Kto ma dzisiaj dyżur?
— Doktor Carlson. Herb Carlson.
— Czy jest dobry?
— O co ci chodzi?
— Czy jest lepszym lekarzem od ciebie, czy też jeszcze jednym pijaczyną?
— Nie jestem pijakiem. Mam...
— Jesteś nieodpowiedzialnym, zasmarkanym od użalania nad sobą, alkoholowym wrakiem — i wiesz o tym
dobrze. Odpowiedz na pytanie, doktorze. Czy na Carlsonie można polegać?
Mdłości, które nagle dopadły Markwella, tylko częściowo były rezultatem whisky, na którą sobie przedtem
pozwolił; prawdziwą przyczyną było obrzydzenie w obliczu prawdy odkrytej przez napastnika.
— Tak, Herb Carlson jest dobry. Jest świetnym lekarzem...
— Kto jest dyżurną pielęgniarką? Markwell przez moment musiał się skupić.
— Myślę, że Ella Hanlow. Nie jestem pewien. Jak nie Ella to Virginia Keene. Podmuch wiatru uderzył w dom,
zagrzechotał uchyloną okiennicą, zagwizdał pod
okapem i Markwell przypomniał sobie, że burza trwa. Kiedy obserwował padający za oknem śnieg, znów poczuł się
zagubiony. Ta noc obfitowała w tyle zdarzeń — piorun, nie dające się wytłumaczyć pojawienie się obcego — że nagle
wszystko to wydało mu się nierealne. Naprężył się w krępujących go więzach, pewien, że są tylko częścią pijackiego snu i
rozerwą się jak pajęczyna, ale trzymały mocno, a wysiłek spowodował, że znów zrobiło mu się niedobrze. Obcy
powiedział do słuchawki:
— Siostra Hanlow? Doktor Markwell nie będzie mógł zjawić się dziś w nocy w szpitalu. Jest tam u was jedna z jego
pacjentek, Janet Shane, i ma trudny poród. Hmmmm? Tak, oczywiście. Chce, żeby doktor Carlson zajął się przyjęciem
dziecka. Nie, nie, obawiam się, że on nie da rady. Nie, to nie pogoda. Jest pijany. Tak, właśnie. Byłby zagrożeniem dla
pacjentki... Nie... Jest tak pijany, że nie ma sensu oddawać mu słuchawki. Przepraszam. Ostatnio dużo pił, próbował to
ukrywać, ale dziś wieczór jest z nim gorzej niż zwykle. Co? Jestem sąsiadem. W porządku. Dziękuję, siostro Hanlow. Do
widzenia.
Markwell był wściekły, ale równocześnie czuł zdumiewającą ulgę, że jego tajemnica została ujawniona.
— Ty draniu, zrujnowałeś mnie.
— Nie, doktorze. Sam się pan zrujnował. To nienawiść do samego siebie zniszczyła panu karierę. I odepchnęła od
pana żonę. Pana małżeństwo z pewnością rozpadało się, ale można było je uratować, jeśliby Lenny żył, a nawet dałoby się
jeszcze je uratować, kiedy umarł, gdyby nie wycofał się pan tak kompletnie w głąb siebie.
Markwell był zdumiony.
— Skąd, do diabła, wie pan, jak to było ze mną i z Anną? I skąd pan wie o Lennym? Nigdy przedtem pana nie
spotkałem. Skąd pan w ogóle coś o mnie wie?
Ignorując te pytania, obcy oparł dwie poduszki o wałek na łóżku. Przeniósł nogi w mokrych, zabłoconych butach na
prześcieradło i wyciągnął się.
— Bez względu na to, jak pan to odbiera, strata syna nie była pańską winą. Jest pan tylko lekarzem, a nie
cudotwórcą. Ale utrata Anny — to już był pański błąd. I to, że stał się pan wyraźnym zagrożeniem dla swoich pacjentów —
to również pańska wina.
Markwell próbował protestować, ale wreszcie westchnął i zwiesił głowę na piersi...
— Wie pan, gdzie tkwi pański problem, doktorze?
— No, może pan mi to powie.
— Pańskim problemem jest to, że nigdy nie musiał pan o nic walczyć i że nigdy nie spotkał się pan z
przeciwnościami. Pana ojcu dobrze się powodziło, więc miał pan to, co chciał. Chodził pan do najlepszych szkół. I choć
praktyka rozwijała się nieźle, nigdy nie potrzebował pan pieniędzy — odziedziczył pan spadek. Więc kiedy Lenny zaraził
się Heine-Medina, nie potrafił pan sobie poradzić z przeciwnikiem, bo nigdy z taką sytuacją nie miał pan do czynienia. Nie
był pan zaszczepiony, a więc i nie uodporniony — i wpadł pan w prawdziwą rozpacz.
Podnosząc głowę i mrugając, aż wzrok mu się przejaśnił, Markwell powiedział:
— Nie mogę się w tym połapać.
— Dzięki tym wszystkim cierpieniom czegoś się pan nauczył, doktorze Markwell, i jeśli tylko będzie pan tak długo
trzeźwy, żeby nie uciekać się do wykrętów, może zdoła pan wrócić na właściwą drogę. Ciągle ma pan jeszcze wątłą szansę
na odkupienie swoich błędów.
— Może nie pragnę samoodkupienia.
— Obawiam się, że to może być prawda. Myślę, że boi się pan umrzeć, ale nie wiem, czy ma pan wystarczająco
dużo sił, żeby żyć.
Oddech lekarza był gorzki od miętówek i od whisky. Miał sucho w ustach i zesztyw-niały język. Marzył o kieliszku.
Bez przekonania spróbował poruszyć rękoma przywiązanymi do krzesła. W końcu, czując wstręt do tonu
4 / 127
450823700.005.png
Dean Koontz - Grom
samoużalania się we własnym głosie, ale nie mogąc zdobyć się na zachowanie godności, spytał:
— Czego pan ode mnie chce?
— Chcę powstrzymać pana przed udaniem się dziś w nocy do szpitala. Chcę mieć tę cholerną pewność, że nie
będzie pan przyjmował dziecka Janet Shane. Stał się pan rzeź-nikiem, potencjalnym zabójcą i trzeba pana na czas
powstrzymać.
Markwell oblizał suche wargi.
— Ciągle nie wiem, kim pan jest.
— I nigdy się pan nie dowie, doktorze. Nigdy się pan nie dowie.
Bob Shane nigdy jeszcze tak się nie bał. Powstrzymywał się od płaczu z przesądnej wiary, że otwarte okazanie lęku
byłoby kuszeniem losu i sprowadziłoby śmierć na Janet i dziecko..
Pochylił się na krześle, skłonił jeszcze bardziej głowę i modlił się w milczeniu: „Panie Boże, Janet mogła trafić na
lepszego ode mnie. Ona jest śliczna, a ja prościuch. Jestem tylko właścicielem małego narożnego sklepu, który nigdy nie
będzie miał dużych obrotów, ale ona mnie kocha. Panie, ona jest taka dobra, uczciwa, skromna... nie zasługuje na to, żeby
umrzeć. Może Ty zapragnąłeś wziąć ją do siebie, bo już w swojej dobroci dojrzała do nieba. Ale ja jeszcze nie dojrzałem i
bez jej pomocy nigdy nie stanę się lepszy".
Jedno ze skrzydeł poczekalni otwarło się.
Bob podniósł głowę.
Doktorzy Carlson i Yamatta wkroczyli w swoich zielonych szpitalnych fartuchach.
Ich widok tak wystraszył Boba, że powoli wstał z krzesła.
Oczy Yamatty były jeszcze smutniejsze niż zwykle.
Carlson był wysokim, dostojnie wyglądającym mężczyzną, któremu udawało się zachować godną postawę nawet w
obwisłym, szpitalnym stroju.
— Panie Shane... przykro mi. Przykro mi... ale pańska żona zmarła podczas porodu. Bob stał bez ruchu, tak jakby
te straszne słowa zmieniły go w kamień. Z tego, co mówił Carlson, docierały do niego tylko strzępy:
— ...poważne kłopoty z pracą macicy... jedna z tych kobiet, których budowa w istocie wyklucza poród. Nigdy nie
powinna zajść w ciążę. Przykro mi... tak żałuję... wszystko, na co było nas stać... ale dziecko...
Słowo „dziecko" wytrąciło Boba z paraliżu. Zrobił chwiejny krok w kierunku Carlsona.
— Co pan powiedział o dziecku?
— To dziewczynka — powiedział Carlson. — Zdrowa, mała dziewczynka.
Jeszcze przed chwilą Bob myślał, że wszystko stracone. Teraz wpatrywał się w Carlsona, myśląc z kiełkującą
nadzieją, że jakaś część Janet nie umarła i że jednak nie został całkowicie sam na świecie.
— Naprawdę? Dziewczynka?
— Tak — powiedział Carlson. — Wyjątkowo śliczne maleństwo. Urodziła się z gęstą ciemnobrązową czuprynką.
Patrząc na Yamattę Bob odezwał się.
— Moje dziecko żyje.
— Tak — powiedział Yamatta. Wyrazisty uśmiech szybko przemknął mu po twarzy. — I zawdzięcza pan to
doktorowi Carlsonowi. Obawiam się, że pani Shane nie miała żadnych szans. W mniej doświadczonych rękach dziecko
również mogłoby nie przeżyć.
Bob odwrócił się do Carlsona, ciągle lękając się uwierzyć w to, czego się dowiedział.
— Moje... dziecko żyje i to jest jakaś pociecha, prawda?
Lekarze stali w dziwnym milczeniu. Potem Yamatta położył dłoń na ramieniu Boba Shane. Jakby czuł, że taki
kontakt z drugim człowiekiem przyniesie tamtemu pocieszenie.
Bob był o pięć cali wyższy i o czterdzieści funtów cięższy niż filigranowy lekarz. Ale to on potrzebował wsparcia.
Płakał, złamany smutkiem, a Yamatta obejmował go.
Obcy pozostał z Markwellem jeszcze przez godzinę, ale teraz już się nie odzywał i nie odpowiadał na żadne z jego
pytań. Leżał na łóżku, wpatrując się w sufit, tak pogrążony we własnych myślach, że prawie się nie poruszał.
Lekarz, w miarę jak trzeźwiał, czuł, że narasta w nim pulsujący ból głowy. Jego pijackie ciągi zwykle zaczynały się
od użalania nad sobą, a kac powodował, że z kolei sięgał po kieliszek.
W końcu napastnik spojrzał na zegarek.
— Wpół do dwunastej. Muszę iść.
Wstał z łóżka, podszedł do krzesła i znowu wyciągnął spod płaszcza nóż. Markwell zesztywniał.
— Nadetnę trochę pańskie więzy, doktorze. Jeśli powalczy pan z nimi przez jakieś pół godziny, będzie mógł się pan
uwolnić. A mnie starczy czasu na wydostanie się stąd.
Mężczyzna stanął za krzesłem i przystąpił do pracy. Pomimo jego słów Markwell oczekiwał, że ostrze wbije mu się
między żebra.
Ale po niespełna minucie obcy odłożył nóż i podszedł do drzwi sypialni.
— Naprawdę ma pan szansę na samoodkupienie, doktorze. Chyba że jest pan na to za słaby, ale miejmy nadzieję, że
się mylę.
I wyszedł.
Przez dziesięć minut, w czasie których Markwell usiłował się uwolnić, od czasu do czasu dochodziły go z dołu
jakieś hałasy. Oczywiście, napastnik szukał kosztowności. Chociaż wydawał się tak tajemniczy, chyba był tylko
włamywaczem o dziwacznym modus operandi.
Dwadzieścia minut po północy Markwell w końcu uwolnił się. Przeguby, boleśnie poobcierane, krwawiły. Chociaż
od pół godziny z parteru nie dobiegały żadne dźwięki, wyjął pistolet z szafki przy łóżku i ostrożnie zszedł po schodach.
Wchodząc do części domu służącej mu jako biuro przypuszczał, że zastanie apteczkę ogołoconą ze środków
narkotycznych, ale zawartość żadnej z dwóch wysokich białych szafek nie była naruszona.
Pospieszył do gabinetu, spodziewając się, że marnie zabezpieczony sejf ścienny będzie otwarty. Był nietknięty.
Zbity z tropu już zamierzał wyjść, kiedy dojrzał puste butelki. Szkła po whisky, ginie, tequili i wódce piętrzyły się w
barowym zlewie. Napastnik zatrzymał się tylko po to, żeby odnaleźć i wylać alkohole.
Do barowego lustra był przyklejony krótki list. Napastnik zostawił wiadomość napisaną wyraźnymi, drukowanymi
literami.
5 / 127
450823700.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin