Karol May - Radość i łzy [pl].pdf

(1187 KB) Pobierz
Karol May
Karol May
Wyścig z czasem
Das Waldröschen oder die Verfolgung rund um die Erde XII
N IESPODZIEWANY RATUNEK
Hilario powrócił ze swej wycieczki dość zadowolony. Naturalnie był przekonany, że
zamach udał się i nie przeczuwał nawet, że ktoś go goni. Zsiadł z konia i udał się wprost do
siebie.
Tam czekał już na niego jego bratanek z widocznym na twarzy niepokojem.
— Nareszcie! — zawołał na widok wchodzącego stryja. — Powiedz mi, dlaczego trwało to
tak długo?
— Ha, nie wiedziałem, że przez trzy noce będę musiał błąkać się dokoła hacjendy, zanim
uda mi się wykonać me plany.
— No i co? Udało się?
— Naturalnie.
— Opowiedz mi wszystko — Manfredo jakkolwiek przyzwyczajony do wszelkich zbrodni,
na myśl o takim czynie wzdrygnął się. — Brr! To jednak straszne!
— Co takiego? — zapytał Hilario obojętnym tonem.
— No, morderstwo takiej liczby ludzi.
— Ha, przecież każdy człowiek musi kiedyś umrzeć.
— Ale nie w taki sposób.
— Umrą bardzo spokojnie, bez żadnych męczarni, niczego nawet nie przeczuwając.
— I nikt się nie uratuje.
— Z tej rodziny, nikt!
— Ale przecież innych mamy na dole.
— Jeszcze nie wszystkich, ale i ci wkrótce wpadną w nasze ręce.
— W jaki sposób?
— Już w stolicy znajdzie się jakiś sposób.
— A kiedy tam wyjeżdżasz?
— Zaraz, jak tylko coś zjem.
Bratanek przybrał bardzo zdziwioną minę.
— Zaraz? Nie jesteś zmęczony?
— Zmęczony jestem i to bardzo, ale straciłem już trzy dni, więc muszę natychmiast ruszać.
— Chyba nie konno?
— O nie, spadłbym z konia, jestem zbyt śpiący.
— Czyli, że mam zaraz zaprzęgać powóz?
— Bądź tak dobry, tylko przy tylnej bramie. Nie chciałbym aby ktoś widział, że wyjeżdżam.
Posilił się i przebrał, po czym dał swemu bratankowi wskazówki co do dalszego
postępowania i cichaczem wyjechał.
Manfredo powrócił do pokoju stryja, chciał bowiem podać więźniom posiłek. Zabrał ze sobą
klucze i poszedł do tylnej bramy.
W twej chwili na korytarzu pojawił się mały, gruby zakonnik i spytał o Hilario. Bez ceregieli
wciągnął Manfreda z powrotem do pokoju, gdyż musiał pilnie o czymś porozmawiać.
* * *
Tymczasem Gerard przybył do miasteczka i wyszukawszy najlepszą gospodą zakwaterował
się w niej wraz z dwoma vaqueros.
Zjadł cokolwiek i tylną bramą wyszedł na zewnątrz, chcą zbadać drogę do klasztoru. Szybko
otwarte drzwi trafiły w nos przechodzącego tamtędy właśnie jakiegoś jegomościa.
— Do stu diabłów! — zawołał uderzony.
— Przecież ja nie jestem temu winien. Dlaczego się senior nie odsunął?
— Co? Ja mam ustępować takiemu gamoniowi? Masz nauczkę! — i wymierzył Gerardowi
tak silny policzek, że temu pociemniało w oczach.
— O Boże! Człowieku, na co ty się odważasz? Chwycił nieznajomego lewą ręką, prawą zaś
wymierzył mu równie silny policzek.
— Co? Ty mnie bijesz po gębie? No to masz!
Zaczęli się tarmosić i policzkować bez zastanowienie, fizycznie sobie dorównywali.
Dopiero na ten łomot jakiś młody mężczyzna w meksykańskim stroju wyszedł z venty z latarką
w ręku.
— Co tu się dzieje? — zapytał.
— Nic — odparł jeden z walczących. — Chciałbym tylko temu gałganowi jeszcze dziesiąty
raz dać w gębę.
— A ja temu gamoniowi dwunasty.
Młody człowiek oświetlił walczących latarką. Gerard natychmiast wypuścił swego
przeciwnika z okrzykiem najwyższego zdumienia:
— Sępi Dziób? Co? Czy to możliwe?
— A niech to wszystkie diabli! To chyba jakiś cud! To ja ciebie tak tłukę?
— A ja ciebie?
— Dostałem jedenaście razy.
— A ja dziewięć.
— Teraz pojmuję, dlaczego nie mogłem sobie poradzić. Skąd się tu wziąłeś?
— Z del Erina.
— Ach! Stamtąd!
— Tak, a ty?
— Ja ze stolicy.
Teraz dopiero młody człowiek wmieszał się do rozmowy.
— Przepraszam! — zawołał zdumiony. — Panowie, jak wnoszę, znają się?
— Doskonale! — odparł Sępi Dziób.
— I mimo tego się biją?
— Do stu diabłów! Wychodząc z bramy palnął mnie drzwiami w nos, a że ja nie jestem
leniwy, to od razu palnąłem go w gębę i tak dalej od policzka do policzka rozpoczęliśmy
bijatykę, a to wszystko z powodu tych egipskich ciemności. Dobrze Robercie, że w końcu nas
oświetliłeś.
— Ale kto to taki? Czy przyjaciel? — spytał Robert.
— Naturalnie. Chodź do środka, to cię przedstawią. Wepchnął Roberta i Gerarda do środka.
— Panie kapitanie, — powiedział wskazując na solidną postać myśliwego — nie domyśla
się pan przypadkiem, kto to taki?
Robert przyjrzał się Gerardowi i odpowiedział:
— Pan chorował?
— Tak.
— I w czasie choroby leżałeś w forcie Guadeloupe?
— Oczywiście.
— Czyli, że pan jest owym sławnym Czarnym Gerardem!
— Wspaniale! — zawołał Sępi Dziób klaszcząc w dłonie. — Zgadłeś Robercie! A teraz ty
Gerardzie zgadnij, kim jest ten młody człowiek?
— Tego niestety nie potrafię. Czy powinienem znać chociaż jego nazwisko?
— Naturalnie! Widziałeś go kiedyś w Kreuznach, był wtedy małym chłopcem.
— Czy pan jest Helmer?
— Tak — skinął głową młody mężczyzna. — Robert Helmer.
— O Boże! Co za przypadek?
— Przypadek? Mnie wydaje się, że nie.
— A co pan tu robi?
— Szukamy naszych zaginionych.
— Ja także.
— Czyli, że to nie przypadek, że się tu spotkaliśmy. Znalazł pan jakieś ślady? Proszę, niech
pan opowiada, ale prędko!
Gerard usiadł i opowiedział wszystkie szczegóły jakie odkrył, od chwili opuszczenia
hacjendy. W zamian Robert i Sępi Dziób zdali mu sprawozdanie ze swych poczynań.
— A gdzie jest Grandeprise i ów majtek? — spytał w końcu Gerard.
— Mieszkają na dole.
— Znają panowie klasztor?
— My nie, ale zna go Grandeprise.
— Właśnie chciałem zbadać jego położenie.
— Ja także — dodał Sępi Dziób. — Dlatego skradałem się koło tylnej furtki, gdy palnąłeś
mnie drzwiami.
W tej chwili do środka wszedł Grandeprise. Naturalnie niezmiernie się zdziwił widząc
Czarnego Gerarda. Kiedy mu wszystko opowiedzieli, rzekł:
— To nadzwyczaj szczęśliwy przypadek. Taki dzielny myśliwy więcej jest wart niż
dziesięciu innych. Jak teraz ich nie złapiemy, mam na myśli Landolę i Korteja, to chyba szatan
im sprzyja.
— Byliście już kiedyś w pokoju tego zakonnika? — spytał go Gerard.
— Byłem i to kilka razy.
— Jak tam w środku jest?
— Sofa, parę krzeseł, stół i półki z książkami. Na ścianie wisi parę obrazów i mnóstwo jakiś
starych kluczy.
— Do czego są te klucze?
— Tego nie wiem.
— Hm, takie klasztory mają zwykle podziemne cele i więzienia. Jakiego kształtu są klucze?
— Wielkie, zardzewiałe i wyglądają na starą robotę.
— Ha, mógłbym przysiąc, że wszyscy nasi zaginięci siedzą w tym klasztorze, w
podziemnych celach.
— Jeżeli jeszcze żyją. Korteja i Landolę też tam z pewnością znajdziemy.
— Mój Boże, żeby to tylko była prawda. Teraz jednak nie możemy tracić ani minuty. Kto z
nas tam pójdzie. Ja nie bardzo chcę, bo ten łotr w hacjendzie mógł mnie jednak widzieć —
powiedział Gerard.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin